Aby rozpoczaó lektur?, kliknij na taki przycisk Jj5Ll, który da ci pelny dostup do spisu trešci ksiažki. Ješli chcesz polaxzyc si? z Portem Wydawniczym literatura.net.pl kliknij na logo ponižej. fjlJ^^fc. ■port w y cl a w n I O z v flíteraturai KLIKNU TUTAJ Weiser Dawidek PAWEL HUELLE Weiser Dawidek stowo/obraz terytoria Juliuszowi Wlašciwie jak to síq stalo, jak do tego doszlo, že stališmy w trójkq w gabinecie dyrektora szkoly, majac uszy pelne zlow-rogich slów: „protokol", „przesluchanie", „przysiqga", jak to síq moglo stač, že tak po prostu i zwyczajnie z normálnych uczniów i dzieci stališmy síq oto po raz pierwszy oskaržonymi, jakim čudem naložono na nas tq doroslošč - tego nie wiem do dzisiaj. Byly može jakieš wczešniejsze przygotowania, nic jednak o tym nie wiedzielišmy. Jedyne, co wówczas odczuwalem, to ból lewej nogi, bo kazano nam stač caly czas, a do tego wciaž powtarzajace síq pýtania, podstqpne ušmiechy, grožby pomie-szane ze slodkimi prosbami „aby wszystko wytlumaczyč raz jeszcze, po kolei i bez žádných zmyšleň". Mqžczyzna w mundurze ocieral pot z czola, patrzyl na nas tQpym wzrokiem umqczonego zwierzqcia i grozil palcem, mam-rocza_c pod nosem niezrozumiale zaklqcia. Dyrektor w rozluž-nionym krawacie bebnil palcami po czarnej powierzchni biur-ka, a nauczyciel przyrody M-ski wpadal co chwila, dopytujac síq o przebieg šledztwa. Patrzylišmy, jak promienie wrzešniowego sloňca, przebijajac síq przez zasuniqte firanki, ošwietlaja_ zaku-rzony dywan bordowego koloru, i bylo nam žal minionego lata. A oni pytali wciaž, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mogac pojač najprostszych w šwiecie rzeczy, zupelnie tak, jakby to oni byli dziečmi. 7 - To jest wprowadzanie wblad, za to sa_ okrešlone kodeksem kary! - krzyczal ten w mundurze, a dyrektor przytakiwal mu, lapiac síq co rusz za krawat: - Co ja z wami mam, chlopcy, co ja z wami mam - i polužnial jeszcze bardziej wielki trójkatny wqzel, który z daleka možná bylo wziac za kokardq jakobínsky. Tylko M-ski zachowywal umiarkowany spokoj, jakby byl pew-ny swego, szeptal na ucho ternu w mundurze jakieš informacje, po czym obaj spogladali na nasza. trójkq z jeszcze wiekszym za-interesowaniem, poprzedzaja_cym zwykle nowa. seriq pytaň. - Kazdy z was mówi zupelnie co innego - krzyczal dyrektor. - I nigdy dwa razy to samo, wíqc jak to jest, že nie možecie ustalič wspólnej wersji? A mundurowy wpadal mu w slowo: - To jest za powažna sprawa na žarty, žarty síq skoňczyly wczoraj, a dzisiaj trzeba cala. naga_ prawdq na stol! Nie wiedzielišmy wprawdzie, jak wyglada naga prawda, ale žáden z nas przeciež nie klamal, mówilišmy jedynie to, co chcie-li uslyszeč, i ješli M-ski pytal o niewypaly, przytakiwališmy, že chodzilo o niewypaly, gdy zas mqžczyzna w mundurze dodawal sklad zardzewialej amunicji, nikt z nas nie przeczyl, že gdzieš taki sklad na pewno byl, a može i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo gdzie, od czego pytajaxy dostawal wypieków i zapalal nowego papierosa. Byla w tym jakaš nieušwiadomiona metoda obrony, o która_ oni rozbijali síq niczym mydlana baňka. Gdyby na przy-klad zapytali nas, czy bylišmy šwiadkami wybuchów Weisera, každý przytaknalby skwapliwie, že tak, nikt jednak nie potrafilby powiedzieč, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas do-dalby zaraz, že wlašciwie Weiser robil to wylacznie sam, od czasu do czasu zapraszaja_c tylko Elkq. Czulišmy doskonale, že na pýtania, które nam zadají, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a na- 8 wet gdyby okázalo síq po jakimš czasie, že jednak sa_, to i tak to, co zdarzylo síq tamtego sierpniowego popoludnia, pozostanie dla nich calkiem niewytlumaczalne i niezrozumiale. Podobnie jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi. Szymek i Piotr stali po bokách, a ja w samým šrodku, z moja. bolaxa. i spuchniQta. od dlugiego znieruchomienia noga_. Oni mogli ratowač síq spojrzeniami wlewo lub prawo, ja zas pozosta-walem sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne ramki bialym orlem ponad j ego glowa_. Chwilami wydawalo mi síq, že orzel porusza jednym ze skrzydel, chcac wylecieč na po-dwórze, czekalem, až uslyszymy brzek tluczonego szkla i ptak pofrunie, lecz nic takiego síq nie stalo. Zamiast oczekiwanego lotu coraz gQŠciej padaly pýtania, pogróžki i prosby, a my stali-šmy dalej, calkiem niewinni i przeraženi tym, jak skoňczy síq to wszystko, bo przeciež wszystko musi mieč swój koniec, tak jak lato, którego ostatnie odglosy dobiegaly do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu. - Czlowiek nie može zginac zupelnie bez sladu - krzyczal ten w mundurze. - To jest niemožliwe, a ty, Korolewski - zwrócil síq do Szymka - utrzymujesz, že Weiser i wasza koležanka (mundurowy nie mógl zapamiqtač, jak nazywala síq Elka) wyszli tego dnia rázem z domu, w kierunku Bukowej Górki, i že wiqcej ich nie widzialeš, gdy tymczasem widziano was we trójkq na nasypie kolejowym jeszcze po poludniu. - A kto widzial? - zapytal niešmialo Szymek, przestqpujac z nogi na nogq. - Ty mi tu pytaň nie zadawaj, masz odpowiadač! - Mqžczyž-nie w mundurze rozblysly grožnie oczy. - To síq jeszcze dla was wszystkich zle skoňczy! Szymek przelknal šlinq i j ego odstajaxe uszy zaczerwienily síq gwaltownie: 9 - Bo to bylo dwa dni wczešniej, jak nas widzieli. Dyrektor nerwowo przerzucil arkusze papieru, gdzie byly spisane nasze zeznania. - Nieprawda! Znowu bezczelnie klamiesz, przeciež twoi ko-ledzy powiedzieli wyražnie, že szlišcie we trójkq starým násypem kolej owym wkierunku Bretowa, a može - zwrócil síq teraz do nas - to nie sa. wasze slowa, co? Piotr pokiwal glowa. na znak zgody. - Tak, panie dyrektorze, ale myšmy nie powiedzieli wcale, že to bylo tego ostatniego dnia, to rzeczywišcie bylo dwa dni wczešniej. Dyrektor polužnil swój krawat, który teraz nie przypominal juž wlašciwie normalnego krawata tylko szalik, waski i koloro-wy, owiniety pod kolnierzykiem. Mundurowy zerknal w zeznania i j ego twarz wykrzywil grymas, ale powstrzymal síq tym razem od krzyku, by zadač nastqpne pýtanie z calkiem innej beczki, podstqpne i nagle. Byč može chcial wiedzieč, ska_d Weiser bral material wybuchowy do swoich eksplozji, a može zapytal o coš zupelnie blahego, na przyklad jaka. sukienkq miala na sobie Elka, kiedy widzielišmy ja. ostatni raz, albo czy Weiser nie odgražal síq przed znikniqciem, „že dokoná czegoš wielkie-go, že jeszcze coš pokaže". Wszystko to kra_žylo nieuchronnie wokól tých dwojga, ale wiedzielišmy dobrze, že nigdy nie do-tkna_ prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego poczatku byl falszywy. Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowal nowy sposób prowadzenia šledztwa, zanim jednak to nastúpilo, pomyšla-lem, že Weiser i Elka musza. nas jakimš sobie tylko znanym sposobem slyszeč teraz, stojaxych w gabinecie dyrektora i ze-znaja_cych pod dyktando grožnego czlowieka w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy slyszy, jak ci trzej 10 mqcza. síq z nami, a Elka šmieje síq glošno, ukazujíc biale, wie-wiórcze zeby. Piotr i Szymek pomysleli pewnie to samo, bo žáden nie pisnal, kiedy M-ski polecil nam wyjšč do sekretariátu i czekač tam na pojedyncze wezwania. Mieli nas teraz przeslu-chiwač osobno - to byl ten jego nowy pomysl, po którym spo-dziewali síq wiekszego sukcesu. W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usiasč i to bylo naj-wažniejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeň M-skiego i krzyków tego w mundurze byla czymš wspanialym i nieoczeki-wanym, czymš, co przyjeHšmy za widomy znak opatrznošci, že najgorsze jest juž za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochq czasu, abyšmy przemyšlelibeznadziejnošč naszej sytuacji i doszli do odpowiednich wniosków, ale my nie musielišmy síq nawet naradzač w celu ustálenia dalszych zeznaň. Wiadomo bylo, že každý bqdzie mówil tak, jak czuje, i to wlašnie dawalo nam naj-wieksze szanse na przetrwanie opresji. Na pierwszy ogieň poszedl Szymek, niknac w czelušci gabi-netu pokornie i cicho, zostališmy wíqc z Piotrem sami, nie na dlugo jednak. Za chwilq przyslano wožnego, žeby nas pilnowal. Odtad siedzielišmy w zupelnym milczeniu, wypelnionym ty-kaniem zegara šciennego i przerywanym gongiem wybijaja_-cym pelne godziny. Wlašciwie jak to síq stalo, že poznališmy Weisera? Widzieli-šmy go wczešniej nieraz, chodzil do tej samej szkoly co my, bie-gal po tym samým podwórku i kupowal w tym samým sklepie Cyrsona oblepione butelki z oranžada_, które dorošli nazywali krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczyl w naszych zabawach, stojíc z boku i najwyražniej nie maja_c ochoty byč jedným z nas. Kiedy grališmy w pilkq na trawie obok pruskich koszar, zado-walal síq milcza_cym kibicowaniem, a kiedy spotykališmy go na 11 plazy w Jelitkowie, mówil, že nie umie plywač, i prqdko znikal w tlumie plažowiczów, jakby síq tego wstydzil. Spotkania te byly krótkie i beztrešciwe, co odpowiadalo j ego fizjonomii. Byl niewielkiego wzrostu, bardzo chudý i lekko przygarbiony, mial przy tym chorobliwie biala. cerq, dla której jedynym godnym uwagi kontrastem byly nienaturalnie duže, szeroko otwarte i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygladal tak, jakby síq czegoš zawsze bal, jakby czekal na kogoš lub cos, co przyniesie mu zla. nowinq. Mieszkal ze swoim dziadkiem pod jedenástky, a na drzwiach do ich mieszkania widniala žólta tablica z nápisem „A. Weiser. Krawiec". I to bylo wlašciwie wszystko, co mo-glišmy o nim powiedzieč, zanim przyszlo lato ostatniego roku, zapowiadane majowymi chrabaszczami i cieplym wiatrem z poludnia. Wíqc jak to síq stalo, že poznališmy Weisera? Ježeli cokolwiek ma swój poczatek, to w tym wypadku mu-sial to byč dzieň Božego Ciala, który przypadal wyjatkowo póž-no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpoludnia szlišmy w procesji oddzieleni od proboszcza Dudáka grupa, ministran-tów i šwiežo komunikowanych trzeciaków, špiewajac jak wszy-scy: „Witaj Jezu, Synu Mary-i, Tys jest Bóg prawdziwy w Swietej Hosty-i" i patrzac na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo-žeňstwem. Bo najwažniejsza byla kadzielnica, nie Hostia, nie šwiete wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zostal Czlowiekiem, nie drewniane figury niesione przez czlonków Kola Róžaňco-wego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstqgi trzymane w dloniach obleczonych w biale rqkawiczki, ale wlašnie kadzielnica, poruszaja_ca síq w lewo i w prawo, w dól i do góry, dymiaxa szarymi oblokami, kadzielnica ze zlotej blachy na grubym laňcuchu tego samego koloru i woň kadzidla, dražniy-ca nozdrza, ale tež dziwnie mdla i lagodna. W nieruchomym powietrzu obloki te utrzymywaly síq, dlugo nie zmieniaja_c 12 ksztaltu, a my przyspieszališmy kroku, nastqpujac poprzedni-kom na piety, by schwytač je, zanim rozplyne síq w nicošč. I wtedy wlašnie zobaczylišmy Weisera po raz pierwszy w roli dla niego charakterystycznej, roli, która. sam sobie wybral, a nastQpnie narzucil nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie moglišmy nic wiedzieč. Tuž przed oltarzem, wznoszonym rok-rocznie obok naszego domu, proboszcz Dudák zamachal po-tqžnie kadzielnica_, wypuszczaja_c wspanialy oblok, na który czekališmy z drženiem i napiqciem. A kiedy szary dym opadl, zobaczylišmy Weisera stojacego na malým wzgórku po lewej stronie oltarza i przypatrujacego síq wszystkiemu z nieukrywa-na_ duma_. To byla duma generála, który odbiera defiladq. Tak, Weiser stal na wzgórku i patrzyl, jakby wszystkie špiewy, sztan-dary, obrazy, bractwa i wstqgi byly przygotowane specjalnie dla niego, jakby nie bylo innego powodu, dla którego ludzie prze-mierzali ulice naszej dzielnicy z zawodzaxym špiewem na ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelka. watpliwošč, že Weiser musial byč taki zawsze, a wtedy, gdy opadl kadzidlany dym, wyszedl jedynie z ukrycia, ukazujac nam po raz pierwszy swo-je prawdziwe oblicze. Nie trwalo to zreszta. dlugo. Gdy rozwia-la síq ostatnia smuga kadzidlanego zápachu i umilkly slowa piesni intonowanej piskliwym glosem proboszcza Dudáka, a tlum ruszyl dalej do samego košciola, Weiser zniknal z pagór-ka i nie towarzyszyl nam juž. Jaki bowiem general podaža za oddzialami po skoňczonym przegladzie? Do koňca roku szkolnego pozostalý dni liczone na palcach, czerwiec rozszalal síq w úpale i co dzieň rano budzily nas przez otwarte okna glosy ptaków obwieszczajace niepodzielne pano-wanie lata. Weiser znów stal síq niešmialym Weiserem, który tylko z daleka patrzyl na nasze peine wrzasków zabawy. Ale cos juž síq zmienilo, czulišmy teraz w j ego wzroku dystans, 13 przenikliwy i pieka_cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badajíce každý postqpek. Može podšwiadomie nie moglišmy zniešč tego spojrzenia, kto wie, došč, že w dzieň rozdania šwiadectw z religii ujrzelišmy go znów tak samo jak w Bože Galo, albo raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstaň-ców položona byla, jak cala zreszta. nasza dzielnica, pod lasem i kiedy juž proboszcz Dudák zakoňczyl swoje modlitwy i žycze-nia, rozdal najgorliwszym obrazki i kiedy otrzymališmy šwiadec-twa wydrukowane pieknie na kredowym papierze, rozpoczal síq szaleňczy wyšcig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych wakacji, bo szkolq porzucilišmy juž poprzedniego dnia i teraz nie bylo przed nami nic oprócz dwóch miesiqcy cudownej swo-body. Bieglišmy cala. chmára., wrzeszcza_c i poszturchujac síq lokciami. Nic, zdawalo síq, nie moglo powstrzymač tego žywio-lu, nic, oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a wlašnie on stal oparty o pieň modrzewia, jakby tu czekal na nas specjalnie. Može od kilku minut, a može zawsze. Tego nie wiedzielišmy ani wtedy, ani póžniej w gabinecie dyrektora i przylegaja_cym doň sekretariacie, oczekuja_c kolejných przesluchaň, a takže teraz, kiedy piszq te slowa i kiedy Szymek mieszka w zupelnie innym miešcie, Piotr zginal w siedemdziesiatym roku na ulicy, a Elka wyjechala do Niemiec i nie pisze stamtad žádných li-stów. Bo Weiser mógl na nas czekač od samego poczatku i to chyba wlašnie jest najistotniejsze w historii, która. opowiadam bez upiekszeň. A zatem stal i patrzyl. Tak, tylko tyle, wydawaloby síq - tylko tyle. A jednak powstrzymal nadplywajaxa. falq spoconych cial i krzyczaxych gardel, zatrzymal na sobie i odepchnal na moment, na krotka, chwile;, w której žywiol cofa síq, by uderzyč ze zdwojona. sila.. „Weiser Dawidek nie chôdzi na religiq" - za-brzmialo gdzieš na tylách, a z przodu podchwycono to haslo 14 w niečo zmienionej formie - „Dawid, Dawidek, Weiser jest Žy-dek!". I dopiero teraz, gdy zostalo to powiedziane, poczulišmy do niego zwyczajna. niechqč, która rosia w nienawišč, za to, že nigdy nie byl z nami, nigdy nie náležal do nas, jak tež za spoj-rzenie lekko wylupiastych oczu, które sugerowalo w sposób oczywisty, iž to my róžnimy síq od niego, a nie on od nas. Szymek wysunal síq na czolo i stanal naprzeciw niego twarza. w twarz. - Ty, Weiser, a wlašciwie dlaczego nie chodzisz z nami na religiq? - i pýtanie zawislo pomiqdzy nami w powietrzu, do-magajac síq natychmiastowej odpowiedzi. On milczal, ušmiechajac síq tylko - jak saxlzilišmy wówczas -glupawo i bezczelnie, wíqc z tylu zaczqto szemrač, žeby spušcič mu buly. Buly polegaly na ugniataniu pleców rozcia_gnÍQtego na trawie delikwenta piQŠciami i kolanami, i juž widzielišmy j ego biale, obnažone plecy, juž j ego koszula frunqla w powietrze po-dawana z rak do rak, kiedy nagle w kra_g oprawców wskoczyla Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielajac na prawo i lewo kop-niaki, krzyczala: - Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju! A gdy to nie poskutkowalo, przywarla do jednego z egzeku-torów paznokciami, znaczac na j ego twarzy dlugie nitki czer-wienieja_cych gwaltownie bruzd. Odsta_pilišmy od Weisera, ktoš podal mu nawet zmiqta_ koszulq, a on, nie odzywaja_c síq slo-wem, wkladal ja_, jakby síq nic nie stalo. Dopiero po chwili zro-zumielišmy, že to nie on, a my wyszlišmy z tego poniženi, on zostal soba., niezmiennie takim samým Weiserem i mógl na nas patrzeč jak w Bože Cialo, spokojnie, chlodno, bez namiqt-nošci i z dystansem. Trudno wytrzymač cos takiego, totéž gdy tylko oddálil síq, schodzac wzdluž zarošnietego plotu košciola, Szymek rzucil pierwszy kamieň, krzyczac glošno: „Dawid, Da- 15 widek, Weiser jest Žydek", a inni našladowali go, krzyczac to samo i rzucajac nastqpne kamienie. Ale on nie odwrócil síq ani nie przyspieszyl kroku, unosza_c w ten sposób swoja. dume;, a nam pozostawiajax bezsilny wstyd. Elka pobiegla za nim, wíqc przestališmy ciskač kamienie. To byla nasza pierwsza bližsza znajomošč z Weiserem, j ego šmiertelnie biale plecy, zmieta kraciasta koszula i jak juž wspo-mnialem - nieznošne spojrzenie, którešmy po raz pierwszy poczuli na sobie w Bože Cialo, kiedy rozwial síq kadzidlany oblok, wypuszczony ze zlotej puszki przez proboszcza Dudáka. Czy byl to zwykly przypadek? Czy Weiser znalazl síq przed budynkiem plebanii z wlasnej woli, podobnie jak w Bože Cialo na wzgórku obok oltarza? Ješli nie, to jaka sila kázala mu to uczynič, dlaczego postanowil ukazač síq nam wlašnie tak? Te pýtania dlugo nie dawaly mi zasna_č, dlugo jeszcze po zakoň-czeniu šledztwa i wiele lat póžniej, kiedy stalém síq kimš zupelnie innym. I ježeli jest jakaš odpowiedž, to tylko ta, že wlašnie z jej braku zapelniam linijki papieru, niczego nie bq-dac pewnym. Listy, które wysylam rokrocznie do Mannheim w nadziei rozjašnienia kilku innych jeszcze spraw, zwia_zanych z tamtými wydarzeniami i osoba. Weisera, pozostaja_bez odpo-wiedzi. Poczatkowo myšlalem, že Elka, odkad stala síq Niemka_, nie pragnie žádných stád wiadomošci, žádných wspomnieň, które moglyby ja_ wytracač z jej nowej, niemieckiej równowagi. Ale teraz juž tak nie sa_dzQ, a przynajmniej nie bylbym tego taki pewien. Pomiqdzy nia_ a Weiserem bylo coš, czego nigdy nie moglišmy pojac, coš, co laxzylo ich w przedziwny sposób i czego žádna. miara_ nie da síq okrešlič mianem dzieciqcej fa-scynacji plcia_ czy podobnými terminami, jakich wspólczesny psycholog mialby pelne usta. Jej uparte milczenie to coš wíq-cej niž niechqč do kraju dzieciňstwa. 16 A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunqla w powietrzu z rak do rak, pojechališmy rozklekotanym tramwajem linii numer cztery na plažq do Jelitkowa. Mimo wczesnego popoludnia na obu platformách wozu panowal spory tlok, sloňce operowalo jeszcze silnie, a wewnatrz pojazdu unosil síq cha-rakterystyczny zápach znqkanego úpalem lakieru. Ani nam w glowie bylo pamietač o Weiserze i przedpoludniowej scenie pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczyl síq z potwornym zgrzytem na pQtlq ob ok drewnianego krzyža, wybieglišmy, machajac rQcznikami, w kierunku plazy, nie zwažajac na roz-wieszone pomiqdzy domami rybaków sieci ani na poustawia-ne w piramidki kosze, cuchna.ce tranem i smola.. Dopiero tutaj rozpoczynaly síq prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowa-nie po garšč piachu, wyšcigi do czerwonej boi i gonitwy až do sopockiego mola, skad najodwažniejsi popisywali síq straceň-czymi skokami. Bo tak naprawdq Jelitkowo nie moglo istnieč bez nas, tak samo jak miasto nie moglo istnieč bez plazy i zato-ki. To byly naczynia polaczone i chociaž dzisiaj jest zupelnie inaczej, pamiQČ o tym wydaje síq niezniszczalna. Na przedzie rozhukanej czeredy biegl wíqc Piotr, pragnaxy zademonstrowač swój numer plažowy, polegaja.cy na šci^gniq-ciu koszuli i spodenek jeszcze wbiegu, bez zatrzymywania síq, i wskoczeniu do wody wbryzgach bialej piany. Jego bose stopy juž skrzypialy na piachu, pozostawiajax w tyle piaskowe fon-tanny, kiedy nagle zatrzymal síq nad woda. i krzyknal, jakby mu wbito w nogq cos ostrego: - Kolki! Chodžcie! Ile tego! To, co zobaczylišmy, przekraczalo zdolnošč rozumienia zbrod-niczych možliwošci nátury. Tysia.ce kolek plywaja.cych do góry brzuchami poruszalo síq w leniwym rytmie fali, tworzac kilku-metrowej szerokošci pas martwych tulowi. Wystarczylo wsadzič 17 reke; do wody, by przyczepione do skóry luski migotaly niczym pancerz, ale to nie bylo przyjemne uczucie. Zamiast kapieli mie-lišmy rybná, zupq, w która. možná bylo napluč z obrzydzenia. Ale to byl - jak síq okázalo - dopiero poczatek. Przez nastqpne dni zupa gqstniala, stajac síq cuchnaxa. i lepká, mazia.. W požarze czerwca zewloki gnily, pQczniejac jak nadýmané rybie pqche-rze, a smród rozkladu czuč bylo nawet w okolkách tramwajowej petli. Pláže pustoszaly gwaltownie, martwych kolek zdawalo síq przybywač, a nasza rozpacz nie miala granic. Jelitkowo nie chcia-lo naszej obecnošci. Nad przybrzežna. zawiesina., która z godziny na godzinq zmieniala kolor od jasnej zieleni do ciemnego brazu, pojawily síq roje much niespotykanej dotad wielkošci, žywia.-cych síq padlina.lub skladaj a.cych tam swoje jaj a. Morze okázalo síq nieprzystqpne mimo panuj acej spiekoty. Wszystko na nic - bezwietrzna pogoda, upal i blekitne niebo, ludza_ce doskonala_ czystošcia_. Wreszcie wladze miasta postanowily zamknúc wszystkie pláže od Stogów až do Gdyni, co wlašciwie bylo formálnym potwierdzeniem istnieja_cego stanu rzeczy. Nic gorszego nie moglo nas spotkač, ale kiedy myšlalem o tym, czekajac w sekretariacie naszej szkoly na swoja_kolejkq przesluchania, i kiedy zastanawialem síq, co tež opowiem M-skiemu tym rázem, wtedy juž przypuszczalem, že to nie byl przypadek. A nawet ješli byl, to nie taki znów zwykly. Gdyby nie zupa rybná, nigdy nie przyszloby nam do glowy šledzič Weisera, nigdy nie ruszylibyšmy za nim w trop przez Bukowa_ Górkq i stará, strzelnicq, a on nigdy nie dopušcilby nas do swo-jego žycia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem história ta, jak každá prawdziwa opowiešč, musi mieč swój ustalony porzadek. Drzwi gabinetu uchýlily síq i zobaczylem Szymka wypchniq-tego reka. M-skiego. Zanim zabrzmialo nazwisko Piotra i zanim 18 wožny podniósl síq ze swojego krzesla, žeby go podprowadzič bližej, zobaczylem wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmiale i nienaturalnie wycia_gniete. Poczulem skurcz w žoladku i oko-licach serca, ale o nic nie moglem pytač, bo w drzwiach ukázal síq M-ski i przepuszczajac Piotra do wewnatrz, nakázal wožne-mu, žebyšmy nie zamienili ani slowa. Szymek usiadl na skladaným krzešle, spušcil glowq i nie podnosil wzroku znad swoich kolan. Przez chwilq zastanawialem síq, czy mnie tež bqda. cia_-gnac za ucho, lecz prqdko dalem ternu spokoj, pamiqtajac, že arsenal šrodków M-skiego byl nieograniczony. Tak, udzial M-skiego w calej historii do dzisiaj nie zostal na-ležycie przemyšlany, ale ješli nie uczynilem tego do tej pory, to czy wtedy, czekaja_c na kolejné przesluchanie, moglem w pelni zdač sobie sprawq, kim M-ski byl tak naprawdq albo kim naprawdq nie byl? Za bardzo síq go wówczas obawialem, póžniejsze wypadki natomiast odsunejy mnie od rozmyšlaň na j ego témat. Kiedy zas drzwi gabinetu obite pikowana. derma_ zamknejy síq bezszelestnie za Piotrem, przypomnialem sobie bardzo wažne zdarzenie. Co roku nasza szkola, jak wszystkie inne szkoly, maszerowala równo, wbialych koszulach i ciemnych spodenkach na pierw-szomajowej manifestacji. M-ski szedl zawsze na czele, džwigal transparent i ušmiechajac síq do panów na trybunie, zachqcal nas do špiewu swoim piskliwym glosem: „Na-przód mlo-dzie-žy šwia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dziš špi-ee-e-w!". A my maszerowališmy równo, równiuteňko, ušmiechališmy síq tak jak wszyscy dookola, i špiewališmy jak wszyscy dookola i wie-dzielišmy, že ci, którzy nie przyszli na šwieto radošci, mlodošci i powszechnego entuzjazmu, ci wlašnie uczniowie nazajutrz, albo najdalej za dwa dni, bqda_ mieli wizytq M-skiego w domu i M-ski bqdzie pytal rodziców, co to síq stalo, czy to powažna 19 choroba i w czym može pomoc, žeby za rok o tej samej porze uczeň byl zdrów jak ryba. Rok ternu z naszej szkoly jeden jedy-ny uczeň nie poszedl na pochod pierwszomajowy. Byl to wla-šnie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie zložyl wizy-ty w j ego domu, žeby zapytač dziadka, dlaczego wnuk nie przyszedl maszerowač razem z nami. Wtedy nie przywia_zywa-lišmy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzila moja kolej prze-sluchania, pomyšlalem, že to bardzo wažne. Tylko w jaki sposób možná bylo polaxzyč M-skiego z Weise-rem? Do dziš twierdzq, že absolutnie w žaden. Co zatem spo-wodowalo, že M-ski nie zložyl wizyty u nich w domu? Nie lubil krawców? A može zapomnial? Nie, na pewno nie zapomnial; jako nauczyciel przyrody i systematyk, byl przeciež szczególne-go rodzaju pedantem i wszystko mial zapisane w malým note-sie, z którym síq nigdy nie rozstawal. A ješli M-ski wiedzial o Weiserze coš, czego my nie wiedzielišmy i czego juž nie do-wiem síq nigdy? Ješli istnialo coš takiego, to czemu zdziwaczaly nauczyciel przyrody nie mógl zrozumieč, gdzie zniknal nasz kolega? O tak, M-ski byl prawdziwym dziwakiem, jakich dziš spotyka síq tylko w ksiažkach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak my, nie wyježdžal z miasta na wakacje i czqsto widywališmy go na lace pod bretowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie Radošci, gdy uganial síq za motylami z siatka. i atlasem owa-dów. A kiedy nie polowal na fruwajace stworzenia, szedl zgar-biony ze wzrokiem utkwionym w ziemiq i co chwila zatrzymy-wal síq, zrywal jakieš zielsko i szeptal do siebie: „Menyanthes trifoliatď albo „Viola tricolor" i wkladal zielska do tekturowej teczki, która_ niósl ze soba. zamiast pocerowanej siatki. M-ski przygotowywal dzielo o florze i faunie lasów, które ci^gnejy síq wzdluž poludniowych granic miasta až do Gdyni i w ktorých 20 polowal niegdyš sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwytal i kolekcjonowal wszystko, co roslo i ruszalo síq w zasiqgu j ego wzroku. Na szczqšcie jednak byl krotkowidzem i dzieki ternu sporo traw, lišci, žuków, much i innego drobiazgu ocalilo swo-je istnienie. Tak, tego goracego lata, kiedy Weiser dopušcil nas do swoich tajemnic albo raczej dopušcil nas do swojego žycia, czqšcíowo zreszta. i na ile chcial, tego lata M-ski spotykal nas wielokrotnie w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brqtowskiego cmenta-rza i Doliny Radošci. Jego wylupiaste, rybie oczy, oderwane od nieba albo od ziemi, šledzily nas ukradkiem i nigdy nie bylo wiadomo, czy nie wežmie nas za okaz fauny niezbqdny do wie-kopomnego dziela. Poza szkola. i pierwszomajowa. manifesta-cja_ musielišmy byč dla niego bez watpienia gatunkiem szcze-gólnie ucia_žliwych owadów, co dalo síq wyczuč w jego zimným, pustým spojrzeniu. Bálem síq tego spojrzenia, jego wlašnie síq bálem, a nie skubania gqsi, wyci^gania slonia, grzania lapki lub innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar ciele-snych, jakie stosowal na swoich lekcjach. W pewnym momen-cie pomyšlalem tež, spogla_daja_c na zaczerwienione ucho Szymka, že M-ski može swoim spojrzeniem zamienič kogo ze-chce w owada, i juž wyobrazilem sobie, jak obrastam w stalowo-zielony, chitynowy pancerz i jak moje kurczace síq dlonie roz-czlonkowuja_ síq w ogromna_ ilošč kosmatych odnóžy. To bylo okropne, stokroč gorsze niž lek przed bolem, zaczerwienione ucho Szymka i niewiadoma šledztwa. W pierwszych dniach lipca stQŽenie zupy rybnej w zátoce zda-walo síq osi^gač apogeum. Nad morzem nie bylo czego szukač i musielišmy nasza_ uwagq skierowač gdzie indziej. I to jest pierwszy rozdzial ksiažki o Weiserze, której nigdy žáden z nas 21 nie napisal i nigdy nie napisze; bo to, co robiq teraz, to w žadnym wypadku nie jest pisanie ksiažki, tylko zapemianie bialej plamy, zatýkanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji. Tak, pierwszy rozdzial tej nienapisanej ksiažki rozpoczyna síq od zupy rybnej w zátoce i od naszych zabaw na bretowskim cmentarzu, gdzie chodzilišmy odtad zamiast na plažq i gdzie w gqstwinie leszczyn i olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków i pekniqtych plyt z niemieckimi napisami rozgrywališmy na-sze wojny. Szymek dowodzil oddzialem SS, a j ego odstajace uszy przykrywal znaleziony w rowie zardzewialy helm wehr-machtowski. Piotr mial pod soba. oddzial partyzancki, który stale šcigany, dziesiatkowany, okra_žany i wybijany do nogi odrádzal síq wciaž na nowo, by przygotowywač nastqpne zasadz-ki. Kiedy Szymek ze swoimi bral nas do niewoli, tak samo jak w filmach podnosilišmy rqce do góry, tak samo jak w filmach maszerowališmy z řekami založonymi na karku i tak samo jak w filmach o prawdziwej wojnie, wyšwietlanych w naszym ki-nie „Tramwajarz", padališmy, rozstrzeliwani sériami karabinów maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza, tam gdzie zaczynal síq las sosnowy. I ješli przypominam sobie z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem i znawstwem padališmy do tamtego rowu, z jak wielkim pod-nieceniem czekališmy na moment, kiedy rqka Szymka da znak do rozpoczqcia egzekucji, to wiem, že wszystko to za-wdziqczališmy wlašnie kinu „Tramwajarz", položonemu nieda-leko szkoly, obok zajezdni, gdzie urzadzano seanse mlodziežo-we, majace zaznajomič nas z história. ojczysta_. Nie pamiqtam juž którego dnia, po ktorej potyczce, bitwie i wzíqcíu nas do niewoli, stališmy z rekami podniesionymi do góry naprzeciwko luf esesmaňskich karabinów, oczekujac až spod zardzewialego helmu Szymka padnie komenda „Feuer!", 22 kiedy ujrzelišmy Weisera siedzacego na sošnie, Weisera, który byč može przez wszystkie te dni przygladal síq naszej zabawie. Wlašciwie to najpierw uslyszelišmy j ego okrzyk - okrzyk, który skierowal do Szymka, wstrzymujac wydanie komendy, a do-piero póžniej zobaczylišmy go na tej sošnie. Siedzial, trzymajac starý, zdezelowany schmeiser, którym mierzyl gdzieš daleko za wiežq ceglanego košciólka, i patrzyl na nas zupelnie tak samo jak w Bože Cialo, kiedy wyplynal nagle zza szarego obloku ka-dzidlanego dymu. Pod drzewem stala Elka, opierajúc síq 0 pien. Nie mówila nic, ale widač bylo, že ona jest z nim, a nie z nami. Wíqc nie uslyszelišmy tym rázem przeci^glego „du-du--du-du-du", po którym náležalo paše najpierw na kolana, a potem juž jak popadnie: na wznak, bokiem albo na brzuch, twarza. w trawq - bo Weiser zeskoezyl z sosny i podszedl do oslupiale-go Szymka. Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedzialem na skladaným krzešle obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu Szymka w sekretariacie szkoly, oczekuja_c na swoja_kolejkq przesluchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy, dalbym dužo, žeby przypomnieč sobie slowa Weisera na cmentarzu, bo to byly wlašciwie jego pierwsze slowa skierowane do nas bezpošrednio. Szymek, zapytany o to listownie, nie dal mi žadnej odpowiedzi 1 zajqty swoimi sprawami w dalekim miešcie, wyražnie unika wspomnienia Weisera. Elka, która powinna pamiqtač to najle-piej, stala síq Niemka. i nie odpowiada z Mannheim na žadne pýtania, a Piotr w siedemdziesiatym roku wyszedl popatrzeč na uIícq, co síq dzieje, i trafila go calkiem prawdziwa kula. Tak, jestem przekonany, že od tamtých slów powinna síq zaczynač nienapisana ksiažka o Weiserze... A wíqc trzymajac przerdzewialy i zdezelowany schmeiser, zeskoezyl z sosny i podszedl do Szymka, mówiac: „zostaw, ja 23 zrobiq to lepiej", albo „zostaw to mnie", albo jeszcze krócej: „ja to zrobiq". Tylko že Weiser nic takiego nie powiedzial, nie mógl nic takiego powiedzieč, poniewaž schmeiser powqdrowal do rak Szymka, a on sam z Elka. odszedl šciežka. w dól ku rozbitej bramie cmentarza, jakby przyszedl tu tylko po to, žeby zo-stawič nam automat i odejšč do powažniejszych spraw. Egze-kucja nie odbyla síq. Otoczylišmy Szymka kolem i každý chcial choč przez chwilq potrzymač bezužyteczny kawal želastwa, który robil wraženie. Tak, w tym momencie Weiser nie byl dla nas jeszcze najwaž-niejszy, klócilišmy síq o to, która strona powinna posiadač automat. Bylém w oddziale Piotra i oczywišcie chcialem, žebyšmy mieli go my, skoro tamci posiadali helm. Ostatecznie ustalilišmy nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odtad po každej bitwie Piotr zamienial z Szymkiem automat na helm i tak raz bylišmy Niem-cami, gdy nasz dowódca wkladal helm, a raz przeistaczališmy síq w partyzantów, goniac miqdzy zarošnietymi nagrobkami z kara-binem w reku. Myšlq, že Weiser mial od poczatku jakis pian oplatania nas swoimi pomyslami, od samego poczatku musial wyczekiwač odpowiedniej chwili, žeby jak w Bože Cialo albo na brqtow-skim cmentarzu zaskoczyč nas zupelnie. Bo w pierwszym okre-sie, kiedy nie wiedzielišmy nic o piwnicy w starej cegielni ani o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnica_, ani o j ego kolekcji znaczków z Generálnej Guberni - w tym okre-sie, kiedy niešwiadomi niczego uganiališmy síq miqdzy nagrobkami bretowskiego cmentarza, on pojawial síq i znikal, jak znika ktoš, kto przyšni síq nam przypadkiem i kogo póžniej nie možemy zapomnieč, choč rysy j ego twarzy, slowa i sposób za-chowania ulecialy nam z pamiqci zupelnie. On wsa_czyl pamiQČ o sobie calkiem niepostrzeženie i któregoš z nastqpnych dni, 24 kiedy w kurzu piaszczystej drogi wracališmy do domów przez Bukowa. Górkq, najczešciej pod wieczór, w czerwonych promie-niach zachodzacego sloňca - wtedy wlašnie zaczehšmy o nim rozmawiač. Z poczatku wlašciwie przypadkowo i calkiem bez zwiazku z oblokiem kadzidlanego dymu i zardzewialym automatem, ot tak, zadajúc pýtania glošno i žart obli wie: a co on wlašciwie robi, kiedy nie bawi síq rázem z nami? alb o - dlacze-go ta glupia Elka lazi teraz za nim jak pies, a na nas patrzy z góry jak na bandq szczeniaków?, i po co wlašciwie dal nam za-rdzewialy automat? - bo przeciež nikt z chlopaków tak sam z siebie nie pozbylby síq za žadne skarby takiego znaleziska. Ale to jeszcze nie bylo to, co opanowalo nas póžniej, kiedy myši o nim nie dawala nam zasnac i kiedy tracilišmy cale godžiny na wyšledzenie j ego i Elki. Na razie zupa rybná w zátoce čuchnete coraz bardziej i co drugi dzieň ktoš z nas jechal do Jelitko-wa, žeby zobaczyč, jak sprawy síq mája.. Spojrzalem na Szymka. Jego odstajace ucho przestalo byč okropnie czerwone i nawet jakby trochq powrócilo do swoich pierwotnych rozmiarów. Pomiqdzy nami siedzial teraz wožny, a przez uchylone okno sekretariátu dochodzily leniwe džwieki wrzešniowego popoludnia, kroki przechodniów mieszaly síq z okrzykami dzieciarni, a sloňce ošwietlalo czerwona. dachówkq budynku stojacego po drugiej stronie ulicy. Wszystkie domy w naszej czqšcí Wrzeszcza mialy tq czerwona. dachówkq, wíqc -pomyšlalem - w takie popoludnie jak to, u schylku lata, kiedy sloňce ma szczególne wlašciwošci, musi to najciekawiej wygladač z Bukowej Górki, skad oprócz czerwonych, spadzistych dachów widač bylo lotnisko položone juž za tórami kolejowymi i zatokq z bialym paskiem plazy. íle razy stališmy tam, na górze, nasze miasto wydawalo síq nam zupelnie inne niž to, w którym žyli- 25 šmy na co dzieň. Wtedy nie wiedzialem dlaczego, a dzisiaj, kie-dy nie ma juž Bukowej Górki, ani Weisera, ani tamtego Jelitko-wa, dzisiaj myšlq, že z góry nie bylo po prostu widač brudnych, zašmieconych podwórek, nieopróžnionych šmietników i calej brzydoty przedmiešcia, ktorej symbolem móglby byč szary i ob-lepiony kurzem sklep Cyrsona, gdzie kupowališmy oranžadq wbutelkach nazywanych przez doroslych krachlami. Zamiast panoramy z Bukowej Górki widzialem wíqc dach przeciwleglego budynku, promienie sloňca slizgaja.ce síq po nim čoraz krótszymi zygzakami, i uchylone okno na poddaszu, w którym wiatr wydymal lagodnie firankq. Zegar w sekretaria-cie wybil godzinq piata, i w chwilq póžniej uslyszalem dobrze mi znane džwiqki pianina, na którym nauczycielka muzyki akompaniowala popoludniowej próbie chóru. Najpierwbyla przygrywka, a zaraz potem z piqtra zaczejy dobiegač čoraz glo-šniejsze frázy historycznej piesni masowej lub masowej piesni historycznej albo ludowej piesni historii, nie pamiqtam juž, jak síq to wtedy nazywalo: „O czešč wam, panowie-ee magna-a-a-ci! Za na-sza.nie-wo-lq, kajda-a-ny! O cze-e-ešč wam, ksia_-žq-ta, biskupi-i-i, pra-la-ci-i-i, za kraj nasz krwia_bra-tnia_ zbryz-ga-a-a-ny!". To byl refrén, powtarzany wielokrotnie, podobnie jak poczatek piesni, równie podniosly i patetyczny - „Gdy na-a-ród do bo-o-ju wyru-szyl z orq-žem pa-no-wie o czyn-szach ra-dzi-i-li". Nigdy nie moglem zrozumieč, ani w czasie szkolnych akademii, ani w czasie lekcji špiewu, na ktorých piešň tq mu-sielišmy špiewač dziesia_tki razy až do znudzenia, co mialy wspólnego kajdany i niewola z biskupami, albo o jakie czynsze chodzilo, gdy naród wyruszyl do boju, to znaczy, co mája. wspólnego czynsze z bojem. I w ogóle za co tu bylo winič panów, skoro panów juž dawno nie ma, a ješli sa_, to na pewno nie w na-szym miešcie i nie w naszym kraju. Tak, dzisiaj na szczqšcie nie 26 muszQ o tym myšleč, tylko melódia utkwila mi w pamiqci pra-wie doskonale i ješli powraca do mnie jakimš dziwnym trafem, to nigdy w zwiazku z pralatami, szkolna. akademie lub pania. od špiewu, lecz rázem ze šwiatlem wrzešniowego popoludnia, kie-dy siedzialem w sekretariacie naszej szkoly, czekajac na swoja. kolejkq przesluchania, rázem z widokiem firanki poruszanej lagodnym podmuchem wiatru, rázem z Weiserem i godzina. pia_ta_, która. wlašnie šcienny zegar wybil lagodnym gongiem, przypominajaxym dzwonek proboszcza Dudáka užywany w czasie Podniesienia. Kiedy ucho Szymka stalo síq juž calkiem normálne, drzwi ga-binetu dyrektora otworzyl M-ski, wypuszczajac stamtad Piotra, i przyszla moja kolej. Szkolny zápach pastowanych podlóg, któ-ry pamiqtam do dzisiaj, ciqžki i oleisty jak wiecznošč, w dyrek-torskim gabinecie mieszal síq z tytoniowym dýmem i wonia. kawy, która. pili wszyscy trzej przesluchujaxy nas mqžczyžni. Tylko M-ski nie pálil, skubiac za to rekaw koszuli. - Wíqc ty, Heller, utrzymujesz - mówil do mnie, bo tak síq wtedy nazywalem, ten w mundurze - ty utrzymujesz, že Wei-sera i Elkq widzielišcie po raz ostatni dwudziestego ósmego sierpnia, w dolince za stará. strzelnica_, tak? - Wlašciwie to tak - odpowiedzialem, nabierajac pewnošci. - Co to znaczy „wlašciwie"?! - Bo potem juž ich nie widzielišmy z bliska. - Czy to znaczy, že widzielišcie ich jeszcze nastqpnego dnia w jakiš inny sposób? Co to znaczy „nie z bliska"?! - Nie, nastqpnego dnia nie widzielišmy ich juž wcale. M-ski poruszyl síq w swoim fotelu: - No to opowiedz nam dokladnie i po kolei, co zdarzylo síq tego popoludnia, tylko niczego nie przekrqcaj, bo przed nami i tak nic nie ukryj esz! 27 Mówilem, starajac síq nie patrzeč w oczy M-skiemu; mówilem wolno i spokojnie, pewny, že i tak nie wpadna. na wlašciwy trop i že krQcič síq bqda. w kólko, až wreszcie dadza. nam spokoj: - Weiser kázal nam jak zawsze czekač obok modrzewiowego zagajnika, a kiedy zobaczyl, že jestešmy, przeszedl przez dolin-kq i potem pomachal reka. na znak, že mamy síq juž položyč. Zaraz potem ziemia zadržala od eksplozji, a na glowy posypal síq nam piasek, žwir i kawalki drewna. - A potem? - Potem podniešlišmy glowy jak po každým wybuchu i cze-kališmy, až on da nastqpny znak, to jest sygnal, že možná juž podejšč do miejsca, gdzie založony byl ladunek, ale takiego sygnalu tym rázem nie bylo. Nagle zobaczylišmy, jak ida_ oboje, calkiem jak dorošli, pod rekq, to znaczy Weiser z Elka_. Wíqc ida_ oboje, ale nie do nas, tylko na druga. stronq dolinki, tam gdzie rošnie starý dab, i ani razu nie odwracaja. síq, tylko wspi-naja_ coraz wyžej, po stromym zboczu porošniqtym bukami, wdrapuja. síq na sama. górq i nikna_. A my stoimy teraz (bo zda_-žylišmy juž podejšč do miejsca wybuchu) przy ogromnym leju i widzimy, že to nie bylo byle co, lej jest potqžny jak po bombie lotniczej. Stoimy zatem i podziwiamy jego dzielo, badamy glq-bokošč jamy, rozpietošč promienia i jak zawsze wa_chamy w tym miejscu šwieža_ ziemiq, pelna. oszalalych mrówek i rozerwa-nych dždžownic, i nagle ktoš krzyczy, pokazujac na wzgórze: „popatrzcie tam!" - i widzimy Weisera z Elka_. Widzimy, jak sa_ na szczycie wzgórza i nikna_ za drzewami, ale my nie gonimy za nimi, i tak wlašnie - mówilem - widzielišmy ich ostatni raz z daleka, w dolince za strzelnica_. A potem, na drugi dzieň, za-czejy síq poszukiwania i znaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni magazyn Weisera, o którym nawet my nie wiedzieli-šmy, že jest, bo Weiser byl zazdrosny o takie tajemnice. Nie 28 wiedzielišmy nic o puszkach z trotylem, rozbroj onych niewy-palach, amunicji strzelniczej, bo nigdy nie pytališmy go, skad bierze materiál do swoich min, a zreszta. nawet gdybyšmy go zapytali, to czy ktoš taki jak on powiedzialby chociaž slowo? Nie, tylko Elka mogla wiedzieč o tym magazynie, a ješli byl jeszcze jakiš inny, o czym tež oczywišcie pojqcia nie mielišmy, ješli byl jeszcze drugi magazyn, to jedyna. osoba., której Weiser móglby powierzyč tajemnice;, byla wlašnie Elka i može dlate-go zabral ja_ ze soba_. Tamci sluchali tego, co mówilem, z pozorná. oboJQtnošcia_. Dyrektor polužnil krawat, który teraz przypominal kompres na gardlo, jaki zakladá síq przy anginie. Mqžczyzna w mundurze siorbal resztq kawy ze szklanki wblaszanym koszyczku, a M-ski bebnil palcami w lšnia_cy blat biurka i nie patrzyl wcale na mnie, tylko gdzieš wyžej, na šcianq. - To wszystko juž wiemy - krzyknal nagle M-ski - bez waszej pomocy. Tylko dlaczego któryš z was klamie albo klamiecie wszyscy rázem i každý z osobná? - Tak - przerwal mu dyrektor - jeden z twoich kolegow ze-znal, že dzieň póžniej bawilišcie síq jeszcze rázem nad Strzyža_, za zerwanym mostem, wíqc oni spqdzili cala. noc poza domem i wy wiedzielišcie o tym i wiedzielišcie tež, gdzie ich szukač! - Nie ma žartów, chlopcze - wlaxzyl síq mundurowy. - Ješli rozerwal ich niewypal, bqdziecie odpowiadač za wspóludzial w przestQpstwie, a w poprawczaku naucza. was rozumu! - Nad Strzyža_bawilišmy síq dzieň wczešniej, a nie dzieň póžniej - powiedzialem, czujac, jak pierwsze klamstwo, które wy-puszczam na ich užytek, przychodzi mi z latwošcia_. - Koledze musialo síq coš pomylič. I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali pýtania, mówili, že nie wyjdziemy stád, dopóki sprawa síq nie 29 wyjašni, že nasi rodzice sajuž powiadomieni o toczaxym síq šledztwie, že nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i bq-dziemy tu tkwič, až wyjawimy cala. prawdq. Przekonywali mnie, že sa_ gotowi siedzieč tu z nami do rana albo jeszcze dlu-žej, a ješli ktoš znajdzie ten drugi magazyn (po którym zreszta. spodziewali síq czegoš znacznie gorszego) i zdarzy síq jakieš nieszczQŠcie, to my bqdziemy i za to odpowiadač, lepiej wíqc przyznač síq od razu. Wiedzialem dobrze, že niczego nie zrozumiejaj dlatego powtó-rzylem to samo co przed chwila_. M-ski wstal z fotela, podszedl do mnie marszowym krokiem, jakby to byla pierwszomajowa ma-nifestacja, chwycil mój zadarty nos w dwa palce i zapytal, czy w dolince widzialem Weisera rze-czy-wiš-cie po raz ostatni. Od-powiedzialem twierdzaco, czujac, jak powoli mój nos splaszcza síq w j ego tlustých paluchach. Ale to nie bylo zwyczajne wyci-skanie slonia, które M-ski stosowal na lekcjach przyrody. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie ten moment, nazwalbym to wyciska-niem slonia ze specjalna. šruba_, bo najpierw musialem uniešč síq lekko do góry, a potem coraz wyžej stawalem na palcach, na samých czubkach palców, dziwia_c síq, že jeszcze nie wíszq w powietrzu. Tymczasem rqka M-skiego przesuwala punkt cíqž-košci mojego ciala raz wlewo, raz w prawo, tak že musialem na ulamek sekundy stawač cala_ stopa, na podlodze, žeby nada_žyč za jego dlonia_, i wtedy nos bolal okropnie i robil síq jeszcze bar-dziej zadarty niž przez wszystkie lata od urodzenia, M-ski zas po-wtarzal swoje pýtanie wolno, sylabizujax každý wyraz: „czy rze-czy-wiš-cie po raz os-tat-ni?". Wreszcie pušcil mnie wolno, a j a zatoczylem síq pod šcianq i musialem wytrzeč rqkawem krew, bo nos mialem zawsze delikátny i malo odporný na stluczenia. W gabinecie zarzadzono przerwq, siedzielišmy wíqc znów rázem w trójkq, na skladaných krzeslach w sekretariacie, a mnie 30 wydawalo síq, že slyszq chóralnie skandowany wierszyk pod adresem Weisera, kiedy to w dzieň odebrania šwiadectw z reli-gii, zanim frunqla j ego kraciasta koszula i zanim Elka wysta_pila w j ego obronie, ktoš, niekoniecznie z przodu, krzyknal: „Weiser Dawidek nie chôdzi na religiej" - a ktoš inny przerobil to zaraz na - „Dawid, Dawidek, Weiser jest Žydek!". I pomyšlalem zaraz, že gdyby nie Elka, to nigdy przeciež nie doszloby do naszej znajomošci z Weiserem, bo tam, obok parafii Ojców Zmar-twychwstaňców, spušcilibyšmy mu buly i na tym pewnie by síq skoňczylo, zwyczajnie i banalnie. Weiser unikalby naszego towa-rzystwa i nigdy przez mysl by mu nie przeszlo, žeby podgladač nasze zabawy na bretowskim cmentarzu i žeby podarowač nam starý, zardzewialy automat, wyprodukowany przez firmq Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie róžniloby síq od innych wakacji ani wczešniej, ani póžniej. Tak, gdy Elka rzucila síq wówczas z pazurami, žeby bronič Weisera, musiala mieč jakieš przeczucie, jestem o tym przekonany do dzisiaj, zwlaszcza že nigdy nie mieszala síq do naszych bójek i porachunków, wktórychbywališmy okrutni, bardziej niž doro-šli. A wtedy rzucila síq, jakby Weiser byl jej mlodszym bratem, i efekt takiego posuniqcia byl zaskakuja_cy - pušcilišmy ich bez sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami. Czy ona go kochala?! Tak wlašnie myšlalem, siedzac wsekre-tariacie ze spuchnietym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora przygotowywano nastQpna_rundq przesluchaň, tak przypuszcza-lem wtedy, wyobražajac sobie jej przedwczešnie zaokra_glone piersi, dlugie blond wlosy i czerwona_ sukienkq, noszona_ w upal-ne dni. Dzisiaj wiem, že nie mialem racji, choč jeszcze trudniej przychodzi mi okrešlič ich wzajemny stosunek, od momentu kiedy odeszli wzdluž košcielnego plotu przynaglani naszymi kamieniami. Wczešniej Elka odnosila síq z wyražna. pogarda. do 31 tych, którzy nie umieli doplyna_č do czerwonej boi, skoczyč z gómego pomostu mola na glówkq albo celnie podač pilki, gdy grališmy mecz na murawie obok pruskich koszar. Až nagle zoba-czyla w chudým i przygarbionym Weiserze kogoš bardzo wažne-go i rzucila síq na nas z pazurami. Niemožliwe, aby zmienila síq w ci^gu ulamka sekundy. Musiala poczuč to, co my poczulišmy pare; tygodni póžniej, widzac Weisera w piwnicy starej cegielni - cos, od czego przechodzily ciarki i praxi elektryczny látal po calym ciele. Muszq jednak uporzadkowač fakty. Tak, to nie jest pisanie ksiažki o Weiserze ani o nas sprzed kilkudziesiqciu lat, ani o na-szym miešcie z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej 0 M-skim i epoce, w której byl najwažniejszym po dyrektorze czlowiekiem - nic mnie to nie obchodzi i ješli postanowilem za-pisač wszystko, przypomnieč sobie zápach tamtego lata, kiedy zupa rybná wypelnila pláže zatoki, to tylko ze wzglqdu na Weisera. To wlašnie zmusilo mnie do podróžy do Niemiec i to wla-šnie kaže mi teraz spisač wszystko od poczatku, bez pominiqcia žadnego, najdrobniejszego nawet szczególu. Bo w takich wypad-kach drobiazg okazuje síq czasem kluczem otwierajaxym wrota 1 každý, kto choč raz zetknal síq z czymš niewytlumaczalnym, wie o tym dobrze. A zatem: Mijaly pierwsze dni lipca. W úpale i duchocie miasto pozba-wione zatoki zdawalo síq ledwie dychač, a zupa rybná gqstnia-la i gqstniala, przysparzajac wladzom miejskim coraz to no-wych klopotów. Pocza_tkowo ufano, že ta dziwna epidémia przeminie sama, i nie robiono nic, nastqpnie poczyniono jakieš kroki, bo na plazy uwijali síq od rana mqžczyžni z drewniany-mi grabiami, takimi jak do zbierania siana, i zgarniali nimi zwaly rybich zewloków, które nastqpnie wywožono ciqžarów-kami na šmietnisko miejskie, polewano benzyna. i palono. 32 Stanislaw Hueckel W„nowym domu", Wrzeszcz 1946 Dzialania te mialy jednak efekt odwrotny od zamierzonego -zdechlých kolek, pQczniejaxych w slonecznym úpale, przyby-walo, a gazety donosily o masowym umieraniu kotów i psów w dzielnicach przylegajaxych do zatoki. Przypominano rów-niež, že od dwóch miesiqcy, to jest od poczatku maja, nie spadla ani jedna kropia deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem tlumaczyli jako kar q boská.. A my w tym czasie buszowališmy po brqtowskim cmentarzu, maja_c helm i automat podarowany nam przez Weisera, i na przemian, raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padališmy od kul, calkiem jak w filmach o wojnie wyšwietlanych w kinie „Tramwajarz". Tylko czasami przyszlo nam do glowy, žeby za-pytač samých siebie, dlaczego Elka nie bawi síq z nami, a takže, co widzi w chudým i slabowitym Weiserze, skoro wlóczy síq z nim po calych dniach w róžnych czqšciach miasta. Ktoš wi-dzial ich na Starówce obok studni Neptuna, ktoš inny dalby sobie rekq učiac, že Weiser z Elka. przesiadywali najczqšciej na lace obok lotniska, innym znów rázem Piotr przyuwažyl ich, jak szli až za Bretowo, do zerwanego mostu gdzie Strzyža przeply-wa pod kolejowym násypem, po którym od czasu wojny nie ježdzil žáden pocia_g. Ale na wiadomošci te nie zwracališmy szczególnej uwagi, co drugi dzieň rano któryš z nas wsiadal w tramwaj i jechal do Jelitkowa zobaczyč, jak wyglada rybná zupa i czy aby nie ustqpuje, a nastqpnie szukal nas na cmentarzu za Bukowa_ Górka_, žeby doniešč, iž smród na plazy jest jesz-cze wiekszy, a roje wielkich much unosza_ síq nad zawiesina. jak szaraňcza. W cieniu cmentamych drzewbylo przyjemniej niž na podwórku i ulicy. Któregoš dnia obok krypty z gotyckim nápisem zobaczylišmy niQŽczyznq w pižamie i szpitalnym szlafroku, który siedzial na plycie i mamrotal coš pod nosem, zupelnie jakby odmawial 34 godzinki. Otoczony przez nas kolem, nie zdradzal zaniepokoje-nia i gestem rak pokazal, skaxl wzial síq tutaj - byl uciekinie-rem ze szpitala dla czubków, który po drugiej stronie szosy wychodzacej z miasta piqtrzyl síq na wzgórzu czerwono-szara. bryla_. Piotr radzil išč do szpitala i powiedzieč, gdzie przebywa poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widzial prawdziwego wariata i chcielišmy przekonač síq, czy to, co pro-boszcz Dudák mówil w swoich plomiennych kázaniach o sza-leňcach wyrzekaja_cych síq Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz Dudák w naszym parafialnym košciele Zmartwychwstaňców, položonym podobnie jak ten brqtowski z cmentarzem nieopo-dal lasu - proboszcz Dudák tak samo jak starzy ludzie mówil, že zupa w zátoce i susza to sa_ znaki dawane od Boga. - Poprawcie síq, póki jeszcze czas - krzyczal z ambony w ostat-nia_niedzielq. - Nie wyrzekajcie síq Boga, ludzie malej wiary, nie czcijcie falszywych proroków i balwanów, bo On odwróci síq od was. Nie badžcie jak ci szaleňcy, którzy ufajac tylko we wlasne sily, šwiat chca_budowač od nowa. A ja pytám was, cóž to za šwiat, w którym zniknie wiara, cóž to za šwiat, w którym nie od-daje síq Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwyžszej, pytám síq was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szaleňcom, opa-mietajcie síq, póki jeszcze pora. Sami widzicie, že Bóg daje wam znaki swojego gniewu... - w tak plomiennym stylu proboszcz Dudák na przemian straszyl i prosil swoich parafian, a my rozu-mielišmy wtedy, že sa_ szaleňcy, przez ktorých nie možemy ka_-pač síq tego lata w Jelitkowie i, chcielišmy sprawdzič, jak wygla_-da taki szaleniec. Skoro wíqc trafila síq okazja, skoro traf przyslal na cmentarz niQŽczyznq w szpitalnym szlafroku, zakrzyczelišmy Piotra i nie pobieglišmy na Srebrzysko, žeby zadenuncjowač uciekiniera, tylko stališmy wokól niego, przygladajac síq ciekawie j ego po- 35 marszczonej twarzy i przydeptanym kapciom. Ale ješli byl to szaleniec, to na pewno nie z gatunku tych, o których grzmial z ambony proboszcz Dudák. Nie mówil do nas nic i Szymek jako najodwažniejszy naložyl mu na glowq zardzewialy helm. Wte-dy mqžczyzna ruchem reki pokazal, že chce obejrzeč nasz zde-zelowany automat, a kiedy juž trzymal w rekach schmeiser, stanal na krypcie i wznoszac do góry lufq, zaczal do nas prze-mawiač pieknym, donošnym glosem: - Bracia! Slowo Paňskie zamieszkalo w uchu moim, sluchajcie przeto slów, jakie wam dajq na šwiadectwo! Oto Pan obnažy ziemiq i przemieni oblicze jej, a rozproszy obywateli jej. Wielce obnažona bqdzie ziemia i bardzo zlupiona, albowiem Pan mówil to slowo. Plakač bqdzie i upadnie ziemia, zwatleje i obali síq okr^g ziemski, zemdleja. wszystkie národy ziemskie. Przeto, že ta ziemia splugawiona jest przez obywateli, albowiem przesta_pili prawa, odmienili ustawy, naruszyli przymierze wieczne! Nie bardzo rozumielišmy, o co chôdzi w tych slowach, byly jednak tak porywajace i wzniosle, že sluchališmy mežczyzny w piža-mie z zapartym tchem, zapominajac zupelnie, že to wariat, który uciekl od czubków ze Srebrzyska. A on podnosil rqce do góry, po-trzasajac przy tym naszym automatem, unosil síq na palcach, jakby chcial stanac jeszcze wyžej, i poly jego brudnego szlafroka przypominaly wielkie žólte skrzydla, na których móglby ulecieč ponad Bukowa. Górkq albo jeszcze dalej, gdyby tylko zechcial. - A tak bqdzie nachylony czlowiek - mówily dalej žólte skrzydla - a zacny maž ponižony bqdzie i oczy wynioslych znižone bqda_. Dlatego przekleňstwo požre ziemiq, a zniszczeja_ obywa-tele jej, dlatego popaleni bqda_ obywatele ziemi, a malo ludzi zostanie. Póki nie bqdzie wylany na nas duch z wysokošci, a nie obróci síq pustynia w pole urodzajne, a pole urodzajne za las poczytane nie bqdzie! 36 Kiedy przypominam sobie dzisiaj ten czysty, nisko brzmia_cy glos, nie mam žádných watpliwošci, že jedyna. osoba., która zro-zumialaby wówczas slowa žóltoskrzydlego mqžczyzny, byl Weiser. Tylko že nie bylo go wtedy z nami, siedzial pewnie w tym czasie z Elka. w piwnicy nieczynnej cegielni albo wlóczy-li síq gdzieš po suchých lakách, okalaja_cych lotnisko. Tymczasem skrzydla zwinejy síq, mqžczyzna zeskoczyl z gro-bowca i przemawiajac dalej, prowadzil nas zarošnieta. mchem šciežka. w stronq spróchnialej dzwonnicy, która, choč položona na nieczynnym cmentarzu, služyla proboszczowi bretowskiego košciólka w niedzielq i šwiqta. - Kwilcie - glos mqžczyzny nabral teraz zdwojonej mocy -albowiem blisko jest dzieň Paňski, który przyjdzie jako spusto-szenie od Wszechmocnego. Wytracenie, mówiq, naznaczone uczyni Pan, Pan ZastQpów, w pošrodku tej wszystkiej ziemi. Cóž uczynicie w dzieň nawiedzenia i spustoszenia, które z daleka przyjdzie? Tedy spojrzymy na ziemiq, a oto ciemnošci i ucisk, bo i šwiatlo začmi síq przy wytraceniu! Stališmy juž przy dzwonnicy, a on odložyl automat na po-przeczna_belkq i odwia_zawszy sznur, zaczal go cia_gna_c. Rázem z pierwszymi džwiqkami spižu uslyszelišmy jeszcze slowa dužo piejmiejsze od tych, jakie možná bylo uslyszeč na kázaniach proboszcza Dudáka: - Dlatego rozszerzylo pieklo gardlo swoje a rozdarlo nad miarq paszczekq swojq. - I teraz przy olšniewajaxych džwiq-kach brqtowskich dzwonów, bo w przeciwieňstwie do naszej parafii byly tu trzy dzwony, a nie jeden - przy wspanialym džwieku tych dzwonów mqžczyzna w szlafroku powtarzal ni-czym refrén piešni: - Biada tym, którzy stanowia. prawa nie-sprawiedliwe, biada tym, którzy stanowia. prawa niesprawie-dliwe. 37 Stališmy wokól i nawet niektórzy z nas kolysali síq do rytmu tej piešni, bo to byla na pewno piešň, tyle že nie košcielna, bo nigdy nie slyszelišmy jej w košciele, ani tež masowa, bo na lekej ach muzyki špiewališmy tylko masowe piešni, a tej tam nie bylo. Može za chwilq wszyscy podchwycilibyšmy jej slowa i przej-mujycy melodiq i w ten sposób stalaby síq przynajmniej w ogra-niezonym sensie masowa., ale przeszkodzil ternu kulawy košciel-ny, kuštykajycy w naszy stronq. Zbližal síq niebezpiecznie szybko i wygražal w naszym kierunku zacišniety piQŠciy. - Bezbožnicy! - krzyczal. - To juž nie potraficie šwietego miejsca uszanowač? Precz mi stád, bo jak zaraz... - i przyspieszal kroku, a jego komža coraz wyražniej bielala na tle leszczynowych zarošli. Rázem z Zóltoskrzydlym rzucilišmy síq do ucieczki w stronq Bukowej Gorki, lecz košcielny postanowil gonič nas dalej, až do granicy cmentarza, który wyznaczaly betonowe podmurów-ki nieistniejaxych od dawna slupko w. - Chuligáni! - krzyczal jeszcze glošniej. - Wandale! - wygražal kulakiem. - Nie macie ezego tu szukač - kuštykal coraz szyb-ciej. - Nieboszczykom spokoj zaklócač! I gdyšmy juž byli poza granicy cmentarza, nagle, jak spod zie-mi wyrósl miqdzy sosnami M-ski z teezky w jednej rqce, a jakaš rošliny w drugiej. Oderwany od swojego zajqcia patrzyl na nas rybim wzrokiem. - O co chodzi, chlopcy? Widzicie tq rošlinkq? Jest piqkna, nieprawdaž? Powiedz mi - zwrócil síq do mnie - jaka to bqdzie rodzina? Nie wiesz, co? - ucieszyl síq jak na lekeji. - To jest rzad Aggregatae, po polsku: skupieňce, podrodzina pierwsza - Ligu-liflorae, po polsku: jqzyczkokwiatowe, tak, to jest prawdziwy pomornik górski, Arnica montana, rošnie na lakách górskich, a znalazlem go tu taj, niebywale, na pólnocy, w morenowym otoezeniu! Kwitnie w czerwcu badž w lipcu i to síq zgadza. 38 Dalsze rozwažania M-skiego o niezwyklym odkryciu przerwal košcielny, który znajíc nauczyciela przyrody, nie zawahal síq uczynič ostrých wymówek: - Pan darwinista nie musi z mlodzieža. zaklócač spokoju šwiqtych miejsc - mówil, sapiac - bo to síq nie godzi. Ja do dy-rekcji szkoly list pošlq z zapytaniem, czy dla nauki trzeba po cmentarzach halas robič. - Ja tu... ten... panie... - platal síq M-ski - ja tu jestem prywat-nie, a ci chlopcy to nie ze mna.. - Nie z panem?! - zezlošcil síq košcielny. - Jak to nie z panem?! Sam widzialem, jak ci^gnehšcie rázem dzwony, i po co to takie psie figle? Czy proboszcz przychodzi do szkoly dzwonič w czasie lekcji? Nie! Wíqc od košciola proszq trzymač síq z daleka! Tego juž bylo za wiele. M-ski spurpurowial i wyrzucil z siebie jednym tchem potok pelen gróžb i ostrzežeň, w którym slowa „prowokacja", „kler", „jezuityzm", „obskurantyzm" i „zacofanie" powtarzaly siqbardzo gqsto. NastQpnie wrzuál Arnica montana do swojej teczki i odszedl, pogroziwszy, že ješli zobaczy nas choč-by w okolicy cmentarza, nie pozbieramy síq w przyszlym roku szkolnym. Košcielny tež odszedl, a my dopiero teraz zauwažyli-šmy brak Žóltoskrzydlego, który umknal, korzystaja_c z zamiesza-nia. Co gorsza, zabral ze soba. wehrmachtowski helm i zardze-wialy schmeiser. Tak, tego dnia nie bylo z nami Elki ani Weisera i móglbym wlašciwie nie zapisywač niczego, nie przypominač wariata w pižamie i žóltym szlafroku, nie wspominač slowem o trzech dzwonach brqtowskiego cmentarza, ani nie wywolywač z pa-miqci pomornika górskiego z wlochata. lodyžka, i žóltym, rozcza-pierzonym kwiatem. Tylko že w tej historii, bardziej, zdaje síq, niž w innych, pewne szczególy i wydarzenia dopiero z odleglej perspektywy nabieraja. racji istnienia, la_cza_ síq ze soba_ i nie spo- 39 sób - ješli síq o tym wszystkim mysli - traktowač ich oddzielnie. Naturalnie, gdyby nie Žóltoskrzydly, gdyby nie brqtowskie dzwony, grožba M-skiego pod naszym adresem, gdyby meArnica montana, nasza uwaga nie skupilaby síq na Weiserze tak, aby on zechcial to zauwažyč. Bo myšlq, že przez caly ten czas Weiser czekal jak došwiadczony myšliwy na moment, w którym zwie-rzyna traci orientacjq, majac wiatr z tylu, a nie w nozdrza. On po prostu badal sobie znanými sposobami nasza. gotowošč. NastQpnego dnia nie poszlišmy wiex przez Bukowa. Górkq do Bretowa. Od samego rana przed sklepem Cyrsona ustawila síq dluga kolejka spragnionych oranžady. Oblepione butelki kra_-žyly z rak do rak, žona wlašciciela odwažala jablka i ogórki, a lep zwisajaxy pod sklepowa. lampa, przypominal wlochata. lapq pajaka. Na podwórku pani Korotkowa rozwieszala bieliznq, wiedzielišmy, že jej maž pracujaxy w stoczni wróci tego popoludnia pijany w sztok, bo to dzieň wyplaty. Podobnie zreszta. jak nasi ojcowie, w wiekszošci pracujaxy w stoczni i w wiekszo-šci w dzieň wyplaty wracajaxy pijani do swoich žon, a naszych matek, które tak samo jak pani Korotkowa zalamywaly rexe, robily awantury i jak ona zanosily przed oblicze Pana Boga swoje utrapienia i nieszczqšcia. Na razie jednak sloneczny žar zabij al wszelka. chex do žycia, pani Korotkowa z pustým koszy-kiem przemierzala podwórko, mówiac, že taka pogoda nic do-brego wróžyč nie može. Wylinialy kot wylizywal w cieniu kasz-tana swoje rany, a nad cala_ dzielnica. unosil síq mdly zápach z masami položonej za sklepem Cyrsona. Nie czqšciej niž raz na godzinq po kocich Ibach naszej ulicy przeježdžal z halasem jakiš samochód, wznoszax tumany wolno opadajacego kurzu. I nagle zobaczylišmy Weisera z Elka_ wychodzaxych tylnymi drzwiami kamienicy; szli przez rachityczny, spalony sloňcem ogródek, pomiqdzy rzqdami požólklej fasoli, która tego lata nie 40 wyrosla nawet do polowy tyczek. Szli i Weiser mówil cos do niej, a Elka síq smiala. Traxilem w bok Szymka, žeby išč za nimi, ale Szymek mnie wstrzymal. - Poczekaj - powiedzial i pobiegl do domu po francuska. lor-netkq, która. jego dziadek zdobyl pod Verdun w czasie I wojny. Nie wiem, czy Szymek ma ja. jeszcze dzisiaj, ale pamietam, že to byla lornetka artyleryjska, ze skalowana. podzialka. w obu okularach, pamiqtam tež, že stanowila dla nas przedmiot po-žadania i zazdrošci i pewnie dlatego Szymek wynosil ja. z domu bardzo rzadko, tylko przy wyjatkowych okazjach, jak wtedy, rok wczešniej, gdy ze strychu kamienicy oglaxlališmy požar chiňskiego masowca, który zawinal do Nowego Portu z ladun-kiem bawelny. Elka i Weiser mineh tory tramwajowe obok petli dwunastki, udajúc síq ulica. Pilotów w stronq wiaduktu, laxzacego Gómy Wrzeszcz z Zaspa. ponad tórami kolejowymi, z którego schodzi-lo síq na przystanek. Weiser z Elka. zatrzymali síq na wiadukcie i patrzyli przez jakiš czas w stronq lotniska. Na razie nie potrze-bowališmy lornetki tkwia_cej w skórzanym futerale, bo ci na wiadukcie byli wyžej od nas o dwa zakrety stromej w tym miej-scu drogi. Stališmy ukryci za plotem fabryki papieru i widzie-lišmy, že Weiser wycia_ga coš z kieszeni i pokazuje Elce, a ona bierze to do reki i uwažnie oglaxla. Cien starých drzew chronil nas skutecznie i ješli cokolwiek tego dnia bylo inaczej, niž može wylowič to z przeszlošci moja pamiqč, to na pewno cien wielkich klonów jest najprawdziwszy na šwiecie. Klony musialy rosna_č w tym miejscu juž bardzo dawno i kiedy stawiano drew-niane magazyny fabryczki, przylegaja_ce do ulicy Pilotów, drzew nie wycieto, tylko zrobiono dziury w szopach. Tak wíqc stališmy w cieniu drzew wyrastajaxych wprost z dachu i Szymek zaczynal síq niecierpliwič. 41 - Co oni tam robia. - pytal i juž chcial siqgač po lometkq, kie-dy ruszyli w stronq lotniska. Žólto-niebieska kolejka przemknqla gdzieš pod nami, a my, juž na wiadukcie, šledzilišmy Weisera i Elkq, którzy przez dziu-rq w plocie przedostawali síq akurat na teren lotniska. - Zupelnie nie boja. síq stražy - z uznaniem powiedzial Szy-mek, wycia_gajac z futeralu lornetkq. - A teraz zobaczymy, cze-go tam szukaja. - i przytknal do oczu ciemnobrazowe rury. Elka i Weiser znikneH w gqstych krzakach žarnowca, których kqpa przylegala do pasa startowego. Ježeli piszq „przylegala" to ktoš može pomyšleč, že ta cholernie wažna kqpa byla gdzieš w polowie dlugošci pasa albo przy jedným z jego bocznych odnó-žy, przeznaczonych do kolowania. Otóž nic bardziej mylacego -kqpa žarnowca, w której znikli Elka i Weiser, byla punktem, od którego pas startowy zaczynal síq wlašnie na poludniowym kraňcu lotniska, biegna_c prostopadle do morza w kierunku polnočným. - Gdzie oni znikli?! - emocjonowal síq Szymek. - Jasny gwint - powiedzial (bo tak síq wtedy mówilo). - Ja ci mówiq, že oni síq bawia_ w wizytq u doktora. - W co? - zapytalem z niedowierzaniem. - W wizytQ u doktora - powtórzyl Szymek. - On jej zdejmuje majtki i wszystko co trzeba ogla_da! Ale gdzie oni sa? - Stal wsparty o želiwna. balustradq wiaduktu i obracal pokrytiami okularów, celuja_c w kqpq žarnowca. Po naszej prawej stronie widač bylo jak na dloni starý Wrzeszcz, z jego ciemnym, ceglastoczerwonym kolorem i wieža-mi košciolów; po lewej stronie, bardzo daleko, majaczyly zary-sy Oliwy, a na wprost ci^gnqlo síq lotnisko z malým budynkiem dworca pasažerskiego, hangarami i zwisaja_cym w bezruchu rqkawem w kolorowe pasy. Dalej, tam gdzie koňczylo síq la_do- 42 wisko, widač bylo biala. nitke; plazy, zatokq i statki oczekujace na redzie. - Gdzie oni mogli zniknač? - powtarzal Szymek. - Przeciež nie wychodzili z krzaków - i podal mi lometkq niezdecydowanym ruchem, bo rozstawal síq z nia. niechetnie i zawsze na krotko. Gdy czarne kreski podzialki zamajaczyly mi w okularze na tle kqpy žarnowca, poczulem síq jak oficer francuskiej artyle-rii zabity pod Verdun. Wlašnie kiedy poprawialem ostrošč, za naszymi plecami, od strony wzgórz zabuczal ciqžko samolot. Krzaki žarnowca, te najbližsze betonowego pasa, poruszyly síq i dopiero teraz zobaczylem ich dwoje, jak leželi obok siebie, trzymajac síq za rqce, i jak niecierpliwie unosili glowy, wypa-trujac nadlatujacego ila. Tylko že to nie byla zabawa w lekarza i pacjenta, oni leželi na wznak z wyci^gniqtymi nogami, trzy-mali síq za rqce, a druga. každé z nich wczepialo síq w korzenie žarnowca, które w tym miejscu byly grube i poplatane. Samolot obnižajac lot, minai Bukowa. Górkq i zbližal síq do wysokošci wiaduktu i torów kolej owych, a j a celowalem w czerwona. su-kienkq Elki i jej gole kolana, osi^gajax wreszcie ideálny ostrošč. Bo to, co zobaczylem w kilka sekund póžniej, kiedy ogromne i lšniace cielsko samolotu zdawalo síq dotykač brzuchem kqpy žarnowca, widzialem w absolútnej ostrošci. Maszyna jest dzie-síqč, može piqtnašcie metrów nad ziemia_, a od kqpy žarnowca i poczatku pasa dzieli ja_ odleglošč slabego rzutu kamieniem. Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wy-glada, jakby krzyczala ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma równiež otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi tež kolan. Krzaki žarnowca jak šciete klada, síq od podmuchu. Elka, nie odrywajac síq od ziemi, unosi kolana jeszcze wyžej, a z nimi biodra, i widač, jak jej czerwona sukienka, poderwana uderze-niem powietrznej fali, odslania czarny punkt miqdzy nogami. 43 Ale to nie sa. žadne majtki, žádna tam bielizna, bo to czame, uniesione lekko do góry, odsloniqte przez czerwona. sukienkq za sprawa. huczacego samolotu jest dziwnie miekkie, falujace i tkliwe, to cos pokrywajace síq z punktem 0 podzialki artyle-ryjskiej w okularze francuskiej lometki spod Verdun, to przy-p omínajúce trójkat zjawisko niknie zaraz w faldach czerwonej sukienki, która opadá na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki il dotknie kolami betonowej nawierzchni pasa, dziesiqč albo piqtnašcie metrów za nimi. I juž jest wlašciwie po wszystkim, bo oboje wstaja. i prqdko biegna. w kierunku plotu, žeby unik-nac pogoni strážnika uzbrojonego w strzelbq. Szymek wyrywa mi lometkq i przykladajac do oczu, krzyczy: - Widzisz, bawili síq jednak w lekarza, sploszyl ich samolot! Ale ja wiedzialem juž wtedy, že to nie bylo to, czego pragnal-by Szymek. Przez caly czas, kiedy samolot nadlatywal, rqka Weisera spoczywala w tym samým miejscu i to nie ona podnio-sla czerwona. sukienkq Elki. Tak, wiedzialem juž wtedy, že Elka za pošrednictwem Weisera pozwala samolotom na dziw-ne i ekscytujaxe zabawy. I nie wiem, co zdziwilo mnie bardziej - czy to, že srebrzysty il 14 podnosil czerwona. sukienkq Elki, czy tež to, že pomiqdzy jej nogami bylo to czame, trójkatne zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Pio-tra, o czym trudno bylo nie wiedzieč, skoro kamienica nasza miala po jednej lazience na piqtro. Popoludniem upal zelžal troche;, a przez otwarte okna mieszkaň dobiegaly odglosy domowych awantur. Wracali ostatni niedopi-ci, którzy w drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o bar „Liliput", položony naprzeciwko ewangelickiej kaplicy, w ktorej mialo byč urza_dzone nowe kino. Gmina ewangelicka w naszej czesci miasta miala wprawdzie czynnych wyznawców, ale ich liczba topniala z roku na rok do tego stopnia, že nie mogli utrzymač swojej šwia_- 44 tyni. Przewažnie byli to starzy gdaňszczanie, nazywani przez lud-nošč naplywowa. Niemcami, co nie zawsze pokrywalo síq z praw-da_. Pani Korotkowa krzyczala na swojego meža: „Ty lachudro, ty draniu skoňczony!", z radia dobiegaly džwieki skocznego oberka, a wszyscy chlopcy wiedzieli juž od Szymka, že Weiser chôdzi z Elka. na lotnisko, žeby ja. macač, chociaž nie wszyscy zapewne umieliby okrešlič, co oznacza to slowo. I kiedy Elka szla przez po-dwórko, któryš z nich zawolal, žeby síq dala pomacač takže nam, a nie tylko ternu Žydkowi z pierwszego pietra. Elka podeszla do lawki, na ktorej siedzielišmy, i jej oczy ciskaly blyskawice. - Jestešcie glupi - wycedzila przez zacišniqte zeby. - Glupi smarkacze i šmierdzace gnojki, wy... wy... umiecie tylko kopáč pilkq i wybijač sobie zeby, nie wiecej! - Bo co?! - zabrzmialo zaczepnie. - Bo nie - odparowala. - On potrafi wszystko, rozumiecie, szczeniaki glupie? Wszystko, co zechce, može zrobič. Jego na-wet zwierzqta sluchajaj - Ehe, he - wyšmial ja. Szymek. - To može on potrafi zatrzy-mač rozpqdzony samochód albo samolot w powietrzu? Ta ostatnia uwaga zabolala Elkq najbardziej, bo przyskoczy-la do Szymka z pazurami i mielibyšmy niechybnie no wa_ bójke;, gdyby nie glos z pierwszego piqtra. Przez otwarte okno cala. scenq obserwowal Weiser i gdy pa-znokcie Elki mialy síq juž zatopič w twarzy i wlosach Szymka, uslyszelišmy nagle: - Dobrze, powiedz im, žeby jutro przyszli do zoo, o dziesiatej, obok glównego wejšcia. - Weiser zwrócil síq do niej w ten wlašnie sposób: „Powiedz im" - pamiqtam to doskonale. A przeciež miala nas wszystkich jak na dloni i równie dobrze mógl powiedzieč po prostú: „Badž-cie jutro przy wejšciu do zoo o dziesiatej". Ale on wolal zwrócič 45 síq do niej i tak bylo takže póžniej, kiedy zapraszal nas na swoje spektakle w dolince za strzelnica_. - Slyszelišcie - powtórzyla Elka. - Macie byč o dziesiatej przed brama. zoo, to zobaczycie - ale nie powiedziala, co zo-baczymy, tylko poszla dalej, a my sluchališmy teraz, jak pan Korotek bije swoja. žonq pasem zdjqtym ze spodni i jak ona wzywa pomocy wszystkich šwietych, slabo widač i bez prawdzi-wej wiary, bo przez otwarte okno co rusz dobiegaly nas sažniste plašniqcia i rozpaczliwe jeki. Wieczorem starzy ludzie wylegli na lawki i spogladali w nie-bo, szukajac zapowiadanej komety, a my grališmy w pilkq na zeschlej trawie obok pruskich koszar. Piotr, który tego dnia byl w Jelitkowie, donosil, že zupa rybná nabrala teraz fioletowego koloru i cuchnie jeszcze mocniej niž przedtem, a wstqpu na plaŽQ bronia. wielkie tablice z podpisami wladz wszystkich trzech miast položonych nad zatoká.. - Koniec! Raz wreszcie naležy z tym skoňczyč! Dlaczego ci chlopcy nie byli na žadnym obozie, na kolonii, hufcu pracy, dlaczego nikt nie pomyšlal, žeby zajac ich czas, žeby nie palq-tali síq po wertepach, gdzie cia_gle znajduja. niewypaly i amu-nicjq. Pan za to w czqšcí jest równiež odpowiedzialny - glos prokurátora brzmial teraz wysokim tembrem, a dyrektor nie polužnial krawata, bo ten byl juž calkiem rozwia_zany. - Dlaczego chlopcy nie wyjechali na wakacje? Przeciež pan wie - konty-nuowal prokurátor - równie dobrze jak ja, že w tých šrodowi-skach (akcent byl na „tých") rodzice z braku czasu i umiejetno-šci pedagogicznych traca_ wplyw na dorastajúce dzieci, i tu, w tym miejscu, jest wasza rola, szkoly, kolektywu, zreszta_, czy ja mam was uczyč? Tylko w ubieglym roku mielišmy w calej Polsce kilkanašcie podobných wypadków i jestem przekonany, 46 že do wielu z nich nie doszloby w ogóle, gdyby istnial odpo-wiedni dozor równiež (akcent na „równiež") w czasie wakacji! Sluchališmy slów prokurátora, a potem tego, co mówil dyrektor i M-ski, z zapartym tchem. Nie wszystko przez uchylone drzwi gabinetu docieralo, ma síq rozumieč, dokladnie, ale i tak mogli-šmy síq zorientowač, že oni wciaž sa_ na falszywym tropie. Bo M-ski, dyrektor, mežczyzna wmundurze i prokurátor, który zjawil síq w sekretariacie szkoly o godzinie siódmej - wszyscy oni mysleli, že Weiser i Elka polecieli prosto do nieba w setkach albo tysiacach kawaleczków po wybuchu w dolince za strzelnicy. Mysleli, že to byl niewypal. Jedno tylko nie zgadzalo: w czasie poszukiwaň nie znaleziono žadnego strzqpka ubránia ani ciala i dlatego wšciekali síq na nas, krzyczeli i grozili, jakby to byla nasza wina. Nie wierzyli, že tam, w dolince, widzielišmy ich odchodzycych pod górq. Nie podejrzewali, že nasze ostatnie spotkanie odbylo síq rzeczywišcie nastqpnego dnia nad Strzyžy, obok zerwanego mostu, gdzie rzecz-ka przeplywa pod kolej owym násypem waskim tunelem. Gubili síq w naszych zeznaniach, sydzyc, že ze strachu ukrylišmy gdzieš strzqpy cial, a teraz klamiemy, plyczyc síq w wyjašnieniach. Nie przyszlo im nawet do glowy, že gdyby tak bylo w istocie, to prze-ciež powiedzielibyšmy w koňcu, gdzie zakopaný zostal strzqp ko-szuli Weisera albo skrawek czerwonej sukienki Elki. - Niemcy zostawili po sobie niejeden zakopaný arsenal -mówil znów prokurátor - i to jest najtragiczniejsze žniwo wojny (akcent na „najtragiczniejsze") w dzisiejszych czasach! Tym-czasem ani jedna lekcja nie byla pošwiqcona w waszej szkole ternu zagadnieniu (akcent na „waszej"). Powiedzcie, dyrekto-rze, co zrobilišcie, žeby przestrzec mlodziež przed niebezpie-czeňstwem tego rodzaju? Wiecie juž, ile tego bylo w cegielni? Mamy dokladné dane: starczyloby na wysadzenie w powietrze nie tylko tego budynku, ale i wszystkich okolicznych domów. 47 Dyrektor tlumaczyl cos zawile, a póžniej M-ski opowiadal o rosnacej niechqci do masowych organizacji, o úpadku ducha czujnošci i tak dalej, až skoňczyl na polityce Watykanu i nie-przejednanej postawie klem, z którym on sam miewa - i ow-szem - zatargi. I na dowód, že mówi prawdq, opowiedzial prokurátor o wi o naszym spotkaniu przy bretowskim cmentarzu. - Mnie interesu j a. fakty - nie dal síq zbyč prokurátor - a nie ogólniki. Ja chce; mieč dokladný opis sytuacji tamtego krytycz-nego dnia. Wy, sieržancie - zwrócil síq pewnie do tego w mun-durze - do raportu zalaxzycie szkic sytuacyjny i chyba nie muszq was instruowač, jak síq to robi. Pracujcie, jak chcecie, do poniedzialku rano raport ma byč gotowy, bez žádných niedo-mówieň i niejasnošci! A swoja. droga. - dodal na zakoňczenie -jeszcze rok ternu ci chlopcy - to bylo o nas - siedzieliby na Oko-powej jako grupa dywersyjna, i nawet Matka Boská by im nie pomogla! Tak, tak - dodal, wychodzac z gabinetu. - Zmienia-ja. síq czasy i obyczaje - i przeszedl przez sekretariát, pozosta-wiajac za soba. mocny zápach slodkawej wody koloňskiej. - No to mamy zagwozdkq - w chwilq póžniej powiedzial M-ski (i pewnie pokazal paluchem papiery, którymi zarzucone bylo biurko dyrektora) - bo tu, w tych zeznaniach, nic síq ze soba. nie zgadza i nie trzyma kupy! - Oni - to znów o nas - wszyscy bezczelnie klamia. - dodal sieržant. - Boja. síq, ale klamia.. - Klamia., bo síq boja., nie zauwažyl pan, sieržancie? - podjal kwestiq dyrektor i tak przez dlužsza. chwilq odbijali slowna. pi-leczkq, a j a zastanawialem síq w tym czasie, dlaczego starý dziadek Weisera, który byl krawcem i bardzo rzadko wychodzil z domu, umarl, kiedy rozpoczejy síq poszukiwania. Pukáno do j ego drzwi i nikt nie otwieral, wíqc je wywažono i okázalo síq, že pan Weiser umarl na atak serca. Podobno znaležli go siedza.- 48 cego na krzešle, z glowa. oparta. na starej maszynie do szycia marki Singer, nad niewykoňczona. robota.. Byla to, jak dowie-dzialem síq juž dužo póžniej, kamizelka od garnituru, zamó-wionego przez wdowq po kapitanie, dlaczego akurat przez wdowq, tego nie wiem. Pana Weisera przypomnialem sobie z odr obrna, leku; j ego šmierč, tak nagla, nie mogla byč przypad-kowa, teraz rozumialem to jasno. Bo przeciež milcza_cy zawsze dziadek Weisera byl jedyna. osoba., której moglibyšmy powie-dzieč, w jaki sposób Elka i Weiser odeszli od nas tamtego slo-necznego dnia i dlaczego sami nie moglišmy tego do koňca zrozumieč. Bo žeby zrozumieč do koňca, trzeba bylo zrobič mniej wiqcej to, co robiq teraz, w dwadziešcia kilka lat póžniej. Trzeba bylo przypomnieč sobie wszystkie wažne szczególy, uporzadkowač je i obejrzeč rázem, tak jak oglada síq muche; zastygla. przed milio-nami lat wbrylce zlotego bursztynu. Ale wtedy nikt nie byl na to przygotowany, ani Szymek, ani Piotr, ani j a sam. Nikt z nas nie pola_czylby wtedy zupy rybnej z oblokiem kadzidlanego dymu, wypuszczonego przez proboszcza Dudáka w Bože Cialo, kiedy špiewališmy „Badžže pozdrowiona, Hosty-jo žy-wa". Nikt nie pomyšlalby nawet, že susza tego roku nie byla taká. sobie zwykla. susza., i nikt by nie przypuszczal, že wybuchy Weisera przygoto-wywane w dolince za strzelnica. mialy jakiš zwiazek z tym, co robil w piwnicy nieczynnej cegielni, albo z lšnia_cym kadlubem ila 14, który podnosil czerwona. sukienkq Elki i cale jej cialo w krzakach žarnowca. Zreszta_, nawet gdybyšmy opowiedzieli dokladnie to, co widzielišmy ostatniego dnia nad Strzyža_, za ze-rwanym mostem, ani M-ski, ani dyrektor, ani ten w mundurze, ani nikt inny na calym šwiecie nie potraktowalby tego powažnie. „To niemožliwe" mówiliby, przecieraja_c okulary, siorbiac kawq i strzqpia_c mankiety od koszuli. „To niemožliwe" powiedzieliby, 49 „znów klamiecie, niegrzeczni chlopcy". I znów przesluchania kraiylyby jak wczešniej wokól ostatniego wybuchu, na którym -ich zdaniem - wszystko síq skoňczylo. Bylišmy takže zwiazani obietnica_, a wlašciwie przysiqga_, dana. Weiserowi. Ale postanowilem niczego nie uprzedzač... Wíqc na razie siedzialem w sekretariacie pomiqdzy Szymkiem i Piotrem, noga lupala mnie okrutnie, a przez uchylone okno ulatywaly resztki wykwintnego bukietu wody koloňskiej pana prokurátora, który opušcil szkolq punktualnie o godzinie wpól do ósmej. - Wojtal - zabrzmialo w drzwiach gabinetu nazwisko Piotra. - Teraz ty - i Piotr wszedl do šrodka rázem z ostatnim uderze-niem zegarowego gongu. Dlaczego prokurátor wspomnial o Okopowej? Bo powiedzial, že jeszcze rok ternu siedzielibyšmy tam wszyscy jako grupa dywersyjna. Dzisiaj wiem bardzo dobrze, co mial na mysli, ale wtedy, gdy Piotr zniknal za drzwiami gabinetu i rozpoczqla síq druga, a wlašciwie trzecia kolejka przesluchania, slowa prokurátora nie dawaly mi spokoju. Przypomnialem sobie, jak pew-nego popoludnia, dwa lata wczešniej, przed naszym domem zatrzymal síq zgnilozielony samochód i jak z tego samochodu wysiedli dwaj panowie w plaszczach, po czym udali síq do mieszkania pani Korotkowej i wyprowadzili stamtad jej mqža, pana Korotka, pijanego w sztok, choč to nie byl wcale dzieň wyplaty. Dorošli mówili wtedy szeptem i po katach, že pana Korotka wzieh na Okopowa_, bo ktoš doniósl, že slucha Londýnu. I pan Korotek wrócil, ale dopiero po trzech tygodniach, z okiem jak soczysta šliwka, a kiedy przyszedl saxlny dzieň na-stqpnej wyplaty, stanal na šrodku podwórka i zdjal koszulq, pokazujac každému, kto chcial, swoje plecy, które wyglaxlaly jak pasiasta zebra žólto-czerwonego koloru. Wykrzykiwal przy 50 tym straszne przekleňstwa na swoja. dole; i užalal síq nad calym šwiatem, którym rzaxlza_kurwy, zlodzieje i lajdacy. Stalém wte-dy w bramie i widzialem, jak kobiety zamykaje przezornie okna, žeby nie sluchač okropnych wyrazów, a pan Korotek, zanim j ego žona zbiegla na dól i wtaszczyla go do mieszkania, unosil rekq do góry i grozil Panu Bogu za to, že On z wysokošci patrzy na to wszystko i nic nie robi, tylko siedzi w swoim gabi-necie z založonymi rqkami, zupelnie jakby byl dyrektorem, a nie robotnikiem. I kiedy Piotr zniknal za drzwiami gabinetu, a my z Szymkiem sluchališmy leniwego tykania zegara, prze-straszylem síq widoku tych pleców i ulicy Okopowej, bo pomy-šlalem wtedy, že najstraszniejsze wyciskanie slonia ani skuba-nie gqsi, ani grzanie lapki, ani žadne inne tortury M-skiego nie dorównuja. plecom pana Korotka, fantastycznie kolorowym, z wyžlobionymi kanalikami, jak drzewo žywicowanej sosny. Na dworze coraz szybciej zapadal zmierzch, gdy wožny, we-zwany przez dyrektora, wszedl do gabinetu, pozostawiajac uchylone drzwi. Szeptem zwrócilem síq do Szymka z propozy-cja_ zmiany zeznaň - cóž by w koňcu szkodzilo Weiserowi albo Elce, gdybyšmy opowiedzieli, co wydarzylo síq nad Strzyža. nastqpnego dnia po wybuchu w dolince? Ješli sa_ gdzieš w oko-licy, i tak ich nie znajda_, spokojná glowa, a ješli sa_ gdzieš zupelnie indziej, tym bardziej im nie zaszkodzimy. Ale Szymek byl twardy. Zawsze, przez cala. szkolq byl twardy, a w šledztwie p ostáno wil by č jeszcze twardszy. Zacisnal zeby, widzialem to dokladnie, i pokrecil glowa. przeczaxym ruchem. Takim samým ruchem odpowiadal mi, gdy odwiedzilem go w dalekim miešcie i wypytywalem jeszcze raz o tamté wakacje, kiedy zupa rybná zalegla w zátoce, a Weiser i Elka chodzili rázem na lotnisko. Nie pragnal wracač do lat szkolnych i w niczym nie chcial mi pomoc, nie pamietal albo nie chcial pamietač sza- 51 rego obloku ze zlotej kadziemicy proboszcza Dudáka, a na témat Weisera powiedzial kilka banálnych i plaskich zdaň. To byla j ego nowa, dorosia twardošč, o która. zreszta. nie mam žalu, bo Szymek jako jedyny z nas doszedl do czegoš w žyciu. Tymczasem wožny wyszedl z gabinetu, trzymajac porcelano-wy džbánek do zaparzania kawy i kázal mi pobiec do ubikacji po wodq. Szedlem wíqc pustým korytarzem i pomyšlalem, že nie ma nic smutniejszego niž opustoszaly szkolny korytarz, wioda_cy nie wiadomo dokad, melancholijnie pusty i jakby zupelnie nie ten sam, co sprzed kilku godzin, kiedy halasowaly tu setki mikrusów i starszych uczniów. Žalowalem, že nie mam ze soba. trucizny o piorunujaxym dzialaniu. Naplulem za to w džbánek, majac przed oczami wylupiaste spojrzenie M-skiego, i biala. piankq zamieszalem palcem, tak žeby síq rozpušcila. Kiedy wrócilem do sekretariátu, Szymek byl juž w gabinecie, a Piotr - tak jak wcze-šniej - siedzial na skladaným krzešle po mojej lewej stronie. Wožny przyniósl ze stróžówki elektryczna. maszynkq i zaczal grzač wodq tutaj, žeby nie tracič nas z oczu. Woda syczala le-niwie, cicho tykal zegar, zrobilo síq sennie i cieplo. Nastqpnego dnia wíqc Weiser umówil síq z nami przed glów-na_brama_ oliwskiego zoo. W jakim stopniu bylo to zaplanowa-ne, a w jakim wyniklo z sytuacji, kiedy zaczepiona Elka o maly wlos nie przeorala twarzy Szymka pazurami? Nie mam žadnej pewnošci. A zreszta_, co to za slowo „umówil"? On po prostu nam to spotkanie wyznaczyl - jak suweren wasalom, ustami herolda. Wtedy, rzecz jasna, nie odczulem tego, ale juž w se-kretariacie na skladaným krzešle, kiedy szumiala woda na kawq i tykal šcienny zegar, juž wtedy mialem niejasne prze-czucie, že Weiser byl od tej chwili naszym suwerenem i nic tego zmienič nie moglo. Teraz widzq, že pierwszy rozdzial nie- 52 napísanej ksiažki o nim winien zaczynač síq od slów: „Dobrze, powiedz im, žeby jutro przyszli do zoo, o dziesiatej, obok glów-nego wejšcia", które Weiser wypowiedzial z okna na pierw-szym piqtrze, skad dolatywal nas znajomy turkot maszyny do szycia. O tym jednak juž mówilem i ješli powtarzam niektoré rzeczy i nie wymazujq ich jak w szkolnym wypracowaniu, to dlatego že to, co robiq, nie jest pisaniem ksiažki. Byč može rázem z Elka_, Szymkiem i Piotrem moglibyšmy taká. ksiažkq na-pisač, ale - co zreszta. powiedziano - Szymek woli niczego nie pamiqtač, Elka nie odpisuje na listy nawet po mojej wizycie w Niemczech, a Piotr zginal na ulicy w grudniu siedemdziesia_-tego roku i ležy w piatej alejce cmentarza na Srebrzysku. Na lekcjach przyrody M-ski wiele razy podkrešlal, že takiego ogrodu zoologicznego jak w Oliwie nie powstydziloby síq zadne europejskie miasto. Nie wiem, co M-ski mial na mysli. Czy to, že my nie mieszkamy w Europie, czy tež to, že poza ogrodem zoo-logicznym mamy síq czego wstydzič? Ale zoo bylo rzeczywišcie pieknie položone, z dala od miasta, w glebokiej dolinie Oliw-skiego Potoku, który wyplywal w tym miejscu z siedmiu wzgórz zarošniqtych mieszanym, sosnowo-bukowym lasem. Sarny mialy tu lešne polany, przešwietlone sloňcem, losie - ciemne i ponuré bagniska, wilki - jamy wykopane w skarpie, a kangury hasaly na ugorze porošniqtym czerwonawa. koniczyna. i szcza-wiem. Tylko zwierzeta drapiežne, szczególnie te sprowadzane z krajów tropikalnych, mialy wybiegi znacznie gorsze, bo po-wierzchni tylko kilkudziesiqciu metrów kwadratowych, za-mkniqtych želaznymi kratami. Wtedy uchodzilo to naszej uwadze, ale dzisiaj, kiedy nie odwiedzam zadných ogrodów zoologicznych, zdanie M-skiego o najpiekniejszym zoo w Europie brzmi bardzo šmiesznie i glupio. Zupelnie tak, jakbyšmy, oprowadzani przez przewodnika w obcym miešcie, uslyszeli 53 nagle: „Oto, proszq paňstwa, najpiejmiejsze wiqzienie, jakie kiedykolwiek zbudowano w naszym miešcie, a byč može na-wet w calej Europie". Dzisiejsi turyšci lub mieszkaňcy miasta udajy síq do zoo autobusem spod pQtli tramwajowej w Oliwie. Ale wtedy autobu-sówbylo, zdaje síq, niečo mniej i drogq z pqtli wzdluž opactwa cystersów musielišmy przebyč piechoty. Minehšmy ocienione stoki Pacholka, na którym stal jeszcze zaraz po wojnie obelisk z niemieckim nápisem, przemaszerowališmy wzdluž stawów dawnego folwarku, zarošniqtych teraz i zabagnionych, wdy-chališmy kurz spiekoty zmieszany z zápachem kwitnycych lip, którymi wysadzona byla droga, až w koňcu, juž nieco zmqcze-ni, zobaczylišmy otwierajace Dolinq Radošci wzgórza, o których prawe skrzydlo opiera síq ogród zoologiczny. Wreszcie ujrzelišmy wspartego o bramq Weisera, który tego dnia ubraný byl w zielone spodnie i jasnoniebiesky koszulq kroju rosyjskiej rubachy; wygladalo to nienaturalnie i šmiesz-nie, jak po starszym bracie. Najpierw do Weisera podeszla na-sza trojka, póžniej Janek Lipski, syn kolejarza z Lidy, który uro-dzil síq w wagonie kolej owym, dalej Krzysio Barski, dziecko powstaňca warszawskiego i gdaňskiej sklepikarki, po nim do bramy ogrodu podszedl Leszek Žwirello, który zawsze nosil czyste koszule i w przeciwieňstwie do nas mówil „przepra-szam" i „dziekujq", podobno ze wzglqdu na szlacheckie pocho-dzenie j ego oj ca. Korowód zamykala tego dnia cicha jak mysz Basia Szewczyk. Jej ojciec rzucil po wojnie górnictwo i przyje-chal tutaj szukač szczqšcia i macochy dla swojej córki. Otoczy-lišmy Weisera kólkiem. - No i co - spýtal go Szymek. - Co nam teraz pokažesz? On zas poprowadzil nas do bocznej furtki, który weszlišmy bez biletów, a nastqpnie oprowadzal wzdluž kolejných wybie- 54 gów, zatrzymujac síq dlužsza. chwilq tam, gdzie zechcial. Opieral síq wtedy o plot, a my nie wiedzielišmy, dlaczego tak dlugo przygla_da síq leniwej lamie albo co widzi w nurkujaxych fo-kach, które w takim úpale nie wynurzaly síq z wody. Przy klat-kach z ptakami czekala Elka. Pamiqtam, že podziwiala ogrom-ne sqpy argentyňskie. Ich czarne skrzydla odbijaly promienie sloňca granatowym blaskiem, a ptaki kiwaly powoli glowami, jakby byly ušpione. Póžniej minehšmy terrarium, ale Weiser nie wchodzil tam, wíqc ruszylišmy za nim do klatek z pawiana-mi i szympansami. Tu zgromadzilo síq wiqcej ludzi, pokrzyku-jaxych i rozweselonych. Co chwila oglupialy szympans sypal w publicznošč garšcia. piachu, a ta oddawala malpie pieknym za nadobne, gwiždža_c, tupiac i rzucaja_c ogryzkami w siatkq klatki. Zwierzq co pewien czas unosilo leb do góry i czochralo sieršč na czubku glowy, zupelnie tak samo jak M-ski, kiedy zapominal czegoš wažnego. Ale to byla malpia zmylka, podstqp szympansi, bo za chwilq zwierzq pochylalo glowq ponižej pqpka, sikalo sobie do gQby i nagle wa_ska stružka tryskala ze zwqžone-go pyska, niczym z sikawki stražackiej, w najbližej stojaxych ludzi. Za každým sikni^ciem szympans okazywal síq szybszy od swoich przeciwników i widzowie z pierwszych rzqdów mu-sieli wycierač žólty, cuchnaxy plyn z ramion i twarzy. Zabawa bardzo nam síq podobala i na dlužsza. chwilq zapomnielišmy o Weiserze, który nie šmial síq wcale z tej odskakiwanki. W koncu szympans schowal síq w glqbi klatki, ludzie odeszli, a my spojrzelišmy wyczekujaco na Weisera, bo przeciež ješli to mial nam pokazač - jak przypuszczali niektórzy - to byla to wielka lipa i zawracanie glowy. Ale Weiser badal tylko nasza_ cierpli-wošč, postal tu jeszcze przez moment, a nastqpnie ruszyl w kie-runku klatek z drapiežnikami. Te klatki nawet dzisiaj, kiedy to piszq, mája. zapewne odmienny zápach niž pomieszczenia innych 55 zwierzat, róžny od wybiegu malp, slonia, wszystkich rogacizn i nierogacizn, bo taki wlašnie mialy wtedy i takim pamietam go do dziš - slodkawy, mdly, unoszaxy síq wa_skimi pasemkami wlepkim powietrzu lipca, odpychajaxy zápach zaplešnialych legowisk lwów afrykaňskich, tygrysa bengalskiego i czarnej pantery, która ležala na zeschnietym i lysým konarze. Weiser zatrzymal síq przed jej klatka_. Elka položyla palec na ústach i kázala nam stanic niečo z tylu, žeby mu nie przeszka-dzač. Weiser odwrócony do nas plecami tkwil wbezruchu dobre kilka minut, dopóki spod klatki nie odeszli inni ludzie, i wtedy zobaczylišmy, že pantera drzemiaca do tej pory w poludniowej sješcie powoli podnosi glowq. Wargi jej, z dlugimi iglami wasów, wydejy síq lekko i wygladalo to tak, jakby pantera czknqla. Ale to byl dopiero poczatek. Wargi unosily síq, drgajac coraz wyžej, i pod czarnym aksamitem widač teraz bylo rzqdy bialych klów. Uslyszelišmy pierwszy szmer, który zaraz potem przeszedl w gleboki, dobywajaxy síq gdzieš z glebi pomruk. Pantera powoli, rmekkim ruchem splynela z konára i ze zježona. sieršcia. zbliža-la síq do krat, jej ogon drgnal nieznacznie, po czym coraz moc-niej, rytmiczniej, jak wahadlo zegara bil o lšniace boki. W koňcu zwierzq, dotykajúc pyskiem želaznych prqtów, stanqlo naprze-ciw Weisera, a to, co wczešniej bylo warkotem, przeszlo nagle w gardlowe bulgotanie, w którym marszowy werbel mieszal síq z hukiem wezbranej rzeki, a jesienna wichura z glosem dzwonów rezurekcyjnych. Pantera szalala przy kracie, bila lapa_ w cemen-towa_ podlogq, opuszczala, to znów wznosila pysk, a wreszcie podrywala swoje cielsko jak pionowa_belkq, wspierajac síq przed-nimi lapami o prety, i widzielišmy, jak wysuwaly síq grube i za-krzywione pazúry. Lecz to nie bylo wszystko. Weiser przesadzil barierkq oddzielaja_ca_ go od klatki i stanal teraz tak blisko jej želaznych pretów, že móglby, pochyliwszy síq zaledwie o krok, do- 56 tknač czolem pazurówkota. Pantera znieruchomiala. Nagle gar-dlowe bulgotanie przeszlo w gleboki warkot, a warkot w čichy jak na poczatku pomruk i zwierzq, nadal ze zježona. sieršcia. i ogonem bijaxym wboki, pelzlo do tylu ze wzrokiem utkwio-nym w Weisera. To bylo niesamowite! Pantera czolgala síq w glab klatki, bardzo wolno, brzuchem szorujac po betonowej posadzce, a jej skošne i przymružone oczy, lšniace jak nierucho-me lusterka, wpatrzone byly w Weisera. Gdy wyczula ogonem tylna. šcianq wybiegu, siadla skulona wkacie i wreszcie opušcila oczy, držac na calym ciele. Kazdy muskul pod napiqta. skóra. dygotal teraz jak z zimná i wielki kot przypominal ratlerka pani Korotkowej, który uciekal wkat podwórka na tupniqcie noga_. Stališmy w milczeniu, kiedy Weiser podszedl do nas i kiedy Elka podala mu chustkq, a on wycieral krople potu z czola jak po ciqžkiej pracy. Ale to nie byl koniec naszego dnia spqdzone-go z Weiserem, podobnie jak nie jest to koniec historii tamtego lata, kiedy zupa rybná warzyla síq w wodach zatoki, a ludzie modlili síq po košciolach o odwrócenie suszy i deszcz. Bo Weiser pokazal nam inna_ drogq do domu niž ta, która. przybylišmy do oliwskiego zoo. Nie bylo tramwajowej petli ani rozklekotanego tramwaju linii numer dwa, który kursujac wte-dy pomiqdzy Targiem Wqglowym a 01iwa_, przeježdžal obok zajezdni, naszej szkoly i kamienicy. Byla za to droga Dolina. Radošci w górq, obok nieczynnej kužni cystersów nad doply-wem Oliwskiego Potoku; byly wysokie do kolan trawy na pla-skowyžu, skad jak z Bukowej Górki widač bylo morze; byly glq-bokie jary i rozpadliny w cieniu bukowych lišci; i byl waski, piaszczysty trakt przez sosnowy starodrzew, który miejscami mieszal síq z brzozowymi zagajnikami i leszczynowa. gqstwina_. Teraz brzmi to jak liryczne kwekanie po utraconym raju, ale kiedy Weiser pokazal nam obok žródla miejsce, w którym Fry- 57 deryk Wielki odpoczywal na polowaniu, albo kiedy na prze-šwietlonej sloňcem polanie zatup otaly wyploszone samy, lub kiedy zbierališmy pelnymi garšciami slodkie maliny - wtedy byl to dla nas raj odnaleziony, daleki od miasta, powabny i wci^ga-jaxy, jak mroczny chlód katedry w upalny dzieň. Weiser szedl przodem i mówil niby do Elki, ale wlašciwie do nas: „O, tutaj zima. przychodza. dziki". Albo: „O, tqdy síq idzie do Matemble-wa". Lub: „O, a tam jest najwiqksze mrowisko czerwonych mrówek z czaszka. zajaca". Ze szczególnym upodobaniem poka-zywal miejsca, gdzie las przecinaly linie okopów z ostatniej wojny i w podobným stylu wyjašnial: „O, to jest lej od pocisku moždzierza". Albo: „O, tu jest wykop dla samochodu". Slucha-lišmy tego z zapartym tchem. Až wreszcie wyprowadzil nas przez dolinke; za strzelnica. na skraj mořeny, skad ujrzelišmy wiežyczkq ceglanego košciola w Brqtowie i dobrze znajome zarysy cmentarza. I chociaž tq sama. drogq przemierzalem juž póžniej w obie strony, sam lub w towarzystwie, latem piechota. albo na rowe-rze, zima. na nartach, i chociaž nazwalem tq drogq licza_ca_ szešč i pól kilometra droga. Weisera, nigdy, nawet teraz, kiedy jest ona tylko niebieskim szlakiem parku krajobrazowego, opisa-nym w przewodniku - nigdy nie moglem sobie przypomnieč, czy Weiser, prowadzac nas z powrotem do domu, wszystko to pokazywal rqka_, czy tež trzymal w dloni sqkaty kij, którym podpierač síq mógl jak laská.. Bo przeciež wracališmy do domu i on prowadzil nas, jakbyšmy byli od tego dnia jego ludem. A pod wieczór siedzielišmy na lawce pod kasztanem i Piotr zastanawial síq, co by bylo, gdyby czarna pantera nie byla od-dzielona od Weisera želaznymi kratami. - Byloby jak w cyrku - twierdzil Szymek - tam dzikie zwie-rzeta tež sluchaja_ czlowieka, a nawet dotykajú go i jedza_ z reki. 58 Ale ja powiedzialem, že Weiser nie jest przeciež treserem, nie ma dlugich, lšniaxych butów ani bicza, ani bialej koszuli z muszka_, no i nie čwiczy czamej pantery codziennie. To trzeba bylo wyjašnič, co do tego zgodzilišmy síq bez dys-kusji i wpadlišmy na pomysl, žeby jeszcze raz wypróbowač Weisera, može na innym zwierzeciu i niekoniecznie w zoo. Nie wiedzielišmy tylko, že przez nastqpne dni Weiser bqdzie znów chodzil swoimi drogami i že nasze watpliwošci sa. zupelnie nie-istotne dla kogoš takiego jak on. Z bramy wyszla matka Elki i zatrzymala síq na chwilq. - Co tak siedzicie chlopcy? - powiedziala z wyrzutem w glo-sie. - Poszlibyšcie lepiej do košciola, dzisiaj proboszcz odprawia nabožeňstwo, co? Zanim jednak odeszla brukowana. kocimi Ibami ulica, w strong košciola Ojców Zmartwychwstaňców, powiedziala nam jeszcze, že wczoraj widziano nad zátoka, ogromna. kometq i nie dobrego czekač nas nie može. Tymczasem wožny zaparzyl kawq i wniósl dzbanek do ga-binetu dyrektora. Zadzwonil telefon i kiedy uslyszalem zmqczony glos M-skiego, podnoszacego sluchawkq, znieru-chomialem. - Tak, panie Heller - mówil M-ski. - Pana syn jest tutaj z nami... zaraz... oddajq shichawke; towarzyszowi dyrektorowi. I dalej mówil juž dyrektor, a wlašciwie nie mówil, tylko odpowiadal na pýtania mojego ojca. - Alež nie - wyjašnial uprzejmym glosem - pánski syn nie jest o nie oskaržony, to tylko przesluchanie przez nasza_komi-sJQ, dzialamy w oparciu o polecenie prokurátora. Nie, nie, my nie oskaržamy pana syna o spowodowanie wypadku, šledztwo jednoznacznie wskazuje na tego Weisera, my musimy tylko 59 wyjašnič wszelkie okolicznošci tragedii, niech pan to zrozumie, wszelkie okolicznošci! Ale ojciec widocznie nie dawal za wygrana_, bo dyrektor mówil dalej jeszcze glošniej niž przed chwila; - Dlaczego pan síq denerwuje, nie widzq powodów do skladania skarg, gdziekolwiek. To nie jest bezprawne przetrzymanie. Niech pan síq lepiej zastanowi, panie Heller, dlaczego on cho-dzil tam bez niczyjej wiedzy? W koňcu paňskiemu dziecku gro-zilo powažne niebezpieczeňstwo, a pan jako ojciec nie zrobil nic, žeby... - i tu dyrektor przerwal na dlužsza. chwilq, a j a domyšli-lem síq, že to byl jeden z cholerycznych wybuchów mojego oj ca, który zazwyczaj spokojný, ješli juž wpadal w gniew, nie liczyl síq z niczym i z nikim. Zalowalem nawet, že nie ma go tu z nami, bo wyobrazilem sobie nagle M-skiego wylatujacego przez okno, dyrektora wiszacego na swoim krawacie u sufitu, a tego w mun-durze rozplaszczonego na drzwiach gabinetu, i jakoš dziwnie dobrze zrobilo mi síq wokól serca, gdy pomyšlalem o tym wszyst-kim. A ojciec jeszcze nie skoňczyl, bo dyrektor chrzakal tylko do sluchawki i pewnie wiercil síq na swoim fotelu, a druga_, wolna. reka_poprawial chyba wqzel swojego krawata. Wreszcie przerwal ostro: - Nie, to wykluczone, szkola jest zamknieta až do zakoňczenia przez nas pracy! -1 powiedzial jeszcze (pamietam to dobrze) -Žegnam, panie Heller. - Zupelnie jak na filmie albo w ksiažce: „Žegnam, panie Heller", i sluchawka klapnete na widelki. Na dworze bylo juž ciemno, przy ulicy rozblysly latarnie. Ich blask wpadal do sekretariátu i zanim wožny przekrqcil wylacz-nik, siedzielišmy w žóltobladym snopie šwiatla jak dewotki w košciele po dawno skoňczonym nabožeňstwie. A ja zastana-wialem síq, dlaczego Weiser nie mial rodziców i mieszkal tylko ze swoim dziadkiem. Nigdy, ani wtedy, ani póžniej, nie dowie- 60 dzialem síq, kim byl j ego ojciec lub matka. Byč može czlowiek, który mieszkal pod jedenástka, i zajmowal síq krawiectwem, byl tylko j ego przyszywanym dziadkiem, nawet niekoniecznie kimš z rodziny. Tylko že nikt nie mógl tego wyjašnič, ani wtedy, ani póžniej, kiedy po latách nie bez podstqpu udalo mi síq przejrzeč szkolne papiery Weisera i kiedy dotarlem równiež do odpowiednich dokumentów w archiwum Urzqdu Miejskiego. Staré dzienniki lekcyjne byly juž wówczas skasowane, ale pozostalý arkusze ocen, w których wyblaklym atramentem zapisa-no: „Nazwisko: Weiser. Imiq: Dawid. Ur.: 10.09.1945". Rubryka „miejsca urodzenia", podzielona na dwie czqšcí, wojewódzka. i powiatowa_, byla niewypelniona i tylko na dole ktoš dopisal kopiowym olówkiem: „Brody", a wnawiasie widnialo jeszcze: „ZSRR". W rubrykach „ojciec", „matka" ta sama reka postawila najpierw atramentem poziome kreski, a póžniej, tež kopiowym olówkiem, dopisala: „sierota". I dalej tym samým charakterem pisma naniesiono informacjq: „Opiekun prawny: A. Weiser, zamieszkaly..." i tu podaný byl nasz adres, to znaczy adres na-szej kamienicy z numerem mieszkania Weisera. Dzisiaj, kiedy to wszystko wylawiam z pamiqci jak okruszyny bursztynu z hrudnej wody zatoki, rodzice Weisera wylaniaja. síq w postaci dwóch poziomych kresek, postawionych atramentem w arkuszu ocen. Bo dzial ewidencji ludnošci Urzqdu Miejskiego nie ma na ten témat wiqcej do powiedzenia. W okienku przypominajaxym kase; obskurnego dworca reka urzqdniczki položyla mala_karteczkq, z której dowiedzialem síq rzeczy nastQpujaxych: Abraham Weiser, narodowošci žydow-skiej, obywatelstwa polskiego, urodzony w Krzyworówni (ZSRR) w roku 1879, przybyl do Gdaňská w roku 1946 jako repatriant. W tym roku brak jakiejkolwiek adnotacji o dzieciach, które towarzyszylyby mu w podróžy. Dopiero w roku czterdzie- 61 stym ôsmym, a wíqc w dwa lata póžniej, Abraham Weiser zglosil, že pod j ego opieka. znajduje síq chlopiec, narodowošci polskiej, obywatelstwa polskiego, urodzony w Brodach 10 wrzešnia 1945. Adnotacji o rodzicach chlopca brak, nie ma tež zadných kopii aktu urodzenia dziecka. Abraham Weiser utrzymywal, že dziecko jest jego wnukiem, lecz w rubrykach „rodzice" nie za-pisano jakichkolwiek daných o matce lub ojcu chlopca. Dlacze-go tak síq stalo - nikt nie jest w stanie wyjašnič. Podobnie jak nie wyjašniono do tej pory przyczyn zagini^cia dwunastolet-niego Dawida Weisera, który prawdopodobnie zginal w lesie brqtowskim w sierpniu 1957 roku rozerwany niewypalem. Co do zgonu Abrahama Weisera nie ma zadných watpliwošci, pošwiadcza to akt wystawiony przez lekarza Szpitala Woje-wódzkiego, który pelnil wówczas dyžur. „Czy chce pan numer tego aktu?", zapytala urzqdniczka, wi-dza_c, jak stoj q nadal przy okienku i jak mijaja. mnie w ciem-nym i ponurým korytarzu milczaxy ludzie. Ale ja nie mialem juž pytaň, a przynajmniej nie do niej ani do nikogo z tých lu-dzi, którzy nosili w rekach kartki, formularze, podania, odpisy, wycia_gi, kopie, nákazy, wezwania, šwiadectwa i cala_makulaturq, w jaka_ obrasta žycie, nawet po šmierci. Nie mialem juž zadných pytaň, a raczej mialem wciaž to samo pýtanie: kŕm w koňcu byl Weiser? Bo ješli nie wnukiem Abrahama Weisera, ješli nie byl jego wnukiem, to dlaczego nosil to samo nazwisko i czy to bylo jego prawdziwe nazwisko? I dlaczego pan Abraham Weiser, zglaszajac w dziale ewidencji ludnošci chlopca i uznajac go za swojego wnuka, nie podal, kim byli jego rodzice? Bo przeciež ješli to byl jego wnuk prawdziwy, koše z kosci, krew z krwi, to ojciec Dawida musial byč synem Abrahama Weisera, matka Dawida zaš jego córkajub synowa_. Abraham Weiser powinien wíqc znač ich imiona. I ješli nawet przykryla ich warstwa pia- 62 chu, zmarli od mrozu czy na tyfus, to przeciež musial wiedzieč, jak síq nazywali, tylko nie chcial tego podač. Albo chcial podač, ale nie wiedzial nic lub wiedzial niewiele. Tylko že wtedy Dawid Weiser nie bylby wcale Dawidem, nie bylby j ego wnukiem, nie bylby Žydem i može nie urodzil síq wcale w Brodach w roku czterdziestym piatym. Tak, wtedy po wojnie, kiedy tysia.ce ludzi zmierzalo ze wschodu na zachód, z poludnia na pólnoc i z záchodu na wschód, wtedy ginejy papiery i možná bylo podač róžne rzeczy, bo nie wszystko dalo síq sprawdzič. ZaginiQcia i cudowne odna-lezienia byly, zdaje síq, chlebem codziennym ówczesnych urzqdników dzialu ewidencji ludnošci i pan Abraham Weiser mógl z powodzeniem twierdzič, že chlopiec jest j ego wnukiem, že nazywa síq Dawid i nosi to samo nazwisko co on, tyle tylko, že jest narodowošci polskiej. Ale mógl tež tak twierdzič dlate-go, že tamten naród przestal juž zupelnie istnieč. Po prostu, kiedy pan Abraham Weiser wypelnial formularz, j ego naród zniknal z Európy i dlatego wpisal lub kázal wpisač chlopcu narodowošč polska., bo przeciež obywatelstwo to byla rzecz dru-gorzqdna w epokach jak ta, która. przežyl gdzieš na poludnio-wym wschodzie wšród Ukraiňców, Niemców, Rosjan, Polaków, Žydów, Ormian i kogo tam jeszcze - myšlalem, wychodza_c z ciemnego gmachu urzqdu, i zobaczylem raz jeszcze dwie po-ziome kreski w arkuszu ocen Weisera, te dwie linie poci^gniqte jašniejaxym z roku na rok atramentem. I teraz, kiedy to piszq, tež je widzq, choč može atrament wyblakl juž zupelnie i rubryki „ojciec", „matka" - wygladaja. tak, jakby tam nigdy nic nie bylo napisane. Wszystko zamiast rozjasniac síq, jest jeszcze bardziej skom-plikowane, ale wtedy w sekretariacie naszej szkoly, po telefonie mojego oj ca, który dostal ataku fúrii i zwymyšlal dyrektora 63 i wszystkie szkoly na šwiecie, przypuszczalem, že nagla šmierč pana Weisera, ten gwaltowny atak serca, byl dzielem samego Weisera. Skoro potrafil okielznač dzikie zwierzq i ješli robil w nieczynnej cegielni cos, od czego wlosy stawaly nam na glo-wie, o czym zreszty jeszcze napiszq, wíqc ješli Weiser mógl ro-bič takie rzeczy, to dlaczego nie mialby przyspieszyč nagle rytmu serca swojego dziadka? - pomyšlalem. Czemu nie mialby uwolnič go od maszyny do szycia, igiel, krédy, szablonów, pod-pinek i guzików, nad którymi przygarbiony šlqczal calymi dniami? Dlaczego nie mialby tak tego zrobič - žeby juž nikt nie zapytal go o cokolwiek. Weiser usunal šwiadka i dziš muszq przyznač, že kiedy Piotr zginyl w siedemdziesiytym roku na ulicy, a Elka wyjechala do Niemiec, myšlalem podobnie: že Weiser usuwa ich po prostu styd rožnými sposobami. Bo wy-jazd Szymka do dalekiego miasta tež byl rodzajem usuniqcia go poza coš, czego pojyč nie moglem, ale co dla Weisera musia-lo byč najwyražniej wažne. A wtedy, w sekretariacie przestra-szylem síq bardzo, bo przeciež cale šledztwo moglo byč próby, na jaky wystawia nas Weiser, i ješli bqdzie coš nie tak, to wstrzyma rytm naszych serc, tak samo jak zrobil to z sercem swojego dziadka. Tymczasem tamci podejrzanie dlugo trzymali Szymka u sie-bie, a ja przypomnialem sobie dzieň, w którym nie poszedlem grač w pilkq na boisko obok pruskich koszar, dziqki czemu Weiser i Elka zabrali mnie na wycieczkq, zupelnie niezwykly, jak síq okázalo. Ale po kolei: NastQpnego dnia po ogrodzie zoologicznym z samego rana matka wyslala mnie do sklepu Cyrsona po wloszczyznq. Lubi-lem tam chodzič, w chlodnym wnqtrzu pachnialo jarzynami, w skrzynkach pqcznialy papierówki, a ze szklanej gabloty przy-kuwaly wzrok sloje z landrynkami i kolorowe myszki z kroch- 64 malu, po dwadziešcia piex groszy sztuka. Žona wlašciciela, ob-slugujaca klientów za drewnianym kontuarem, miala wielkie jak donice piersi, byla bardzo wesola i kiedy ruszala síq žwawo, podajúc towar, te piersi látaly jej pod kretonowa. sukienka, i brudnym fartuchem jak sprqžynujace polówki arbuza. A kiedy z zakupów zostala zlotowka reszty, možná bylo za nia. kupic garšč landrynek albo cztery myszki z krochmalu, každá, w in-nym kolorze, lub wypič oranžadq z butelki zakoňczonej porce-lanowym kapslem na sprqžynie z grubego drutu. To wlašnie te butelki dorošli nazywali krachlami, do dzisiaj nie wiem czemu, bo to nie byly žadne krachle, tylko oranžada, a z jej otworze-niem, kiedy stalo síq na betonowej podmurówce przed wej-šciem do sklepu, zawsze wia_zaly síq pewne emocje. Ješli za-mkniecie bylo szczelne, a gaz nie uszedl malými pecherzykami, wstrzasalo síq butelka. i lekko podwažony kapsel odskakiwal sam. W powietrzu rázem z odglosem wystrzalu unosila síq pachnaca mgielka i wszyscy kupujaxy odwracali síq w twoja. stronq, a ty staleš na podmurówce i przechylaleš butelkq do gardla, zupelnie tak samo jak ojciec albo pan Korotek w barze „Liliput" przechylali butelki z piwem. Ale otwieranie oranžady wiazalo síq z podwójna. loteria_. Niespodzianka_ - obok eksplozji korka - byl takže jej kolor. W tamtých czasach oranžadq robio-no w dwóch barwach - najczqšciej byla ona žólta, ale zdarzala síq tež czerwona, o szczególnie pieknym odcieniu, i nawet dzisiaj dalbym sobie glowq ucia_c, že ta czerwona miala silniejszy aromát i byla znacznie lepiej gazowana. Stalém wiex na cementowej podmurówce sklepu Cyrsona i patrzac w ciemnozielone szklo butelki, chcialem odgadnac, jaka to bqdzie oranžada - žólta czy czerwona, gdy w kurzu uli-cy zobaczylem chlopaków ci^gnaxych w stronq pruskich koszar. Na czele maszerowal Piotr z prawdziwa. pilka, pod pacha_ i przy- 65 pomnialem sobie, že dzisiaj mielišmy wlašnie wypróbowač tq pilkq, która. Piotr dostal wczoraj od bogatego wujka. Skórzana pilka to nie byle co, do tej pory grališmy gumowa_, która nie wytrzymywala dlužej niž miesiac, a teraz, dziqki wujowi Pio-tra, moglišmy poczuč síq jak prawdziwi zawodnicy. Zbližali síq do mnie i juž z daleka slyszalem ich krzyki: „czerwona!", „žól-ta!", „czerwona!", „žólta", „mówiq ci, že czerwona!", „a wlašnie že nie, bo žólta!" - a kiedy podwažylem kciukiem drut sprqžy-ny i gdy podskoczyl porcelanowy korek z gumowa. uszczelka_, wszyscy wrzasneli: „czerwona! czerwona!" - i pilišmy czerwona oranžadq, každý po malým lýku, jak zawsze, gdy któremuš z nas udalo síq sprzedač butelki albo zostala reszta z pieniqdzy na zákupy. Oni poszli na boisko, a ja musialem zaniešč matce wloszczyznq i kiedy juž pqdzilem po schodach w dól, wybiegajac z klatki, zo-baczylem Weisera i Elkq ida_cych chodnikiem w stronq Oliwy. Coš mnie tknqlo, tak samo jak wtedy, tego dnia, gdy z Szymkiem i francuska. lometka. šledzilišmy ich z wiaduktu obok lotniska. I chociaž pod reka. nie mialem Szymka ani j ego lornetki, posta-nowilem išč za nimi. Nasza ulica, tak samo jak dzisiaj, biegla dlugim lukiem rów-nolegle do oddalonej o jakieš dwiešcie metrów linii tramwajo-wej i dopiero kolo muru zajezdni skrqcala ostro wlewo, obok jednego z zerwanych mostów nieistnieja_cej linii kolej owej. W myšiach podawalem pilkq na lewe skrzydlo do Szymka, a on pqdzil jak burza, kiwajac obroňców na lewo i prawo, ale z oczu nie spuszczalem Weisera i Elki, którzy znikli na zakrqcie za wykruszonym filarem akurát w czasie došrodkowania i strzalu. Przyspieszylem kroku, žeby zda_žyč na ewentualna. dobitkq i žeby nie zgubič ty ch dwojga, ale zamiast dobitki byl róg, a Weiser z Elka_ czekali na mnie wlašnie za tym filarem. 66 Izabela Kozlowska Szklana kongregacja, 1999 - Wcale nie musisz nas szpiegowač - powiedziala Elka, pa-trzac to na mnie, to znów na Weisera. - Jak chcesz, to chodž z nami, on síq zgadza - i znowu przechylila glowq w j ego kie-runku. Przystalem na to, choč Szymek w tym czasie rabal pewnie nastqpnego gola. Wyobrazilem sobie jednak Weisera sam na sam z dzikim jaguárem bez pretów klatki albo cala. nasza. trójke; pod lšnia_cym kadlubem ila na skraju startowego pasa i dreszcz przeszedl mnie od takich przypuszczeň. Ale Weiser nigdy síq nie powtarzal, przynajmniej wtedy, gdy mógl go ogladač któryš z nas. Možliwe, že z Elka_bylo inaczej, nawet na pewno, tylko že z Elka. Weiser przebywal caly czas, a z nami tylko wtedy, kiedy zechcial. A tego dnia zechcial (nie wiem, naturalnie, dlaczego), žebym poszedl rázem z nimi, cho-ciaž nie bylo dzikich zwierzat ani huczacego samolotu. Bylo zwy-czajne zwiedzanie rožných miejsc, z poczatku nawet trochq nudne, bo dla mnie nie wszystko, co wtedy Weiser mówil, a mówil wlašciwie tylko do Elki, nie wszystko to bylo do koňca zrozumia-le i jasne. Na ulicy Polanki stanal przed jedným z tych starých domów, o których mówilo síq, že mieszkali tu bogaci Niemcy. I taka byla rozmowa pomiqdzy nim a Elka; - O, widzisz, a tu mieszkal kiedyš Schopenhauer i pod tymi kasztanami chodzil jesienia. na spacery. - A kto to byl Schopenhauer? - pyta Elka. - To byl wielki niemiecki filozof, bardzo slawny. - Ojej, to ciekawe, ale czym zajmuje síq wlašciwie filozof? No, co on robi, že jest taki slawny? - Nie každý filozof jest slawny tak jak on - odpowiada Weiser. - Ale co robi taki filozof? - niecierpliwi síq Elka. - Slawny czy nie, musi coš robič, nie? 68 - Filozof wszystko wie o žyciu, rozumiesz? I wie, jakie to žycie jest, to znaczy dobre czy zle. Wie takže, dlaczego gwiazdy nie spadajú na Ziemiq, a rzeki plyna, przed siebie. I ješli chce, to pisze o tym w ksiažkach, a ludzie moga_ to czytač. - Wszystko? - pyta z niedowierzaniem Elka. - Wszystko - odpowiada Weiser. - O šmierci tež filozof wie bardzo dužo. - O šmierci? - No, jak síq umiera - koňczy Weiser. - Bo filozof musi o tym myšleč, nawet kiedy chôdzi na spacery pod kasztanami. I kiedy bylišmy juž dalej, obok nastqpnego domu, który wy-gladal trochq jak dwór, cofniety od ulicy ze trzydziešci metrów w stronq lasu, i kiedy mijalem prowadzaxa. do niego lipowa. alej q obok wywalonej bramy, Elka zapytala jeszcze: - A ty jesteš filozofem, tak? - Nie - odpowiedzial Weiser. - Dlaczego mialbym byč? - To skad wiesz to wszystko? - dodala szybko. - Wiem od dziadka - wyjašnil równie prqdko. - Mój dziadek jest najwiekszym na šwiecie filozofem, ale nie pisze ksiažek. Tak, zdaje síq, skoňczyl tq odpowiedž Weiser. Niczego chyba nie ominalem, niczego, co dzisiaj dla mnie byloby istotne, ale gdy przypominam sobie tq odpowiedž, to czujq takie same ciarki biegajace po plecach, jak wówczas, gdy il podnosil czerwona. sukienkq Elki wkrzakach žarnowca albo kiedy Weiser poskromil czarna. panterq, lub kiedy w piwnicy nieczynnej cegielni zrobil to, od czego wlosy stawaly nam na glowie. Nie wiedzialem, czy dziadek Weisera oprócz szycia na maszynie zajmowal síq jeszcze czymkolwiek, a w szczególnošci filozofia.. Wíqc jak to bylo? W oliwskiej katedrze Weiser pokazal nam gotyckie sklepienia i wielkie organy, objašniajac, do czego služa. aniolom mosiqžne tra_by, trochq podobne do szabel, bo wykrzywione i dlugie. A kie- 69 dy stanelišmy na mostku w parku, obok starego spichlerza, žeby popatrzeč, jak w umykajacej spod naszych stop wodzie odbijajy síq wieže katedry, Elka zapytala, czy okoň, który pomykal miq-dzy wodorostami, može cos powiedzieč. Bylo to glupie pýtanie, akurát w stylu Elki, bo niby dlaczego okoň mialby cos mówič - na každej prawie lekcji przyrody M-ski nakazywal nam, žebyšmy siedzieli cicho jak ryby - a ješli juž nawet, to do kogo ten okoň polyskujycy w sloňcu mialby mówič - do nas czy tež do swoich rybich krewnych? - tak pomyšlalem wówczas, ale Weiser odpo-wiadal z caly powagy. Opowiadal wlašciwie, a nie odpowiadal, i znówbylo o dziadku, najwiekszym filozofie, który przed wojny wcale nie zajmowal síq krawiectwem, tylko ježdzil po wsiach jako wqdrowny szklarz i gdy zarobil juž dužo pieniqdzy, to szedl w góry i rozmawial tam ze wszystkim, co stworzyl Bóg - ptakiem, kamieniem, wody, ryby, oblokiem, drzewem i kwiatem. Tak bylo wedlug slów Weisera, a ja stalém oparty o sekaty porqcz mostu, rozdziawiajyc, jak to síq mówi, gebq, stalém i spoglyda-lem to na niego, to znów na widniejyce za wiežami katedry stoki Pacholka. Bo przeciež nigdy wczešniej nie bylém w prawdzi-wych górach, wíqc kiedy Weiser mówil, že j ego dziadek w tych górach spqdzal nieraz pól roku, to wyobražalem sobie pana Weisera pošród bukowych drzew na tej wlašnie górze, z uchem przytknietym do ziemi albo strumienia, bez drucianych okula-rów i centymetra przewieszonego przez szyjq. Tak, dzisiaj nicze-go nie jestem pewny. Byč može Weiser zmyšlil tq historie, z dziadkiem od poczytku do koňca, ale nawet ješli zelgal w sobie tylko wiadomym celu, to obraz ten, obraz pana Weisera z uchem przytkniqtym do ziemi na wzgórzu Pacholek za katedry, jest jedným z najpiekniejszych, jakie darowalo mi žycie. A póžniej dwójky pojechališmy do Wrzeszcza i Weiser wy-siadl specjalnie po to, žeby pokazač Elce jeszcze jeden dom, 70 tym rázem nie filozofa, ale Schichaua, który przed wojna_, kiedy ta czqšč miasta nazywala síq Langfuhr, byl wlašcicielem stoczni i musial mieč pewnie strasznie dužo pieniqdzy, bo dom byl rzeczywišcie ogromny, mial kilka wejšč i okr^glych wiežyczek, które Elce podobaly síq najbardziej. - Zupelnie jak w bajce - smiala síq do Weisera, pokazujac palcem wiežyczkq z oknem. - Tam chcialabym mieszkač pilno-wana przez smoki, a ty bys przyszedl i uwolnil mnie z rak zlego czamoksiqžnika. Albo nie, ty bys najlepiej byl Merlinem i mq-czyl mnie okropnie, zamienial w žabq albo ropuchy, albo w pajaka, a j a bym strasznie plakala i nikt by mnie nie uwolnil. Elka paplala swoje trzy po trzy, Weiser nie mówil nic, a ja zastanawialem síq, dlaczego taki Schichau i jemu podobni bo-gacze budowali takie dziwne domy. Na co im byly te nieprak-tyczne wiežyczki, te zawijasy, esy-floresy, te szpiczasto zakoň-czone dachy, balkoniki i galeryjki. I pomyšlalem wtedy, že to pewnie z nudów, bo kiedy M-ski na lekcjach przyrody opowia-dal nam o wyzysku i walce klaso wej, to wlašnie tak wyražal síq o bogaczach - že z nudów robili najgorsze rzeczy: strzelali do robotników, zabierali im žony i córki, i w ogóle byli zdegenero-wani i niemoralni, bo nic nie mieli do roboty. Na szczqšcie nie muszq dzisiaj przypominač, co M-ski uwažal za dobre i morálne, ale wtedy wyobrazilem sobie Schichaua, jak siedzi w swoim gabinecie, gruby, tlustý, zlany potem, pali cygaro, a za oknem, Jaškowa. Dolina., bo tak síq ta ulica domów z wiežyczkami nie-winnie nazywa- za oknem wiecmaszerujanasi ojcowie išpie-waja; „Gdy naród do boju wyruszyl z orežem", pan Schichau zas podnosi palcami grubymi jak serdelki sluchawkq zlotego telefonu i wzywa policJQ, bo on, pan Schichau, ma juž dosyč wrza-sków za oknem swojej willi i czas z tym zrobič porzadek. Nasi ojcowie nigdy wprawdzie nie maszerowali przed domem pana 71 Schichaua Jaškowa. Doliny i nie špiewali: „Gdy naród do boju", ale w siedemdziesiatym roku szli obok Komitétu Partii i špiewali: „Wyklqty powstaň ludu ziemi, powstaňcie, których drq-czy glód". A Piotr wyszedl na ulice; zobaczyč, co síq dzieje i dostal kula. w glowQ. Ale to inna história, calkiem juž z Weiserem niezwiazana. Spod domu Schichaua wrócilišmy na przystanek tramwajo-wy i Weiser zawiózl nas do Gdaňská. Do dzisiaj zastanawiam síq, czy taka_ marszrutq mieli zaplanowana., czy tež zmienil coš ze wzglqdu na moja. obecnošč. A može w ogóle nie bylo žadnej marszruty, žadnego planu i po prostu Weiser wlóczyl síq tego dnia z Elka. tak sobie, žeby jej coš pokazač, dla zabicia czasu? Nie wierzQ w to za bardzo, nie mam jednakže sensownej odpo-wiedzi. Nie wiem tež, skad Weiser czerpal swoje wiadomošci, które zwlaszcza wtedy wydawaly mi síq przeražajaco glebokie. Bo kiedy pokazywal nam budynek Poczty Polskiej, nie mo-glem wyjšč z podziwu, skad on to wszystko wie. - O, tutaj stala niemiecka pancerka - pokazywal reka.. - A tu-taj atakowali žolnierze miotaczami ognia, a tam dalej staly ckm-y, a stád, w tym miejscu z dachu zlecial niemiecki žolnierz, trafiony przez pocztowca w glowq, a tqdy ich wyprowadzali -i mówil to wszystko bardzo swobodnie, jakby tu byl na miejscu i widzial na wlasne oczy tq pancerkq, miotacze ognia i ckm-y. A kiedy bylišmy na Dlugim Targu, opowiedzial nam, w ktorým miejscu stal Parteigenosse Gauleiter Forster, kiedy ob-wieszczal przylaczenie naszego miasta do Tysiacletniej Rze-szy. Tego przeciež nie mógl dowiedzieč síq od dziadka ani z žadnego podrqcznika historii, bo historycy, nawet najbardziej skrupulatni, nie zajmuja_ síq takimi sprawami. I žáden z nich slowem nie wspomina, w jakim miejscu Fryderyk Wielki, polu-jac w oliwskich lasach, wówczas zatrzymal síq dla odpoczynku. 72 Juž wówczas, siedzax w sekretariacie szkoly, wiedzialem, že Weiser ze szczególnym upodobaniem tropil niemieckie slady, ale co bylo tego przyczyna_, nie moglem dociec wtedy i nie mogQ teraz, gdy przypominam sobie jego zbiór znaczków albo sklad broni w nieczynnej cegielni i wybuchy w dolince za strzel-nica_. Bo zardzewialy schmeiser, który podarowal nam na brq-towskim cmentarzu, kiedy Szymek mial rozpoczynač egzeku-cjq, i którego nie moglišmy odžalowač po ucieczce wariata w žóltym szlafroku, ten schmeiser to byl mamy odpadek z jego kolekcji, jak okázalo síq póžniej, kiedy wytropilišmy Weisera i Elkq w ich kryjówce. Tymczasem z Dlugiego Targu wrócilišmy do tramwaju i gdy trzqsaxy síq wóz unosil nas w kierunku Wrzeszcza, znów myšla-lem o nowej pilce Piotra, o podaniach Szymka i o tym, czy jesz-cze tego popoludnia zagramy na murawie obok pruskich koszar. I rzeczywišcie - grališmy tego popoludnia, tylko že nie byl to zwyczajny mecz, bo gdyby byl zwyczajny tak jak wszystkie i gdyby nie wiazal síq z Weiserem, nie wspominalbym o nim. Ale po kolei. Kiedy ja wlóczylem síq z Weiserem i Elka_, chlopcy grali na murawie obok pruskich koszar, rozkoszujac; síq uderzeniami w prawdziwa_, skórzana. pilkq. To od niej wlašnie zaczejy síq nieszczQŠcia tego dnia - jeszcze raz powtórzq, žeby nie bylo watpliwošci - nieszczQŠcia tego dnia, a nie nieszczqšcia w ogóle. Gdzieš po godzinie gry na boisko przyszli wojskowi. To znaczy, nie žolnierze w mundurach, tylko chlopacy, ktorých ojcowie byli wojskowymi i którzy mieszkali w nowych blokách za kosza-rami. Zgrywali wažniaków, a przede wszystkim byli od nas tro-chq starsi i lepiej ubrani. Pewnie dlatego že ich matki mialy pralki i wlasne lazienki, nie tak jak u nas, bo u nas, jak wspomi-nalem, byla jedna lazienka na cale pietro, a pralkq mial wtedy 73 tylko ojciec Leszka Žwirelly. Wíqc tamci byli wažniakami, ale takiej pilki jak my nie mieli i oczy im rozblysly poža_dliwie. Najpierw stali z boku i patrzyli, jak rozgrywamy pilkq, i co chwi-la przeszkadzali, rzucali kamykami albo smiali síq glošno, že niby po co nam taka pilka, skoro nie umiemy grač. Pokrzykiwa-li, že lepiej dadza. nam zwykla. szmaciankq, bo szkoda dobrej pilki na nasze nogi. To rozezlilo Szymka, wíqc podszedl do ich herszta i powiedzial, žeby zagrali z nami, to zobaczymy. Ale tamci byli sprytni. - Zgoda - odpowiedzieli - ale jak przegracie, to pilka nasza. Nasi zgodzili síq i Piotr tež síq zgodzil, bo tu nie chodzilo tylko o pilkq, ale o honor, jak na wojnie. Wybrano sklady po szešciu plus bramkarz i ustalono, že mecz bqdzie prawdziwy, to znaczy w dwóch polowach, jedna do obiadu, a druga po poludniu, jak síq trochq ochlodzi. I cho-ciaž Szymek dwoil síq i troil, Piotr przechodzil samego siebie, a Stas Ostapiuk podawal Krzyškowi celnie jak nigdy dotad, woj-skowi wygrali pierwsza. polowq cztery do jednego. Wlašnie kiedy wracalem do domu, przechodzac obok beto-nowego okra_glaka, na którym od miesiqcy szarzaly strzqpki tych samých afiszy, zobaczylem, jak wlekli síq przygnebieni, bez nadziei na zwyciqstwo w drugiej polowie. Szymek powiedzial mi, o co chodzi. Po obiedzie wrócilišmy na murawq, gdzie pásla síq krowa, wyjadajac kqpy zeschniqtej trawy. Tamci przyszli trochq póž-niej, ale pewni, že mája. pilkq w garšci. Zaczqlišmy grač. Piotr przerzucil pilkq dlugim podaniem na lewe skrzydlo do Leszka, ten przeszedl dwóch wojskowych i zbližal síq do ich pola karne-go, ale obroňca odebral mu ja_ i poslal potqžnym kopem na nasza_ polowq, gdzie mielišmy tylko Krzyška, naszego bramka-rza i czterech tamtých. KiwneH go i juž pqdzili pod nasza. bram- 74 kq, a w sekunde; póžniej bylo 5:1. Szymek nic nie mówil, a Piotr mial Izy w oczach, bo oprócz honoru tracil coraz wyražniej swoja. pilkq, która. dostal od bogatego wuja. I wtedy stalo síq cos nieoczekiwanego, cos, co wlašciwie nie mialo prawa síq wydarzyč. Z malego pagórka zszedl do nas Weiser, którego zobaczylišmy dopiero teraz, i powiedzial, že wygramy ten mecz, ješli on zagra z nami i ješli bqdziemy we wszystkim sluchač j ego rozkazów. Szymek byl kapitánem i za-wahal síq, ale nie bylo czasu na rozmyšlania, bo wojskowi zaczy-nali przynaglač. Teraz zaczqlo síq wspaniale widowisko i chociaž nie mielišmy stu tysiqcy kibiców ani nawet jednakowych koszulek, a Krzysiek i ja grališmy boso, to každý trenér popadlby w absolutny za-chwyt. Bo to nie byla zwykla gra, zwykle kopanie, podawanie, kiwanie, strzelanie, to byl prawdziwy poemat z piqcioma aktora-mi w roli glównej i narratorem wszechwiedza_cym, którym okázal síq Weiser. Przede wszystkim poustawial nas jak naležy i nie biegališmy odtad za pilka, w kupie. A wíqc na lewym skrzydle Szymek, na prawym ja, w šrodku Weiser, a trochq za nim, cof-niqty parq metrów, Piotr. W obronie, na naszej polowie zostali Krzysiek Barski i Leszek ŽwireHo, a na bramce jak zawsze stróžo-wal Janek Lipski, w przydlugim, kolejarskim podkoszulku taty. Przez pierwsze parq minut zza linii autowej krzywil síq na te zmiany Stas Ostapiuk, bo musial usta_pič miejsca Weiserowi- ale tylko przez kilka minut, do pierwszej bramki. Wraloal ja_ wojsko-wym Szymek, po tym jak z prawego skrzydla podalem Weiserowi, a ten kiwnai dwóch tamtých i zamiast išč od razu na bramkarza, zmýlil go, wykladajac piqta_ pilkq do tylu na strzal, co natych-miast pojal i wykonal cudnie Szymek. Bylo 5:2. Ale to dopiero poczatek. Bo Weiser ku naszemu zdziwieniu gral doskonale, a jeszcze lepiej kierowal nami na boisku i nic 75 nie uchodzilo jego uwadze. Kiedy wchodzil na polowq wojsko-wych, najpierw zwlekal i zwalnial grq, czekajac, až otocza. go zwabieni pozorný bezradnošcia_. Wtedy, jakby síq z nimi bawil, wyrzucal pilkq podbiciem, a nastqpnie podawal glowa. na lewe albo prawe skrzydlo, krzyczac do Szymka albo do mnie: „teraz! teraz!", my zas tylko czekališmy na taká. sposobnošč, žeby szyb-ko doložyč wojskowym nastqpne gole. Trzecia_bramkq wrzepi-lem ja, z takiego wlašnie podania, a czwarta. wladowal Piotr, kiedy Weiser najpierw podal do Szymka, ten z powrotem do niego, a Weiser podobnie jak przy drugiej, pqdzac na bramkq, wyložyl pilkq na strzal do tylu, tym razem Piotrowi, który nie zmarnowal okazji. Piata, wyrównujaca bramka padla z bezpo-šredniego rzutu wolnego i tu Weiser pokazal, co umie, bo pilka poszybowala doslownie centymetr nad glowami muru wojsko-wych i wleciala miqdzy drewniane slupki na oczach bezradne-go bramkarza. Elka szalala, krzycza_c i wymachuja_c rqkami, a Staš Ostapiuk taňczyl obok niej zwariowany taniec kibica i pokazywal nam kciuk wzniesiony do góry. Do koňca meczu pozostawalo jeszcze piqč minut, ale Weiser uspokajal nas rúchami rqki. Czekal najwyražniej na swoja_ chwilq, czekal na swój popisowy numer i choč gral z nami jeden jedyny raz, to póžniej dlugo jeszcze mówilišmy o numerze Weisera. Na czym to polegalo? Piotr, który znalazl síq nieocze-kiwanie na lewym skrzydle obok Szymka, wyluskal pilkq z nóg wojskowego i došrodkowal, tyle tylko že trochq przedobrzyl i Weiser, nie wiem jakim sprintem, nie doszedlby do kozlujacej pilki, bo brakowalo mu cale pól metra. Wíqc skulil síq, sprqžyl i wbiegu zrobil salto, a kiedy jego sylwetka znalazla síq w pozy-cji pionowej, to znaczy, jego rqce prawie dotýkaly trawy, a nogi sterczaly w górze jak tyczki do fasoli, wtedy jedna, z tých tyczek kopnaj: z cale j sily pilkq i miqkko szurna_l na trawq. To byla 76 nasza szósta, zwyciqska bramka. Elka wyla ze swojego miejsca, a wojskowi do koňca meczu bali síq naszej pilki. A kiedy skoňczyl síq czas i nic nie moglo ich uratowač, pod-szedl do nas ten najwyžszy dryblas, mówiac: -1 tak jestešcie gnojki, slyszycie, i tak jestešcie banda, šmier-dzaxych gnojków! A my szukališmy Weisera, žeby obniešč go naokolo boiska. Ale on przestal síq nami interesowač, jakby rzeczywišcie nigdy nie obchodzila go pilka, wložyl spodnie i poszli z Elka. w stronq domu. Herszt wojskowych tymczasem chwycil Piotrowy skarb i prze-szedl z nim w stronq krzaku, gdzie mieli zložone ubránia. Blyska-wicznie wyjal z chlebaka nóž, przedziurawil nam pilkq i rzucil w nasza. stronq, krzyczac: - Macie to swoje gówno! A j ego kolesie smiali síq z tego, co powiedzial, ryczeli po prostu ze smiechu i powtarzali „gówno" i „gnojki", jakby juž nic innego nie mogli wymyšlič. Stališmy bezradni, bo tamtých z kibicami bylo dwa razy wiqcej, a w dodatku, co bylo widač, ja-dali lepsze obiady niž my. Spojrzalem w stronq, gdzie powi-nien byč Weiser, i wszyscy tak samo odwrócili glowy w tamtým kierunku, bo nagle zrozumielišmy, že jedyna. osoba., moga.ca.tu cos poradzič, byl wlašnie on, chudý i przygarbiony lekko Weiser, który nigdy nie gral z nami w pilkq ani nie plywal w Jelitkowie. Ale on zniknal juž zakoszarami, bo cóž mogly go obchodzič nasze porachunki? Zakoňczyl wystqp i jak prawdziwy artysta wzgardzil poklaskiem tlumu, odchodzax ze scény. Nam pozo-stawil gorzkie okruchy swojej slawy. Takim go widzq dzisiaj - zagral wcale nie z powodu pilki Pio-tra ani tym bardziej naszego honoru, on zagral wtedy, aby po-kazač nam, že potrafi to robič lepiej i že we wszystkim jest od 77 nas lepszy. Nie chodzilo mu zapewne o zwykle przechwalki, wygla_dalo to raczej na zdanie: „No i co? Mówilišcie, že nie umiem grač w pilkq, bo nigdy nie uganialem síq z wami na boisku. No to sobie popatrzylišcie". A gdyby ktoš z nas zapytal, czy zagra z nami jeszcze, pewnie powiedzialby: „To mnie zupemie nie interesuje". Podejrzewam, že w tym, które mu przypisujq, kryla síq sporá czqšč jego nátury. Siedzac na skladaným krzešle w sekretariacie szkoly, kiedy Szymek pozostawal w gabinecie podejrzanie dlugo, zastana-wialem síq, dlaczego Weiser wolal przez wszystkie te lata uchodzič w naszych oczach za lamagq, niž zagrač choč raz w pilkq albo poplynač z nami do czerwonej boi w Jelitkowie. I juž wtedy, gdy wracališmy z boiska obok pruskich koszar z dziurawa. pilka. Piotra, ale bardzo szczqšliwi, juž wtedy ogar-nqlo nas coš w rodzaju niepokoju. Bo skoro Weiser ukrywal przed nami swoje umieJQtnošci, skoro nigdy nie pokazywal nam, jak potrafi kiwač trzech przeciwników naraz albo pod-niešč pilkq z ziemi czubkiem buta, umiešcič ja. na podbiciu, wyrzucič dalej kolanem do góry i pchnac czolem na lewe lub prawe skrzydlo, skoro nigdy nie pokazywal nam tego i przesia-dywal czqsto na skraju boiska, patrzac, jak robimy to znacznie gorzej od niego - to musial mieč jakieš powody, ktorých nie znališmy. No i dlaczego Weiser zdecydowal síq zagrač z nami, wychodzax z ukrycia akurát tym razem? Szymek powtórzyl zdanie Elki, že on wszystko potrafi, i teraz nikt juž síq z tego nie smial, bo przypomnielišmy sobie wczorajsze zoo i czarna. pan-terq, a ja wiedzialem jeszcze, že Weiser z Elka_ wcale nie bawili síq w doktora i pacjenta na skraju pasa startowego, choč nie bardzo moglem zrozumieč, po co wlašciwie tam chodzili. Do-piero gdy zegar šcienny wybil dziewia_ta_, olšnila mnie myši 78 bardzo prosta, že Weiser unosil czerwony sukienkq Elki za po-šrednictwem lšniacego kadluba samolotu, bo nie chcial tego robič sam, widocznie bylo to dla niego zbyt proste, a može zbyt prostackie. I kiedy drzwi gabinetu otworzyly síq i wypušcili z niego nareszcie Szymka, zobaczylem raz jeszcze srebrne ciel-sko ila nad krzakami žarnowca, uniesione kolana Elki, jej pod-noszyce síq i opadaja.ee biodra, pomiqdzy ktorými falowala trójkatna czarnošč i miekkošč, i przypomnialem sobie jej twarz z otwartymi ústami, jakby przekrzykiwala straszny huk ládujúcej maszyny. Nie powiedzialem, zdaje síq, do tej pory, že Elka odnalazla síq póžniej i žyla dlugo wšród nas, zanim wyjechala na stale do Niemiec. Ale ani wówczas, ani póžniej, gdy pisalem do niej listy, ani nawet wtedy, gdy pojechalem do Niemiec tylko po to, žeby síq z nia. zobaczyč - nigdy nie powiedziala nie na temat Weisera ani tego, co wydarzylo síq ostatniego dnia nad Strzy-ža_. Nie powiedziala, a lekarze tlumaczyli jej uparte milezenie szokiem psychieznym, czQŠciowa. amnezja. i tak dalej. I tylko ja wiedzialem i wiem, že to nie jest prawda. Bo wlašnie Elka musi wiedzieč, kŕm byl albo jest w dalszym ciygu Weiser. Jej milezenie, do dzisiaj, kiedy znów piszq listy do Mannheim, niepo-mny tego, co zaszlo miqdzy nami podezas mojej wizyty, jej uparte milezenie šwiadczy o tym wymownie. Tak, kiedy przy-pominam sobie Weisera w piwnicy nieczynnej cegielni, nawet dzisiaj wlosy staja. mi na glowie. Bylišmy tam tylko raz, Elka zas asystowala mu przy tym zapewne wiele razy. I wszystkie wybu-chy w dolince za strzelnica.byly, zdaje síq, takže dla niej. Ale nie piszq o Weiserze ksiažki, która moglaby zaczynač síq od scény w nieczynnej cegielni. Nie - wyjašniam tylko fakty i okolieznošci i dlatego Szymek siada teraz na skladaným krze-šle obok mnie, a ja slyszq swoje nazwisko: 79 - Heller, teraz ty - i wstajq powoli, z obolala. noga_, idq w kie-runku drzwi obitých pikowana. cerata_, idq i bojq síq M-skiego, a wlašciwie tortur, które zastosuje w tej kolejce przesluchania. Mqžczyzna w mundurze rozpili dwa guziki niebieskiej bluzy i zobaczylem, že pod spodem ma siatkowy podkoszulek, spod którego przez male oczka wylaža. gQste, czarne wlosy. Zaraz przypomnialem sobie szympansa z oliwskiego zoo, z takimi samými klakami na piersiach, i pomyšlalem, jakby to bylo zabaw-nie zobaczyč tam zamiast niego sieržanta milicji, jak sypie pia-skiem w publikq, wšcieka síq i od czasu do czasu sika w pierwsze rzqdy rozbawionych ludzi. Ušmiechnalem síq wíqc do niego, a on wzial to za dobra, monetq, bo zrewanžowal mi síq równiež ušmiechem i pokazujac reka. krzeslo, powiedzial: - Proszq, možesz usiasč. M-ski lypal podejrzliwie w moja_ stronq, dyrektor zas mani-pulowal dloňmi wokól swego krawata, który teraz nie przypo-minal juž kokardy jakobiňskiej ani szalika, tylko mokra_ szmatq, nie najlepiej wyžqta_ i wykrqcona_. - Chcemy wiedzieč wszystko o wybuchach za strzelnica_ - roz-pocza_l M-ski. - íle ich bylo i w jakich dniach. Skad wasz kolega mial material wybuchowy do eksplozji. Co to bylo - trotyl? proch? Skaxl to bral - z lusek? z niewypalów? I chcemy, žebyš nam opowiedzial jeszcze raz o tym ostatnim wybuchu, kiedy Weiser i wasza koležanka zgineh. Niczego síq nie bój, powiedz prawdq. Czy nie znaležlišcie može kawalka koszuli albo ciala gdzieš w okolicy? A može na którymš z drzew? Wszystkie te pýtania M-ski zadawal szybko i byly one jak tématy w uwerturze - nastqpowaly naraz, jedno po drugim. Bo wlašciwe przesluchanie mialo síq dopiero rozpoczac. - Tak - westchnal mqžczyzna w mundurze. - No wíqc, powiedz nam, kiedy byl pierwszy wybuch? Kiedy to bylo? 80 - Gdzieš na poczatku sierpnia, proszq pana - odpowiedzialem. - A dokladniej? - wtracil dyrektor. - Dokladniej nie pamiqtam, ale na pewno na poczatku sierpnia, bo wtedy ksiadz proboszcz zaczynal nabožeňstwa. - Jakie znównabožeňstwa?! - podskoczyl jak oparzony M-ski. - Jakie znów nabožeňstwa?! Pan slyszy, dyrektorze? Czy oni nigdy nie przestana? - i znów zwrócil síq do mnie - wíqc jakie to byly nabožeňstwa? - Nabožeňstwa w intencji rolników i rybaków, proszq pana -odpowiedzialem grzecznie. - A wlašciwie na intencjq deszczu, žeby oczyšcil zatokq i obmyl pola, bo byla przeciež ogromna susza, a proboszcz Dudak mówil, že to kara boža za grzechy. - Czyje grzechy? - wtracil ten w mundurze. - No, za grzechy ludzkie - nie bardzo wiedzialem, co odpowie-dzieč. - Proboszcz mówil, že ludzie odchodza. od Boga i šwiqtej wiary katolickiej, wíqc Bóg zeslal tq suszq jako znak, žeby síq ludzie poprawili, bo jak nie... - No, no - podchwycil dyrektor, przekrqcajac jeszcze bardziej krawat. - Jak nie, to co? - Bo jak síq nie poprawia_, to Bóg zrobi to samo z nami, to samo co w Sodomie i Gomorze, spali miasta i ludzi i... - Dosyč! - wrzasnal M-ski. - Dosyč! Pan slyszy, sieržancie? To jeszcze gorzej niž šredniowiecze, oni nie oszczqdzaja. nawet dzieci, a my mamy w takich warunkach pracowač, co? Szkoda, že tego nie sluchal prokurátor. To podpada chyba pod jakieš paragrafy! Mqžczyzna w mundurze przerwal mu ruchem reki: - Musimy pracowač rzeczowo, towarzyszu M-ski, emocje sa. najgorszym doradca. w takich sprawach. - Zwrócil síq znów w moja. stronq. - No wíqc, mówisz nam, kolego, že to bylo na poczatku sierpnia, tak? 81 - Tak, proszq pana, to bylo na poczatku sierpnia - potwier-dzilem. - Dobrze, a ska_d dowiedzielišcie síq, že Weiser bqdzie cos takiego robil? - On sam nam powiedzial. - Jak to bylo? - Bawilišmy síq w Brqtowie, a on przyszedl i powiedzial, že jak chcemy zobaczyč cos fajnego, to žebyšmy poszli z nim, i zaprowadzil nas do tej doliny za strzelnicy. - A Wišniewska? - przypomnial sobie nazwisko Elki. - Czy byla z nim wtedy Wišniewska? - Tak, byla. Ona z nim byla wszqdzie. - Wszqdzie, to znaczy, gdzie jeszcze? - No tak, w ogóle, chodzila z nim wszqdzie, ja nie wiem, gdzie jeszcze, ale oni chodzili zawsze rázem. Zobaczylem, že mundurowy odpina nastqpny guzik kurtki i wlosy wylažy mu jeszcze bardziej przez podkoszulkowe oczka. - Dobrze - powiedzial - wíqc naturalnie poszlišcie z nim, a raczej z nimi, bo Wišniewska byla z Weiserem, i co bylo dalej? - Na miejscu Weiser powiedzial, že to bqdzie wybuch i žebyšmy go we wszystkim sluchali, bo može byč jakieš nieszczqšcie. Kázal nam položyč síq w okopie, a póžniej robil coš z tymi káblami od... od... - Praxlnicy - wtracil mundurowy. - Tak, od praxlnicy, a potem powiedzial „uwaga" i pokrqcil korbky, i nagle huknqlo, a my poczulišmy, jak na glowq spadá nam piasek z kawalkami trawy. -1 to wszystko? - Tak, bo Weiser schowal gdzieš prydnicq i powiedzial, že možemy juž išč do domu. 82 - Zaraz... z tego, co mówisz, wynika, že kiedy szlišcie na miej-sce wybuchu, Weiser nie mial ze soba. ladunku, czy tak? - Tak, proszq pana, bo on za každým razem, kiedy szlišmy oglaxlač wybuch, tq minq mial juž zakopaný w ziemi, a przy nas laxzyl tylko druty z prúdnica., wíqc musial mieč to przygo-towane wczešniej. - Czyli zakladal ladunek i przewody, jak was nie bylo... rozumiem. Powiedz mi teraz, jak dlugo ležala mina od založenia do wybuchu: godzinq, dwie, caly dzieň? - Nie wiem - odpowiedzialem. - Tego nie wiedzial nikt, pro-szq pana, bo Weiser nie tlumaczyl tých rzeczy, a na wybuch zabieral nas zawsze w ostatniej chwili. Mundurowy podrápal síq w glowq i spogladal na dyrektora, to znów na M-skiego. - No, dobrze, a nie korcilo was, žeby pójšč tam bez niego i zo-baczyč, czy nastqpny ladunek jest može przygotowany? Poczulem jak z ust mundurowego, który mówiac ostatnie slo-wa, przechylil síq do mnie mocno, wyplywa cieniutka. stružky zápach czosnku, taki sam jak ze sloja kiszonych ogórków, choč tego lata bylo ich malo, podobnie jak kopru i czosnku, w ogrodzie przylegajaxym do naszej kamienicy. - Nie, bo Weiser zakázal nam chodzič tam bez niego i powie-dzial, že cala dolina jest zaminowana. -1 uwierzylišcie mu? - On nigdy, proszq pana, nie klamal, a zreszta. každý wybuch byl w innej czesci doliny i bališmy síq, žeby na taká. minq nie stanac. Dyrektor gwaltownym ruchem reki zamiast polužnič swój krawat, zacisnal go wokól szyi. - Poznajesz to? - mundurowy pokazal mi fotografie^ czarnej skrzynki z korbka. i przyciskiem, który wygla_dal na zle przypa-sowany do calošci uchwyt korkoci^gu. 83 - Tak, poznaje;, to jest ta pra_dnica, ktöra. Weiser zawsze gdzies chowal po wybuchu. - A skad ja. mial? - szybko wtracil M-ski. - Nie wiem, moze znalazl ja. razem z tym wszystkim w cegielni. - No wlasnie, a co on mial w tej cegielni, co pokazywal warn, kiedy tarn chodziliscie? - My tarn, proszq pana, nie chodzilismy, bo w cegielni Weise-ra spotkalismy tylko raz. - Jak to bylo? - podchwycil mundurowy. - Gdzies po drugim albo po trzecim wybuchu Elka przyszla do nas i powiedziala, ze jak chcemy miec prawdziwy automat, to znaczy prawdziwy automat do zabawy, to mozemy z nia. isc. Nie powiedziala dokad i zaprowadzila nas do starej cegielni, gdzie czekal Weiser i dal nam wtedy zardzewialy automat i heim niemiecki, bo my przez caly czas bawilismy sie; w party-zantöw, wiqc Weiser powiedzial, ze to dla nas. I nie wiqcej nam nie pokazal. - Zaraz... to w jakiej czqsci cegielni byliscie wtedy? - Kolo piecöw, proszq pana, tarn gdzie sa_ te wözki i szyny. - A nie wiedzieliscie nie o piwnicy i arsenale, jaki tarn zgro-madzil? - Nie, proszq pana, dopiero, jak zaczejy siq poszukiwania i jak milieja znalazla tq zawalona_ piwnieq, dopiero wtedy uslyszeli-smy, co Weiser tarn trzymal. - A nie domyslaliscie siq niezego? Ska_d na przyklad wzial pra_d-nicq albo mial proch do ladunköw? Nie pytaliscie go? Ani razu? - Pytalismy, ale Weiser powiedzial, ze heim i automat to jest nagroda za to, ze umiemy trzymac jqzyk za zqbami, a jak siq do nas przekona - tak wlasnie powiedzial: „jak siq do nas prze-kona", to dostaniemy cos ekstra, ale tylko wtedy. Wiec nie pytalismy. 84 - No, dobrze - mundurowy byl wyražnie rozczarowany. -A Weiser nie bawil síq z wami w partyzantów? - Nie, proszq pana, jak síq nie bylo gdzie ka_pač, chodzilišmy na cmentarz w Bretowie i on przychodzil czasami, ale w wojnq nigdy síq z nami nie bawil. - Wojnq to on sobie robil, ale gdzie indziej - powiedzial M-ski, a dyrektor pokiwal glowa. i nic juž nie powiedzial. - A nie przyszlo wam na mysl, že o tym wszystkim trzeba powiadomič kogoš z doroslych? - kontynuowal mundurowy. -Že to síq može zle skoňczyč dla was wszystkich? Milczalem przez chwilq, bo co na takie pytanie moglem od-powiedzieč, zwlaszcza ternu mundurowemu w podkoszulku z siatki, mqžczyžnie owlosionemu jak Tarzan? W koňcu wy-krztusilem to, czego oczekiwal: - Tak, teraz myšlq, že powinnišmy to zrobič. - Wlašnie, dopiero teraz - dodal M-ski, ale mundurowy prze-rwal mu: - Co wam przyszlo do glowy, žeby ten starý automat i helm dawač do reki zbieglemu pacjentowi szpitala? Czy nie wiedzie-lišcie, že to psychicznie chory czlowiek? Biegal z tym po okolicy i straszyl ludzi. No, czyja to byla sprawka? - To nie bylo tak, proszq pana. Helm i automat po zabawie, jak juž mielišmy wracač do domu, chowališmy za každým rázem w pustej krypcie, w samým rogu cmentarza. Až raz przyszlišmy, no i nie bylo helmu ani automatu. I dopiero póžniej ktoš nam powiedzial, že ten wariat lata po Bretowie w naszym helmie i z na-szym automatem, ale jego samego nie widzielišmy. - Žeby tylko o to chodzilo - westchnal dyrektor, polužniajac krawat, który teraz przypominal kolorowa. chustkq pani Korotko-wej. - Žeby tylko o to chodzilo, chlopcy. Mój Bože, co ja z wami mam - ale nie dokoňczyl, bo M-ski spojrzal na niego grožnie 85 i dyrektor umilkl jak za dotkniQciem róždžki, a mundurowy pytal dalej: - Powiedz nam teraz, ile bylo tych wybuchów i czym róžnily síq od siebie? - Zaraz... - liczylem w pamiqci. - Wybuchów bylo rázem szešč, za každým rázem po jednym. Byly do siebie podobne i tylko ten ostatni, o którym mówilem juž poprzednim rázem, tylko ten ostatni byl bardzo silný, to znaczy silniejszy niž wszystkie tamté. - Taaak - mruknal mundurowy. - No, dobrze, a teraz, kolego, jeszcze raz opisz dokladnie, co wydarzylo síq w dolinie tym ostatnim rázem. Mówilem wíqc tak jak poprzednio, gdy M-ski zrobil mi wyci-skanie slonia; mówilem wolno, žeby niczego nie zmienič, a tamci sluchali uwažnie, jakby slowa wybiegajace z moich ust byly robaczkami i jakby každé z tych stworzeň brali pod lupq, ogladajac je na wszystkie strony. A kiedy skoňczylem na tym, jak Elka i Weiser znikli na wzgórzu, co bylo zgodne z prawda_, wíqc kiedy skoňczylem na tym, jak znikli na wzgórzu, M-ski nie wytrzymal i wrzasnal: - Jak moglišcie ich widzieč, przeciež oni juž wtedy nie žyli?! Czy chcesz nam wmówič, že widzielišcie dwa duchy zmierzaja_-ce do nieba, co?! I zbližyl síq do mnie niebezpiecznie blisko, ale mundurowy powstrzymal go i kázal mi podejšč do biurka, gdzie rozložyl wojskowa. mapQ, na której dolina zaznaczona byla czarnymi poziomicami. - Wy stališcie tutaj, obok wyrwy, tak? - Tak, proszq pana - potwierdzilem. - A góra, o której mówisz, to ta šciana doliny, tak? - Tak - skinalem glowa_. 86 - No, to dzielilo was od podnóža wzniesienia dokladnie sto metrów, jak wíqc možesz twierdzič z cala. pewnošcia_, že to byl Weiser i Wišniewska? A može wam tylko zdawalo síq, že ich widzicie, co? Može bališcie síq pomyšleč, že oni wylecieli w powietrze? Ktoš, zdaje síq Korolewski, powiedzial: „o, ida_ tam pod górq" i z tego strachu zobaczylišcie ich, bo bardzo chcielišcie zobaczyč, czy nie tak bylo? No, przyznaj síq wreszcie! Milczalem zaskoczony mapa. i j ego dokladnošcia_. Musialo to wygladač tak, jakbym przyznawal mu racjq, bo zaraz dokoň-czyl: - Z tego, co mówileš, wynika, že nie wiesz dokladnie, gdzie znajdowal síq Weiser i wasza koležanka w momencie wybuchu. Powiedzialeš: „Weiser kázal nam czekač obok modrzewiowego zagajnika, a kiedy zobaczyl, že jestešmy, przeszedl przez dolinq i pomachal reka. na znak, že mamy síq juž položyč, zaraz potem ziemia zadržala od eksplozji, a na glowy posypal nam síq piasek", tak powiedzialeš, tak? Skinalem glowa_. Zápach czosnku byl teraz wyražniejszy i przyszla mi ochota na kiszone ogórki. - No, to popatrz tu - mundurowy olówkiem stuknal w mapq. - Popatrz uwažnie. Najpierw stoicie obok modrzewiowego zagajnika, o tutaj. Weiser widzi was i stoi jakieš dwadziešcia metrów dalej, o tu. Potem rusza w kierunku miny - „przeszedl przez dolinq" - powiedzialeš, wíqc oddala síq od was w stronq ladunku. Wišniewskiej w tym czasie nie widzicie, bo ona idzie o stacl, za krzakami leszczyny. A teraz patrz uwažnie, bo to najwažniejsze, Weiser, o stád, daje wam znak reka. i ležycie, nie podnoszac; glów, wíqc nie možecie widzieč, že w tej samej chwili podchodzi do niego wasza koležanka. I co síq dzieje? Zaraz po znaku reka. nastqpuje wybuch. A skad Weiser kiwal rqka? Tak, to czerwone kólko oznacza miejsce eksplozji, tam 87 gdzie jest wyrwa. Weiser machal do was wlašnie stad, z miej-sca, gdzie založona byla mina. Bo bylo tak: Weiser najpierw pomachal reka. i kiedy juž leželišcie twarzami do ziemi, nachýlil síq nad ladunkiem, žeby sprawdzič przewody. Potem chcial išč juž rázem z Wišniewska. do praxlnicy, która byla... o tu, tu wlašnie ja. znaležlišmy, tylko že tym razem ladunek eksplodo-wal sam, bez pokrexenia korbka. i wcišniexia detonatora. Przy-puszczalnie byl to niewypal, a nie mina skonstruowana przez waszego kolegq. Przy poprzednich wybuchach - sami to po-twierdzilišcie - od znaku Weisera do detonacji uplywaly za-zwyczaj dwie minuty. Mniej wiexej tyle czasu potrzebowal, žeby od ladunku przejšč wbezpieczne miejsce, gdzie schowana byla prúdnica. Bo Weiser za každým razem, choč ladunki polo-žone byly w rožných miejscach, robil tak samo. Najpierw dawal znak, žebyšcie síq položyli... o tu albo tu, albo tu, nastqpnie spraw-dzal po raz ostatni podlaczenie przewodów do zapalnika bomby, czy wszystko jest w porzadku, a potem szedl do praxlnicy... tu albo tu, albo tu, i dopiero wtedy krexil korbka. i wciskal przycisk. Tym razem sprawdzil przewody - od znaku reka. moglo uplynač najwyžej pietnašcie sekund - i zaczal išč w kierunku praxlnicy... o tu, ale nie doszedl, bo ladunek eksplodowal sam. Wylecial w powietrze razem z Wišniewska_, a wy chcielišcie ich bardzo zo-baczyč, no i zobaczylišcie, ale tylko na niby. Uwierzylišcie, že ida_ tu, pod górq, kiedy juž stališcie obok wyrwy, choč to jest sto me-trów od tego miejsca. Czy nie tak bylo? Stalém przy biurku i podziwialem, že wszystko wjego opo-wiadaniu pasuje do siebie tak dobrze. Zbyt dobrze, aby bylo prawdziwe. Ale nie powiedzialem nie, bo przeciež mundurowy nie wiedzial, že nastqpnego dnia, nad Strzyža. spotkališmy síq znów, tym razem rzeczywišcie po raz ostatni. Nie wiedzial nie o czarnej panterze, naszym meczu z wojskowymi na murawie 88 obok pruskich koszar, nie widzial Weisera w piwnicy starej ce-gielni i wlosy nie stawaly mu deba na glowie, a przynajmniej nie od tego. Odetchnal i znów poczulem stružkq czosnkowego zápachu, a M-ski wyjašnil: - To síq zgadza i nawet nie wiesz, kto potwierdzil, že nad Strzyža. widziano was dzieň wczešniej! No? Milczalem, a M-ski dokoňczyl: - Widzial was košcielny bretowskiego košciola - i M-ski po raz pierwszy tego dnia ušmiechnal síq tryumfujaco, a odetchnalem tym rázem ja, bo alibi bylo powažne. Widocznie, kiedy pytáno košcielnego, pomýlil daty. „Tym lepiej", pomyšlalem, „ješli im wszystko zaczyna síq ukladač w taki sposób". Ale to nie byl koniec przesluchania. Mundurowy usiadl z powrotem w fotelu, a M-ski podszedl do mnie. - Jedno jeszcze musimy wyjašnič. Gdzie ukrylišcie szczatki Weisera i Wišniewskiej? Mów! Milczalem. - To jest kryminalna sprawa - dodal dyrektor. - Nie zglosili-šcie ani wypadku, ani tego koszmarnego pogrzebu - glos byl coraz grožniejszy. - Jak moglišcie zrobič cos tak obrzydliwego?! To jest... to jest... gorsze niž kanibalizm - wyrzucil z siebie. - Nie macie chyba sumienia! Czego was w koňcu ucza. na religii? - Powiedz natychmiast, jak bylo z tymi... z tymi... szczatkami - wpadl w slowo mundurowy. - Musielišcie przeciež znaležč kawalek ciala alb o ubránia, tak? Stalém z pochytaná. glowa. i wyobrazilem sobie, jak trzymam w dloni oko Weisera, a Szymek ma w reku strzqpek sukienki i skladamy to do naszego dolka, Piotr zas intonuje: „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj im wieczne spoczywanie", nastqpnie zasypu-jemy dolek, ubijamy go obcasami, ale oko Weisera mruga na 89 nas spod ziemi i bqdzie mrugač do koňca šwiata, i ujarzmiač nas jak czarna. panterq za kratami oliwskiego zoo. To bylo straszne. Držalem na calym ciele. M-ski chwycil mnie za wlosy tuž przy uchu, w tym miejscu, gdzie dzisiaj zaczyna mi síq zárost, i pocia_gnal lekko w górq, ale krótkie wloski wymknejy síq z jego palców, wíqc chwycil ponownie, tym rázem nieco wyžej, i zaczqlo síq skubanie gqsi. - Gdzie-šcie to za-ko-pa-li - skandowal i przy každej sylabie pocia_gal coraz mocniej do góry, a ja unosilem síq coraz wyžej, až wreszcie, stajac na samých czubkach palców, kiwalem síq jak pingwin, gdy tymczasem M-ski cia_gnal jeszcze mocniej, wlašciwie wyrywal mi juž wlosy. - No, gdzie-šcie to za-ko-pa-li, po-wiesz wre-szcie, czy mam ci ur-wač glo-wq, co? I bylbym pewnie za moment krzyczal wnieboglosy i može nawet w tym krzyku wykrzyczalbym, jak bylo naprawdq, gdy-by nie zadzwonil telefon na biurku dyrektora. M-ski pušcil moje baczki i spojrzal w tamta, stronq, a dyrektor, który podniósl sluchawkq, powiedzial do mundurowego: - Do was. Przez chwilq zapanowalo milczenie, czulem, jak plonie mi glowa, bo od skubania gqsi bolala cala glowa, policzek i skronie. Mundurowy kiwal czolem i mówil tylko: - Tak, tak, dobrze, tak, tak, oczywišcie, tak, dobrze, naturalnie, alež tak, dobrze, dobrze. I chociaž do dzisiaj nie wiem, kto wówczas, o godzinie dzie-wiatej, rozmawial z mqžczyzna. w mundurze, to czujq do tego kogoš ogromna. wdziqcznošč. W koňcu dzieki niemu M-ski prze-stal mnie cia_gnax. Bo kiedy mundurowy odložyl sluchawkq, wyszlo na to, že musza_ síq naradzič, i odesláno mnie z powro-tem do sekretariátu na skládané krzeslo, którego listewki okropnie gniotly w siedzenie. 90 Znów wíqc siedzielišmy w trójke;, pilnowani przez wožnego, a j a patrzylem na zegar i wydawalo mi síq, že mosiqžny kražek, koňczaxy wahadlo, jest takiego samego koloru jak puszka pro-boszcza Dudáka, z której wypuszczal na Bože Cialo obloki siwe-go dymu, kiedy špiewališmy „Badž-že poz-dro-wio-na, Ho-sty-jo žy-wa". Taki sam zegar, z prqtem wahadla zakoňczonym mosiqžna. tarcza_, widzialem w Mannheim, w mieszkaniu Elki, gdy wiele lat požni ej pojechalem do Niemiec, žeby síq z nia. zobaczyč. Oczywišcie, nigdy jej nie wyznalem, jaki jest cel mojej podróžy. Kiedy uslyszala mój glos w sluchawce telefonu, a raczej kiedy uslyszala moje nazwisko, nie odpowiedziala nic. Može stanejy jej przed oczami wszystkie listy, które wysylalem do Mannheim, a które ona wyrzucala do kosza. Tego nie wiem, ale milczala dobra, chwilq, zanim uslyszalem calkiem przytomne pýtanie: - A skad dzwonisz? - Z dworca - krzyczalem do sluchawki. - Z dworca, i chcial-bym síq z toba. zobaczyč! Pomilczala znów chwilq. - No, dobrze, jestem w domu przez caly dzieň - odpowiedziala, jakbyšmy widzieli síq ledwie wczoraj. - Wiesz, jak dojechač? Naturalnie, wiedzialem, jak dojechač, bo wszystko na to spo-tkanie mialem przygotowane, wszystko zaplanowane i zapiete na ostatni guzik - kolejné pýtania, tématy rozmowy, zdjqcie grobu Piotra, wszystko to podstqpnie zmierzalo, a raczej mialo zmierzač nieuchronnie do osoby Weisera. Taksówkq, która. je-chalem przez šródmiešcie, prowadzil wa_saty Turek. Pálil síq do rozmowy, gdy wyczul, že nie jestem Niemcem, ale ja myšla-mi bylém juž przy Elce i przypominalem sobie wrzešniowy poranek siedemdziesiatego piatego roku, kiedy odprowadza- 91 lem ja. na Dworzec Morskí w Gdyni, skad odplywala do Ham-burga. - Elka - zapytalem ja_ po raz ostatni - wíqc ty naprawdq nie pamiqtasz, co síq wtedy stalo? Naprawdq nie wiesz, jak to bylo? Przeciež Weiser prowadzil cíq za rqkq. Ty cos ukrywasz, caly czas ukrywalaš. Powiedz przynajmniej teraz, ja cíq bardzo pro-szej Powiedz, skoro wyježdžasz stád na stale, co wlašciwie wy-darzylo síq tamtego dnia nad Strzyža? - I mój glos podnosil síq až do krzyku, w miarq jak Elka podchodzila coraz bližej do celnej barierki. Wreszcie powiedziala: - Nie krzycz tak, ludzie patrza_. To byly jej ostatnie slowa; žadne tam „do widzenia", žadne „trzymajcie síq", tylko wlašnie to: „nie krzycz tak, ludzie pa-trza". A požni ej nie odpowiadala na moje listy, tak samo jak nie chciala rozmawiač na témat Weisera przed wyjazdem. Wíqc teraz, kiedy jechalem taksówka. przez šródmiešcie Mannheim, pomyšlalem, že drugi raz nie popelniq takiego blq-du, i gdy samochód stanal na šwiatlach, wiedzialem, že zacznq zupelnie inaczej i dlugo bqdq kra_žyč, dlugo czekač na wlašciwy moment, žeby ja_ wreszcie przyprzeč do muru, zmuszajac do wyznaň. Elka przez pierwsze póltora roku nie miala tu latwego žycia. Pracowala jako služaca u dalekiej ciotki, potwornie zlošliwej starej kobiety. Ta ciotka nazywala Elkq komunistka, i upokarza-la na každým kroku, ale Elka zaciskala zeby, bo ciotka byla bo-gata i miala jej zapisač trochq grosza. Kiedy otworzono testament, Elka musiala harowač jeszcze bardziej, b o ciotka nie zostawila jej nic. Harowala na dwie zmiany, rano sprzatala prywatne mieszkania, a wieczorem zmywala podlogi w restau-racji, której wlašciciel byl znajomym ciotki. I tu poznala Horsta, bo Horst stracil žonq w wypadku samochodowym gdzieš 92 w Hesji i teraz zamiast pilnowač swojej firmy, popijal až do za-mkniqcia lokálu, póžno w nocy. Wyszla za niego bez wiekszych wahaň. Nie byl starý ani brzydki, a przede wszystkim handlo-wal koňmi, mial wlasna. firme; i Elka nie musiala juž zmywač podlóg w restauracji ani w prywatnych mieszkaniach. Horst czQsto wyježdža i Elka siedzi wtedy calymi dniami sama, bo Horst nie ma oprócz niej žadnej rodziny, a ona sama nie lubi skladač wizyt i przyjmowač gošci. Czasami wyježdžaja. rázem, kiedy Horst nie spieszy síq za bardzo, urlopy spqdzaja. na poludniu w górach. Ale o tym wszystkim dowiedzialem síq w kilkanašcie minut póžniej, gdy taksówka wyjechala juž ze šródmiešcia, gdy minq-lišmy z wa_satym Turkiem parq przecznic i gdy siedzialem na-przeciw Elki, pijac kawq, a ona pokazywala mi zdjqcie Horsta z ostatniego urlopu, jaki spqdzili w Bawarii. Na šcianach duže-go pokoju wisialy akwarele przedstawiajace ježdžców i konie, pošrodku zas zegar, taki sam jak w sekretariacie naszej szkoly, z dlugim pretem wahadla zakoňczonym mosiqžna. tarcza_. Tego naturalnie Elka nie mogla pamietač. Pokazalem jej zdjqcie na-grobka Piotra. Elka byla tam kilka razy, ale plyty oczywišcie nie widziala, a ja opowiadalem jej, jakie z tym byly klopoty, bo žáden kamieniarz nie chcial wykuč nápisu „zamordowany" i w koňcu zostalo: „zginal tragicznie". Wszyscy znajomi skladali síq na tq plytQ i to byl wlašciwie nasz wspólny pomnik dla Piotra, choč Piotr nie bral udzialu w demonstracji i walkach, wyszedl tylko na uIícq zobaczyč, co síq dzieje. Ale to wspominališmy juž przy grzankach, które Elka przyrzadzala wspaniale - z keczupem, listkami saláty, szczypiorkiem, plastrami pomidora, kminkiem, pieprzem, papryka. i nie wiem juž czym jeszcze, na gora_co, wprost z piekarnika. Grzanki zmieszaly mi wprawdzie szyki, ale do dzisiaj pamiqtam ich smak. 93 W pewnym momencie bowiem Elka powiedziala niespo-dziewanie: - Nie odpowiadalam na twoje listy, tak jak na žadne inne. Bo jak síq jest tu - dodala - to nie možná byč tam, i na odwrót. Ja nie potrafiQ byč tu i tam. Juž chcialem wtraáč cos, niby od niechcenia, žeby mówila dalej, ale szybko zmienila témat, w dodatku tak zrqcznie, že musialem opowiedzieč o sobie, a raczej o swoim obecným žyciu, wktórym nie bylo zreszta. rzeczy interesujaxych ani pieknych. Byla to wíqc opowiešč szara i nužaca, lecz Elka nie dawala poznač, co o tym mysli, przerywala nawet czasami, wypytujac o jakiš szczegól, osobe;, zdarzenie. Czulem, že robi to z grzecznošci. Dowiedziala síq na koniec, co porabiam w Niemczech, i zapytala, czy juž dzisiaj mu-szq wracač do Monachium, skad przyjechalem, žeby ja. odwiedzič. Rzeczywišcie, przez dwa tygodnie mieszkalem w Monachium i mialem tam jeszcze wrócič na kilka dni, do domu stryja, który z obozu jenieckiego nigdy do Polski nie wrócil, bo to nie byla, jego zdaniem, Polska, tylko atrapa, jaka_sÍQ pokazuje wnie najlepszym teatrze. Ale nie wyjašnialem Elce tych zawilošci, powiedzialem tylko, že nie muszq, bo rzeczywišcie nie musialem, a przede wszystkim nasza rozmowa o Weiserze nie weszla nawet w fazq po-czatkowej konwersacji o pogodzie. - To wspaniale - tym rázem ucieszyla síq szczerze. - Gdybyš zechcial zostač kilka dni, nie bqdzie žádných klopotów i Horst síq ucieszy, jak wróci - mówila dalej - bo teraz wyjechal. I chociaž nie bardzo rozumialem, z czego mialby cieszyč síq jej maž, zgodzilem síq zostač do nastqpnego dnia. Na szczqšcie mialem pieniaxlze i kiedy pojechališmy do miasta, nie musialem liczyč každej marki. Zanim jednak Elka wyprowadzila z garažu samochód, obej-rzalem ich dom. Tak samo jak wszystkie domy w tej dzielnicy 94 - prostokatny, z malým ogródkiem, trzema pokojami na górze, jadalnia. i kuchnia. na parterze. Pomyšlalem sobie, že jak na dwa lata zmywania podlóg to jest bardzo dužo, ale na cale žy-cie chyba troche; malo, choč trawnik przed wejšciem byl puszy-sty jak dywan, a meble, tapety i boazerie w dobrým, jak mi síq zdaje, gušcie i gatunku. Wíqc kiedy wlašciwie zaczqla síq gra pomiqdzy mna. a Elka_, gra o Weisera, w której oboje podchodzilišmy do siebie na pal-cach, ze wstrzymanym oddechem, zawsze pod wiatr, a nigdy z wiatrem? Kiedy zaczqla síq nasza gra, która w pewnym sensie trwa do dziš? Dzisiaj wiem, že Elka grala od samego poczatku, od momentu gdy zadzwonilem z dworca, juž wtedy musiala zro-zumieč, o co mi chôdzi, i juž wtedy zapewne uložyla swój pian lub j ego ogólny zarys. Tylko že wtedy, w Mannheim, dalem síq zwiešč pozorom, nie zastanowilem síq nawet, dlaczego chce mnie zatrzy-mač, nie zorientowalem síq tež od razu, že Elka przejrzala mnie na wylot, i chociaž myšlalem, že lapiq ja_ w sieč aluzji, pytaň, nic z pozoru nieznaczaxych twierdzeň, w istocie to ona chwytala mnie podstQpnie w jeszcze misterniej zastawiona. pulapkq. Grališmy zatem od poczatku. Bo kiedy juž zakoňczylem oglq-dziny domu i ogródka, Elka powiedziala: - Poczekaj, na taká. okazjq muszq wložyč cos specjalnego -i w chwilq póžniej zobaczylem ja_ w czerwonej sukience, natu-ralnie nie kretonowej jak tamta, dobrze skrojonej i z drogie-go materiálu, nie moglem jednak oprzeč síq wraženiu, že chôdzi o sukienkq, w której widzialem ja_ wtedy nad Strzyža_, gdzie potok przeplywa waskim tunelem pod násypem nieist-nieja_cej od czasów wojny linii kolejowej. Tak, wsiadajac do sa-mochodu, Elka wiedziala, co czujq, a kiedy mijališmy juž za miastem sklady fabryczne Deimler-Benz Werke, zapytala, czy nie mam ochoty pojechač nad Ren, b o ona chcialaby po- 95 patrzeč, jak plynie woda. Stališmy potem na jedným z beto-nowych wystqpów tamy i Elka rzucala w dól patyki, a ja my-šlalem przez caly czas, czy amnezja, o której mówili lekarze, byla od poczatku do koňca pomyslem Weisera, czy Elka wpa-dla na to sama. Na obiad zawiozla mnie do restauracji, z której okien widzielišmy mury Friedrichsburgu, i do deseru zda_žyla mi opowiedzieč historie; miasta, wyczytana. kiedyš z przewod-nika, czego nie ukrywala. Przy lodach rozmowa zeszla nie wiedzieč czemu na zwierzqta. - Nie mogQ zniešč jednego - mówila, oblizujax lyžeczkq. -W tutej szych ogrodach zoologicznych panuje okropny zwyczaj, to síq nazywa karmienie lwów. W každým miešcie, gdzie tylko jest zoo, ludzie pqdza. na okrešlona. godzinq i patrza_, jak dozorcy rzucaja. zwierzQtom ociekajace krwia. kawaly miqsa, a najwiek-sza uciecha jest wtedy, gdy lwy wyrywaja. sobie te ochlapy. -I zaraz dodala: - U was tego síq nie praktykuje, prawda? - U nas síq tego nie praktykuje - powiedzialem. - A pamiq-tasz nasza. wyprawq do zoo w Oliwie? Elka skinqla glowa_. - Tak, oczywišcie, ogród jest položony w lesie i wracališmy wtedy jakoš przez las. - A pamiqtasz klatkq z pantera. - nie dawalem za wygrana.. - Tak - odpowiedziala prqdko - pantera byla rozdražniona, to sobie przypominam, dozorca podszedl wtedy do nas i powie-dzial, žeby odejšč od klatki. - Nie, to nie bylo tak, nie bylo przeciež žadnego dozorcy -odložylem swoja_ lyžeczkq. - To nie bylo tak, przeciež Weiser, ten Weiser, z którym bylo tyle halasu... Przerwala mi: - Cia_gle o niego pytasz, och, jakie to mqczace. W koňcu nie bqdziemy síq spierač o szczególy, prawda? 96 Emil Kresak Daleki widok, Wrzeszcz 1953 - Ale to nie jest szczegól! - zaprotestowalem. - Bo ty síq zna-lazlaš, nie wiem jak, ale síq znalazlaš, a on? Elka ušmiecmiQla síq melancholijnie. - Ja spadlam z nasypu i mialam rozbita, glowq. Skoro tak wszystko pamietasz, to wiesz, že dwa miesia.ce ležalam w szpi-talu, czy nie tak? - Tak, tak, wiem, ale ty nie spadlaš przeciež z nasypu - mó-wilem rozgora.czkowany. Na co Elka, przywolujac kelnera, wyjašnila, a wlašciwie nie wyjašnila, tylko zamotala jeszcze bardziej: - No tak, ty, zdaje síq, jesteš z gatunku ludzi, którzy wiedza. lepiej, ale co mogq na to poradzič? I tak bylo do wieczora, zawsze tak samo - kiedy próbowalem mówič o lotnisku, Elka odpowiadala, že owszem, puszczala tam latawce, byč može z Weiserem, skoro ja tak twierdzq, ale takže z innymi chlopakami, co do tego nie ma watpliwošci. Gdy zas wspomnialem o meczu z wojskowymi, mówila, že przeciež w pilkq grališmy bez przerwy, jak wszyscy chlopcy na šwiecie, wiec czy ona može pamiqtač akurat jeden mecz? I tylko na wspomnienie starej cegielni nie powiedziala nic, bo w sprawie wybuchów zgodzila síq, že byly wspaniale. Zdaniem Elki, Weiser musial wylecieč w powietrze, a ona spadla nastqpnego dnia z nasypu, kiedy bawilišmy síq nad Strzyža.. Ale to powiedziala juž póžniej, nie w restauracji, tylko w domu, kiedy zrobilišmy rázem kolacjq i pilišmy druga.butel-kq wina, najpierw czerwonego, a ta druga to byl bialy wermut. Poczulem wówczas, jak wzbiera we mnie gniew i agresja, bo przeciež wiedzialem, že ona bawi síq ze mna. w ciuciubabkq, a mój przyjazd do Mannheim byl bezcelowy, podobnie jak listy, które wysylam jeszcze dzisiaj, z uporem godnym spraw ostatecznych. Poszedlem na górq, gdzie Elka przygotowala mi 98 spanie, položylem síq w niebieskiej pošcieli. Po chwili uslysza-lem, jak wola do mnie coš z dolu, przepraszajac - bo zdaje síq -o czymš zapomniala. I dopiero kiedy stanalem na szczycie schodów, patrzac w dól, ogamqlo mnie przeraženie. Elka zakpila ze mnie okrutnie. Kanapa stojaca w jadalni pod oknem ustawiona teraz byla na šrodku pokoju i wygladala jak przedluženie schodów. A ona ležala na kanapie z dwoma po-duszkami, jedna, pod glowa., druga. na wysokošci krzyža, rozchy-lala lekko nogi i czerwona sukienka falowala na nich z rytmem calego ciala. Zadná moc nie mogla mnie powstrzymač przed krokiem do przodu, a wlašciwie krokiem w dól, bo stalem przeciež na szczycie schodów. I na tym polegal szataňski pomysl Elki. Z každým bowiem krokiem moje nogi stawialy čoraz mniejszy opôr, jakby odrywaly síq od ziemi. Gdzieš w polowie drogi zrozumialem wreszcie, že moje cialo plynie w dól i nie jest juž moim cialem, tylko lšniaxym w promieniach sloňca kadlubem samolotu, a moje ramiona nie sa. juž ramionami, lecz každé z nich jest srebrzystym skrzydlem, i nie widzialem juž kanapy, tylko poczatek startowego pasa. Mijalem wzgórza na poludniowym kraňcu miasta, przelatywalem nisko nad czer-wonymi dachami domów, mignalem nad torami obok wiaduk-tu i teraz widzialem juž tylko rozchylone uda Elki, jej unosza.ca. síq sukienkq i w falujaxym podmuchu powietrza obnažona. czarnošč i miekkošč, do ktorej zbližalem síq z hukiem i drže-niem. Srebrzysty kadlub nie laxlowal tym razem na betono-wych plytach pasa, lecz wchodzil w kqpq silným uderzeniem masy i pqdu, z gwizdem tnac powietrze, wchodzil w jej miekkošč niepokalana., a ona przyjmowala j ego chlód sprqžystym falowaniem i krzykiem, który ginal w loskocie maszyny i powietrza. Tak, Elka doprowadzila do lotniczej katastrofy i opq-tana szaleňstwem destrukcji, zmusila mnie, kiedy wracalem 99 juž na górq, bym znów przemieniwszy cialo w lšniaxy kadlub, powtórzyl ladowanie jeszcze kilkakroč, až wreszcie konstrukcja stalowego ptaka zaczqla nie wytrzymywač ci^glego wznoszenia i opadania miqdzy niebem a ziemia. i legla zdruzgotana, z polámanými skrzydlami, wkqpie žarnowca, która pachniala mig-dalami. Elka wczepila palce w moje wlosy, a mnie zdawalo síq, že slyszq glos Žóltoskrzydlego o spáleniu ziemi i obywateli jej, a zaraz potem poczulem kwašny oddech proboszcza Dudaka zza kratek konfesjonalu, kiedy nie daje mi rozgrzeszenia. Ale to strach z imaginacja. przešcigaly síq nawzajem, bo jedynym glosem byl glos Elki, szepczacej nie moje imiq, a jedynym zápachem byl zápach jej ciala, w którym wiatr, sól i krem migda-lowy zmieszaly síq równoczešnie. Gra o Weisera byla skoňczo-na, nie wyszedlem z niej czysto ani zwyciqsko. Nastqpnego dnia pojechalem do Monachium, gdzie równiež prowadzilem grq, tym rázem z moim stryjem, ale byla to gra striete polityczna. Bo stryj, kiedy juž umylem jego samochód i wystrzyglem trawnik przed jego domem, siadal naprzeciw mnie i mówil: - Jak wy možecie tam žyč? A ja odpowiadalem: - Stryju, uszczypnij mnie w ucho - i stryj szczypal rozbawio-ny. A ja mówilem: - No i widzisz, niby masz racjq, a jednak zupelnie jej nie masz. - Jak to, dlaczego? - pytal zaciekawiony, na co odpowiadalem, že ješli istniejq naprawdq, o czym mógl síq przekonač, szczypiac mnie przed chwila_, to nie mogq byč atrapa, czy rekwi-zytem. A skoro jestem czQŠcia. calošci, to tamto wszystko tež nie jest atrapa., Polska nie jest atrapa, i chociaž šwiat bardziej przy-pomina burdel niž teatr, to stryj nie ma racji. Tak, drogi stryju, dzisiaj spoczywasz juž pod ziemia. i nie wiesz, že wtedy nie 100 przyjechalem do Niemiec i do ciebie w celách zarobkowych, jak tysiace Turków, Jugoslowian, Polaków. Nie przyjechalem zarobič na samochód ani inne cudownošci, bo jedynym moim celém bylo spotkač síq z Elka. i wypytač ja_ o Weisera. A ješli przy okazji - w pewnym sensie cíq oklamujac - zarobilem trochy marek, wybaczysz to chyba swojemu bratankowi. Co bylo dalej? M-ski wyszedl z gabinetu, niosac duže arkusze papieru kancelaryjnego. Dal nam podwójne kartki i powiedzial, že teraz musimy opisač to wszystko, co mówilišmy, w prostých slowach i dokladnie. Mamy opowiedzieč o kolejných wybu-chach Weisera, wlacznie z ostatnim, niczego nie pomijajac, bez žádných fantazji i upiekszeň. Wožny zapálil dodatkowe šwiatlo i rozsadzono nas, každego z osobná, zupelnie jakbyšmy pisali klasówkq. Žalowalem tylko, že naszych wypracowaň nie bqdzie czytač pani Regina, jedyna nauczycielka w szkole, która_kocha-lišmy bezinteresownie. Bo pani Regina uczyla nas jqzyka pol-skiego, nigdy nie mówila o wyzysku, nie krzyczala i czytala wier-sze tak pieknie, že sluchališmy zawsze z zapartym tchem, kiedy Ordon wysadzal redutq w powietrze, rázem ze soba. i szturmuja_-cymi Moskalami, albo kiedy generál Sowiňski zginal, broniac síq szpada. przed wrogami ojczyzny. Tak, pani Regina niezbyt, zdaje síq, dbala o program nauczania i dzisiaj jestem jej za to wdziqczny. Ale to inna história. Wtedy, w sekretariacie szkoly nie bardzo wiedzialem, jak mam to napisač. Parq razy zaczyna-lem zdanie, po czym skrešlalem je w poczuciu zupelnej bezsilno-šci i braku inwencji. Každý, kto choč raz w žyciu byl w šledztwie, rozumie taki stan ducha. Bo co innego zeznawač ustnie, a co innego pisač wlasnorqcznie to, czego oni pragna. síq dowiedzieč. Jak pisač, žeby nic nie powiedzieč? Albo: jak pisač, žeby powie-dzieč tylko to, co možná? Trzeba uwažač na každé slowo, na 101 každý przecinek i kropkq, bo oni wezma. to pod lupq i bqda. czy-tač každé zdanie dwa albo trzy razy. Kiedy odpowiadajac na pýtanie M-skiego, mówilem: „widzialem Weisera", moglem zaraz dopowiedzieč: „ale wlašciwie nie-dokladnie". A gdy ten zmarszczyl brwi, natychmiast možná síq bylo poprawič: „ale to innym rázem widzialem go niedokladnie, bo wtedy, tego dnia, o który pan pyta, widzialem go jak pana, bardzo dokladnie". Tymczasem arkusz kancelaryjnego papieru w kratkq to jest zupelnie cos innego. Co moglem wyznač w ta-kiej sytuacji, a co mialem zataič? Niewiele bylo do powiedzenia. Niewiele - bo czy moglem opisač im finezJQ wybuchów, z ktorých každý niepodobny byl do poprzednich? Czy moglem opo-wiedzieč, w jaki sposób Weiser zachwycal nas swoimi pomysla-mi? A nawet ješli moglem, to czy oni na to zaslugiwali? Dotknalem spuchnietego nosa i miejsca na policzku, w ktorým dzisiaj zaczyna mi síq zárost. Jedno i drugie bolalo niežle. Pomyšlalem, že chociaž nie powiem, co wydarzylo síq nad Strzyža. ostatniego dnia, to jednak cos powiedzieč muszq, cos muszq napisač na ogromnej kartce, žeby nie wywolywač ich gniewu i zlošci. Pamiqtam pierwsze zdanie: „Dawid nie bawil síq z nami w wojnq, bo j ego dziadek nie pozwalal mu na takie zabawy". Czy wlašnie od takiego zdania nie powinna zaczynač síq ksiažka o Weiserze? Bo j ego pierwszy wybuch, który oglada-lišmy w dolince za strzelnica., to przeciež nie byla zabawa w wojnq. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego Weiser robil te eksplozje, do czego mu byly potrzebne, ale kiedy zobaczylem tryskajúca, w niebo niebieska. fontannq pylu, juž wtedy przeczuwalem, že tu nie chôdzi o žádna, wojnq. Weiser do každego ladunku doda-wal substancji zabarwiajacej i kiedy detonacja rozrywala ziemiq, w powietrze lecial kolorowy strumieň. Za pierwszym rázem byl to wybuch niebieski. Gdy na ziemiq opadly juž ostatnie kawal- 102 ki gliny i drewna, zobaczylišmy, že ta niebieska mgielka unosi síq jeszcze w powietrzu, i wygladalo to tak, jakby blekitny oblok wirowal ponad naszymi glowami, z wolna unosza_c síq coraz wyžej i zmieniajac ksztalty, až wreszcie zniknal z pola widze-nia. Bylišmy absolutnie zachwyceni i tylko Weiser krqcil glo-wa_, jakby mu cos nie wyszlo. Przypuszczam, že on przez caly czas eksperymentowal na naszych oczach, a my bylišmy jak garstka profanów wpuszczona do pelnej retort, tygli i plona_-cych palników pracowni alchemika. Nie twierdzq, že Weiser interesowal síq alchemic, tego nie wiem, ale tak wlašnie to wygladalo. Zanim zdaiylišmy ochlonac z pierwszego wraženia, kázal nam czekač w tym samým miejscu, založyl nowy ladunek, pola_czyl go drutami z czarna. skrzynka. i znów powietrze rozdarl huk eksplo-zji. Efekt zdumial nas jeszcze bardziej. Oblok utrzymujaxy síq w powietrzu po wybuchu byl wyražnie dwukolorowy, j ego dolna czqšč mienila síq w sloňcu wszystkimi odcieniami fioletu, a zwieňczenie wirujacej kolumny stanowil czerwony pompon. Tym rázem Weiser wydawal síq zadowolony. Oblok dosyč dlugo unosil síq nad dolinka, i dopiero po dwóch, može trzech minutách rozplynal síq w nicošč, przechodzac przedtem w zgnilozie-lona_kulq. Bylo to bardziej podniecaja.ce niž szare obloki dymu wypuszczane przez proboszcza Dudáka ze zlotej puszki kadziel-nicy, czulišmy to doskonale, ale na tym Weiser zakoňczyl pracq, schowal gdzieš czarna. skrzynkq pra_dnicy i powiedzial, že može-my išč do domu. Dzisiaj wiem, že takie sztuczki to nic skomplikowanego, stoso-wali je nawet Tatarzy, wypuszczajax na rycerstwo chrzešcijaň-skie barwne obloki, od czego ploszyly síq konie, a ludzie truchleli ze zgrozy - ale wtedy uwažališmy Weisera za cudotwórcq. Bylo to po naszej wizycie w nieczynnej cegielni, do której dotarli- 103 šmy, tropiac Elkq, i nie nie zmieniloby naszego przekonania, že Weiser, ješliby tylko chcial, móglby zrobič wszystko. Ale o tym, co widzielišmy w wilgotnej piwnicy, jeszcze po-wiem. Bo muszq síq do tego przygotowač lepiej niž do spowie-dzi wielkanocnej, kiedy w obawie przed gniewem Boga i same-go proboszcza Dudáka zapisywalem grzechy i uezylem síq ich na pamiQČ jak aktor przed próba, generálna.. NastQpny wybuch albo raczej nastqpny wystqp Weisera odbyl síq gdzieš w tydzieň póžniej i byl calkiem róžny od pierwszego. W powietrze wzbil síq slup blyszcza_cych blaszek, które opadaly na ziemiq bardzo wolno. Najpiekniejsze bylo tym razem samo opadanie. Oblok nie rozplynal síq bowiem w górze, jak poprzed-nim razem, tylko splywal powoli w dól, osiadajac na kqpach tra-wy i paproci, które rosly w dolince bardzo gqsto. Na ich lišciach pozostal szary pyl i nie moglem zrozumieč, dlaczego w górze wygladalo to tak imponujaco, a tu, nisko, lšniace przed chwila_ drobiny przypominaly zwyczajny kurz lipca, który tego lata po-krywal wszystko lepka. warstwa_brudu. Weisera nie bawily úklady proste i nieskomplikowane, za každým razem da_žyl do čoraz subtelniejszych efektów i cho-ciaž to spostrzeženie nasuwa síq teraz dopiero, po tylu latách, uwažam je za oczywiste. Bo nastqpnym razem, kiedy ziemia zadržala od eksplozji, ujrzelišmy obraz, który przewyžszyl naj-šmielsze oezekiwania. Co to bylo? Ježeli powiem, že franeuski sztandar, nie sklamiq, ale nie powiem tež prawdy. Ješli napi-szq, že przypominalo to trzy wirujace obok siebie slupy, každý innego kolom, to tež nie bqdzie to šcisle ani w pelni oddajace istotq rzeczy. Czy zreszta. w ogóle možná oddač istotq rzeczy? Obawiam síq, že nie možná, i dlatego nie piszq ksiažki, która moim zdaniem, powinna zostač napisana dawno. Tak samo jak ksia_žka o Piotrze i tamtým grudniu, kiedy nad miastem lataly 104 helikoptéry, alb o o naszych ojcach, którzy w znakomitej wiek- szošci upijali síq w dzieň wyplaty i jak pan Korotek zlorzeczy- li Panu Bogu, že na to wszystko pozwala. Wtedy, w dolince, Szymek tratil mnie wbok i powiedzial: - Jezu, jakie to piekne! - i zaraz dodal: - jak on to robi, Žydek jeden. Ale tym rázem to nie byl obražliwy epitet, tylko cos w rodza-ju gruboskórnego komplementu, równie dobrze Szymek mógl powiedzieč „skurczybyk jeden" i to byloby to samo, tak czulem to wtedy, zapatrzony w niebo, na którego tle wirowaly trzy slu-py dymu albo raczej trzy wydlužone pionowo obloki. Jeden bialy jak plotno, drugi granatowy, a trzeci czerwony jak plachta matadora, która zwabia oszalale zwierzq prosto na šmiertel-ny sztych szpady. Kolorowe plaszczyzny tym rázem nie mie-szaly síq ze soba., tylko unosily coraz wyžej i wyžej, až znikly ponad czubami sosen. Tego dnia, gdy wracališmy w stronq Bretowa glebokim jarem i Szymek klócil síq z Piotrem, co to bylo: wstqgi od kapelusza czy sztandar francuski - spotkališmy M-skiego. Najpierw u wylotu gliniastego wawozu zamajaczyla znajoma siatka na motýle, a potem ujrzelišmy pana od przyrody, jakbiegiem forsowal stroma, w tym miejscu skarpq, czepiajac síq řekami widlaków. Motýl, którego gonil M-ski, frunal tuž na ziemia_, totéž nauczyciel z ca-lych sil wyci^gal szyjq do przodu i prawie zahaczal nosem o wi-dlaki. Gdy byl juž w polowie góry, motýl zmienil zamiary, wyko-nal nad j ego glowa. chybotliwe salto i frunal teraz w dól, migajac kolorowymi skrzydélkami. M-ski rzucil síq za nim, jednakže bie-gna_c po stromižnie, nie mógl wyhamowač pqdu i runa_l nam prawie pod nogi, a my uslyszelišmy trzask kija, na którym zamo-cowana byla siatka. Lecz M-ski nie zauwažyl nawet ani nas, ani zlamanego kija, bo w siatce trzepotal síq ogromny motýl. 105 - Powoli, malutki, powoli - szeptal M-ski i caly czas ležac, wyj-mowal z chlebaka szklane puzderko, po czym umieJQtnym ruchem schwytal w nim motýla. -Nareszcie cíq mam - przema-wial doň pieszczotliwie. - Dostaniesz najladniejsza. szpileczkq, kochasiu. - A gdy juž nas zobaczyl, podnoszac síq z kolan, nie byl wcale zmieszany, tylko ušmiechnal síq tryumfujaco. - No i co, chlopcy - powiedzial - czy wiecie, co to jest? Nie, niestety, to nie jest Parnassius mnemosyne, to by graniczylo z čudem, ale i tak bqdzie co opisač. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi drodzy, Parnassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na pólno-cy, w morenie polodowcowej! Zaginal zupelnie w Sudetách, žyje w Pieninach i Tatrách. Tak, tak chlopcy, žáden uczony nie dalby wiary, že niepylak apollo wystqpuje takže tutaj! A ja go znalazlem. I opiszq to we „Wszechšwiecie"! Gasienice niepyla-ka žeruja. na rozchodniku. A wiecie wy przynajmniej, jak na-zywa síq po lacinie rozchodnik? Rzad Succulentae, a nazywa síq Sedům acre, zapamiqtajcie chlopcy: Sedům acre, co tlumaczy síq rozchodnik ostrý! Stališmy z rozdziawionymi ústami wpatrzeni w szklane puzderko, które przypominalo maleňki cylinder, i widzielišmy, jak motýl próbuje machač skrzydlami, lecz ma za malo miejsca w szklanej pulapce i tlucze síq zupelnie jak ryba w akwarium, bez zrozumienia wlasnej sytuacji. Oczywišcie M-ski, który poszedl zaraz wlasna. droga., nie mial nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pi-szac kolejné zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym papierze w kratkq, piszac je wolno i z namyslem, pomyšlalem sobie, že Weiser czasami przypominal takiego motýla, zwlasz-cza gdy mu cos nie wychodzilo i denerwowal síq, pokrywajac zmieszanie nadmierna, gestykulacja.. Tak, czwarty wybuch nie náležal do udaných, to bylo jasne, bo kiedy uslyszelišmy eks- 106 plozJQ, naszym oczom ukázala síq zwyczajna, szara chmura kurzu, która opadla prqdko, i to bylo wszystko. Weiser pobiegl do miejsca, gdzie založony byl ladunek, i podrygujac jakPar-nassius apollo, wrócil do nas wyražnie zniechqcony. - Jeszcze raz - powiedzial do Elki i znów uslyszelišmy krqce-nie korbka_, suchy trzask przycisku, ale tym rázem eksplozja nie nastúpila w ogóle. - Može przewody sa_ przerwane - zapytal niešmialo Piotr, ale Weiser rozmachal síq jeszcze bardziej. - To niemožliwe - powiedzial, patrzac w niebo. - To zupel-nie niemožliwe, spróbujemy jeszcze raz - i znów pobiegl do ladunku, a jego rqce nie ustawaly w cia_glym trzepotaniu. Tym rázem wybuch nastúpil, ale oprócz žóltawego obloczku, który unosil síq przez krotka, chwilq nad fontanna. piachu, nie bylo nic. Tego dnia Weiser wracal do domu z nami i pamietam, že nie odezwal síq ani slowem nawet do Elki. Nie twierdzQ, že mial cos wspólnego z jakimkolwiek motýlem, ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybil godzinq dzie-sia_ta_, a ja pisalem wlašnie ostatnia. linijkq pierwszej strony -porównanie to wydalo mi síq szczególnie trafne, bardziej niž dzisiaj, gdy moja wyobražnia nie przypomina w niczym tamtej sprzed wielu lat. Ale motýla i trójkolorowy oblok zatrzymalem wtedy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napisalem ani slowa o eksperymentach Weisera ani o tym, jak wygladal naprawdq ostatni wybuch. Pisalem zwyczajnie, wedlug pomyslu tamtých trzech, zamkniqtych teraz za drzwiami z pikowana. cerate Pisalem, že Weiser za každým rázem szedl do praxlnicy na druga_ stronq dolinki, že w czasie wybuchów glowy trzymališmy nisko, przy samej ziemi i že wlašciwie eksplozje nie róžnily síq niczym poza sila_ detonacji. A kiedy wožny wyszedl na chwilq, Szymek podniósl glowq znad swojej kartki i szepna_l: 107 - Ja to napisze; - i wiedzielišmy juž z Piotrem co, zanim Szy-mek dodal jeszcze ciszej: - napiszq, že znaležlišmy kawalek czerwonej sukienki i že go wyrzucilem na šmietnik, nie wiqcej. Albo... - poprawil síq zaraz - že go spalilišmy w ognisku. Wiedzialem, tak samo jak Szymek i Piotr, že to ich zadowoli, bo oni mieli swój obraz wydarzeň i od nas domagali síq jedynie j ego wypelnienia. Wožny powrócil z ubikacji, a ja myšlalem, jak opisač ostatni wybuch, na dzieň przed tym, co wydarzylo síq nad Strzy-žy - wybuch, który dla Weisera musial mieč szczególne znaczenie, o czym przekonany jestem takže dzisiaj. Tym razem nie chodzilo 0 efekt kolorystyczny, ale o coš bardziej wymyšlnego. Jak zwykle w takich wypadkach brak mi skali porównawczej. Do ezego to bylo podobne? Gdybym mial okrešlič to wówczas, powiedzialbym že do lejka, jakim moja matka wlewala do bu-telki sok malinowy - chmura pylu powstala po wybuchu byla zupelnie czarna, wyska u dolu, rozszerzajyca síq ku górze, 1 obracala síq wokól wlasnej osi. Ale to, zdaje síq, nie byl žaden lejek, a ježeli juž - to raczej potqžny, wirujycy jak traba po-wietrzna lej czarnych drobin. Ukázal síq naszym oezom zaraz po wybuchu i unosil síq w ruchu okrqžnym ponad doliny dobry minutQ, zanim nie zniknal, rozplywajyc síq w powietrzu. Do-piero po latách uderzylo mnie podobieňstwo Weiserowego leja do Archaniola walczycego ze smokiem. Nie mialem watpliwo-šci, že fantastycznie uložone szaty šwiqtego, j ego rozložone skrzydla i caly zastqp niebieskich wojowników - že wszystko to zawieralo síq w czarnej, wirujacej chmurze, choč naturalnie Weiser mógl nigdy drzeworytu nie widzieč, podobnie jak my wówczas nie wiedzielišmy jasno, co to takiego sztuka. - Taka tryba može wszystko wessač - powiedzial z przekona-niem Szymek. - Calego czlowieka. A Elka jak zwykle sklonna do przesady dodala: 108 - Coš ty, nie tylko czlowieka. To može wessač caly dom i prze-niešč go gdzieš dalej. I kiedy koňczylem juž ostatnie zdanie w moim pisemnym zeznaniu, pomyšlalem sobie, že Weiser móglby przeciež zeslač nagle taká. trabq, žeby porwala budynek naszej szkoly i prze-niosla go gdzieš za Bukowa. Górkq, w okolice starego cmentarza albo jeszcze lepiej w dolinkq za strzelnica., i wtedy dopiero M-ski, dyrektor i mundurowy zrozumieliby, že tu zaszlo coš in-nego niž zwykly wypadek z niewypalem. Ale Weiser z sobie wiadomego miejsca nie kwapil síq z pomoca., wíqc postawilem kropkq i czekalem, co bqdzie dalej. Wožny zbieral nasze wypracowania. A ja znów pomyšlalem o pani Reginie, która uczyla nas jqzyka polskiego i pieknie czy-tala wiersze. W pamiqci utkwil mi szczególnie ten o zbrodniczej kobiecie, która zamordowala swego mqža. Gdy pani Regina doszla juž do momentu walki dwóch braci, kiedy w košciele pojawia síq duch w zbroi i wola glosem jak z podziemi i kiedy košciól zapadá síq z hukiem, to w klasie byla cisza jak nigdy, nikt nie rozmawial, nikt nie rozlewal atramentu. Bylo jeszcze bardziej odšwiqtnie niž w czasie Podniesienia, gdy proboszcz Dudak unosil do góry okra_gly jak sloňce oplatek i špiewal po lacinie. Gdyby pani Regina kázala nam napisač wypracowanie o Weiserze, byloby ono zupelnie inne niž to, które oddalem wožnemu. Byč može nie napisalbym wszystkiego, ale na pew-no obok czarnej pantery znalazlby síq wspanialy mecz, a nad zupa. rybná, w zatoce zawirowalaby traba powietrzna, wsysajac cale šwiňstwo do potQŽnego leja, i nastqpnego dnia mogliby-šmy síq ka.pač jak každego roku. Tymczasem siedzielišmy dalej na skladaných krzeslach, ktorých listewki gniotly w siedzenie, a wožny, nie zamykajúc za soba. drzwi, zniknal w czelušciach gabinetu. 109 - Teraz musicie poczekač - oznajmil nam, wracajac po chwi-li. - Jak wszystko bqdzie w porzadku, podpiszecie zeznania i pój-dziecie do domów. Ale rozmawiač jeszcze nie wolno - dodal grožnie, spogladajac na Piotra, który przechylil síq w moja. strong. Wiec nie rozmawiališmy, jak przez wszystkie godziny, które minejy od wprowadzenia nas tutaj, i slyszalem, že w žoladku Szymka, tak samo jak w moim i Piotra, burczy čoraz bardziej, bo oni rzeczywišcie nie dali nam nic do jedzenia. Wožny wla_-czyl radio i z drewnianej skrzynki cichutko dobiegala muzyka ludowa. - Zaraz bqda. wiadomošci - powiedzial do siebie i zabral síq do palaszowania kolejnej kanapki. Istotnie, muzyka ucichla, a spiker zapowiedzial, že teraz bqda. fragmenty przemówienia Wladyslawa Gomulki, którego lysina widniala od niedawna na portretach we wszystkich klasách. Smieszny, piskliwy troche; glos mówil coš o porzadkach w na-szym wspólnym domu, a ja dziwilem síq, dlaczego dorošli wy-mawiali nazwisko tego pana z takim nabožeňstwem, skoro on mówil nudnie, jeszcze gorzej od proboszcza Dudaka na nie-dzielnej sumie. Któž jednak zglebi tajniki politycznych mean-drów? Dzisiaj, kiedy wiem juž, dlaczego ludzie zachlystywali síq Wladyslawem Gomulka_, a przynajmniej mogq to zrozu-mieč, przypominam sobie tých samých doroslych, którzy entu-zjazmowali síq slowami jego nastqpcy, zwlaszcza tym, co powiedzial w stoczni, kiedy nie obeschla jeszcze mogila Piotra, bo tež mówil o porzadkach i o wspólnym domu. Tak, dzisiaj ucho-dzq za doroslego, lecz nadal nie interesujq síq polityka_, nigdy tež nie popadám w entuzjazm dla przywódcy, który rozpoczy-na od wspólnego domu i porzadków. KoňczQ juž, bo przeciež nie o tym chcialem opowiadač. Chôdzi o Weisera. Tylko o niego. I pozostalo jeszcze bardzo dužo do 110 wyjašnienia. Gra nie zostala skoňczona. Gra? Nie mogq okrešlič tego inaczej. Przypuszczam, že tak samo jak wtedy, gdy sie-dzielišmy w trójkq, oczekujac na podpisanie zeznaň i zakoňcze-nie šledztwa, tak samo teraz Weiser bawi síq ze mna. i obserwu-je moje poczynania ciemnymi oczami. Ale o tym przyjdzie mi jeszcze opowiedzieč. Co síq zdarzylo po pamietnym meczu z wojskowymi? Najwaž-niejsza byla pogoda. Sloňce wšciekle pálilo miasto i zatokq, lišcie na drzewach požólkly jak na poczatku jesieni, a ptaki wcale juž prawie nie špiewaly, umqczone žárem leja_cym síq z nieba. Któ-regoš dnia pojechališmy do Jelitkowa zbadač stan rybnej zupy i to, co ujrzelišmy, przeszlo wszelkie, najczarniejsze oczekiwania. Bo oprócz kolek w stojacej bez ruchu wodzie zalegaly setki šniq-tych wqgorzy, flader, šledzi i innych ryb, ktorých nazw nie znam do dzisiaj. Wszystko to, na pól przegnile i strasznie cuchnace, ruszalo síq w drgawkach. Szczególnie wqgorze, najsilniejsze ze wszystkich ryb, umieraly dlugo. Ich wijace síq ciala pamiqtam do dzisiaj, niczym symbol tamtego lata. Rybacy wylegli przed swoje chalupy i calymi dniami przesiadywali na lawkach, čmiac papierosy i zlorzeczac na swój los. Jeden z nich zaczepil nas, kie-dy przechodzilišmy miqdzy pustými skrzynkami: - Co tu robicie, chlopcy - powiedzial melancholijnie. - Nic tu po was. -1 zaraz potem, wcale niepytany rozgadal síq trochq. -To iperyt, wszystko przez ten cholerny iperyt, mówiq wam, chlopcy, šwiňskie pruskie nasienie. - A kiedy zorientowal síq, že nie bardzo pojmujemy, o co mu idzie, tlumaczyl dalej: - No, nie wiecie, že iperyt to z niemieckiego U-Boota? Ten U-Boot zatonal w ostatnie dni wojny niedaleko Helu i caly byl zalado-wany iperytem, jak beczka šledziami. No i zrobilo síq, teraz mamy szambo, a nie zatokej 111 - Jo, jo, Ignác - uslyszelišmy przez okno. - Nie zawracaj dzie-ciakom glowy, wszyscy wiedza_, že to nie U-Boot, tylko ruskie manewry tu byly na šwiqtego Jana i pušcili do wody cos takie-go, že wszyscy pozdychamy jak te ryby! Rybak rozezlil síq na dobre: - Idž stará, nie pleszcz tyle - warknal do žony i zwracajac síq w naszym kierunku, jeszcze raz powiedzial: - U-Boot i tyle, przerdzewial i puszki pušcily to šwiňstwo. Przeklqte hitlersy-ny, malo nam biedy narobily, to jeszcze teraz! A my podzielilišmy síq zaraz na dwie frakcje: zwolenników U-Boota i radzieckich manewrów, i klócilišmy síq glošno, oczeku-jac na tramwaj obok petli przy krzyžu. Ja zas patrzylem w niebo, rozgrzane do bialošci, patrzylem na kulq sloňca i wiedzialem, že to nie U-Boot ani radzieckie manewry w zátoce sa_ przyczyna. tego wszystkiego. Gdyby jednakže spýtal mnie ktoš wówczas, albo i teraz, co bylo przyczyna. zupy rybnej, nie umialbym udzielič jasnej odpowiedzi. Bo na pewno nie grzechy ludzkie ani gniew božy, jak sadzil proboszcz Dudák, a za nim wielu mieszkaňców naszej kamienicy, którzy zbierali síq wieczorami na podwórku i rozmawiali šciszonymi glosami, jakby síq bali straszniejszych nieszczesč. I coraz dziwniejsze rzeczy možná bylo uslyszeč w roz-mowach: a to, že nad wodami zatoki rybacy z Helu widzieli poma-raňczowa_kulq, która wygladala jak piorun kulisty, a to, že Matka Boská z Matemblewa ukázala síq jednej kobiecie, idacej przez las do Bretowa, a to, že marynarze widzieli na wlasne oczy žaglowiec bez zalogi, przemykajaxy noca. miqdzy statkami na redzie. Byli tež tacy, którzy widzieli kometq w ksztalcie koňskiej glowy, jak kra_žy-la nad miastem, i ci, którzy ja_ widzieli, zaklinali síq, že kometa powróci po okra_ženiu Ziemi i spadnie ze straszliwa. sila_. Tymczasem každý dzieň wydawal síq gorqtszy od poprzed-niego, a my nie grališmy nawet w pilkq obok pruskich koszar ze 112 wzglqdu na upal i tumany gryzacego kurzu, jaki wzbijal síq ze spalonej trawy. Co bylo robič? Mimo grožby M-skiego chodzili-šmy na brqtowski cmentarz. W cieniu starých buków bylo chlodniej. Tylko že nie mielišmy juž helmu ani zardzewialego schmeisera, a po Žóltoskrzydlym slad wszelki zaginal. Przypusz-czališmy, že zlapáno go gdzieš w okolicy, nasza broň zas ulegla konfiškácie. Zabawa w Niemców i partyzantówbez tych rekwi-zytów wydala nam síq pozbawiona blasku i nuda coraz wieksza ogarniala nasze serca. Gdyby Weiser zechcial przybyč tutaj tak jak wtedy - myšle-lišmy - može mialby ze soba. cos interesujacego, cos, co pozwo-liloby nam na prowadzenie wo j en z jeszcze wiekszym zápalem. Ale Weiser ani myšlal przychodzič. Jego wystqp w meczu byl ostatnim znakiem, jaki nam dal, i czekal teraz, až sami przyj-dziemy do niego. Powoli dojrzewališmy do tej mysli, ale nie poszlo to znów tak prqdko. Któregoš razu Piotr, ležac w cieniu leszczynowych krzaków, powiedzial: - Plaza zamkniqta, boisko do chrzanu, co wlašciwie mamy tutaj robič? Nie wiadomo, co mial na mysli: cmentarz czy w ogóle miasto wydajace ostatnie tchnienia pod rozžarzona. kula. sloňca - ale wlašnie od tego zdania, powiedzianego od niechcenia, zdania, które nie bylo skierowane do žadnego z nas i które polecialo w powietrze, od tego wlašnie zdania zaczqla síq nasza przygoda z Weiserem. Po chwili milczenia, jak to zwykle, Szymek wyplul przežuwana. trawq i powiedzial: - Weiser by coš wymyšlil. I wszyscy mu przytaknqli: o tak! Weiser na pewno by coš wymyšlil, bo Weiser to nie byle kto. O tym bylišmy juž przeko-nani, tylko jak by do niego podejšč, žeby nie wyjšč na dumiów, co to sami niczego juž nie potrafia. wymyšlič. Z drugiej strony 113 Weiser jest wymyšlaczem i móglby síq z nami czymš podzielič, jasne, že nie gra. w ciuciubabkq albo palanta, bo to byly rzeczy zwykle i codzienne, a upal spotqgowal nasza. naturálny niechqč do rzeczy zwyklych i codziennych. Tak, pragnehšmy odmiany i kto wie, czy nie byla to nieušwiadomiona chqč wyzwania losu, która najczQŠciej odzywa síq w chlopcach ogla.daja.cych mapq lub czytaja.cych Hrabiego de Monte Christo. Pragnienie odmiany pálilo nasze dusze, zabijane šmiertelna. nuda.. Nagle zrozu-mielišmy, že odmianq može nam dač tylko Weiser. - Trzeba za nimi pójšč parq razy - zadecydowal Szymek. A Piotr poinformowal, že Elka z Weiserem nie chôdza, teraz na lotnisko, tylko gdzieš za Bretowo i tam znikaja. nieraz na pól dnia. Stanqlo wíqc na tym, že jutro od samego rana przyczaimy síq za rogiem kamienicy i wybadamy dokladnie, co oni robia., dokad chôdza., a takže dlaczego unikaj a. naszego towarzystwa. Nie bylo to jednak takie proste, jak myšlelišmy. Juž od samego poczatku trudnošci množyly síq niczym grzyby po deszczu. Po pierwsze, Szymek zapomnial swojej francuskiej lornetki i musial wracač po nia. w momencie, gdy Weiser wychodzil juž z Elka. z klatki schodowej. Po drugie, tých dwoje jakby celowo zmienilo tego dnia zamiary i zamiast pójšč - jak myšlelišmy -ulica, prosto w kierunku Bukowej Górki, skrqcili alejka. miqdzy ogródkami i szli w kierunku lotniska. Po trzecie, šledzenie cala. grupa, jest niewygodne, a tego dnia bylo nas piqciu czy szešciu. Co chwila trzeba bylo stawač i uciszač kogoš, a wtedy tracilišmy ich z oczu. Kolo pQtli dwunastki dogonil nas Szymek. - A nie mówilem - ucieszyl síq. - Ida. na lotnisko. -1 nikt ja-koš nie zwrócil mu uwagi, že przeciež nie takiego wczešniej nie powiedzial. Przez chwilq zadržalem w nadziei ujrzenia raz jeszcze zaba-wy z samolotem, ale tylko przez chwilq, poniewaž Elka z Wei- 114 sérem zeszli schodami w dól, na przystanek kolejki elektrycz-nej, który wówczas nazywal síq Gdaňsk Lotnisko. I zanim zda_-žylišmy síq zorientowač, odjechali žólto-niebieskim wagonem w kierunku Sopotu i to bylo wlašciwie wszystko tego dnia. - WystrychneH nas na dudka - skwitowal Piotr. - Možemy išč do domu. Stališmy tak na mošcie, czekajac na jakiš lepszy pomysl, nic nam nie przychodzilo do glowy. W pewnej chwili zobaczylišmy na niebie dwuplatowiec, który wzbijal síq w górq z chrypliwym rzQŽeniem silnika. - O, dwuplatowiec - powiedzial Piotr. - Žáden tam dwuplatowiec, tylko kukuružnik - sprostowal Szymek i wyjal z futeralu swoja_francuska_lornetkQ. - Popatrzy-my trochej Ustawilišmy síq wkolejce do lornetki wzdluž želaznej barier-ki mostu, samolot tymczasem, osia_gaja_c coraz wyžszy pulap, oddalal síq od nas w kierunku zatoki. Szymek, aczkolwiek nie-chqtnie, pušcil lometkq w obieg. Kukuružnik, nabrawszy juž odpowiedniej wysokošci, zawrócil w stronq miasta i lecac; z wylaxzonym silnikiem, strzelal co chwila wolnym šmiglem: „trach", „trach-trach", „trach-trrrach", „trach-trach". Nagle, gdy zgnilozielony kadlub mina_l cmentarz na Zaspie, widoczny sta_d jedynie pod postačia, kqpy drzew, z samolotu wykwitla pur-chawka spadochronu. Jedna, a wkilka sekund póžniej jeszcze jedna i jeszcze jedna, a za nimi jeszcze dwie - w sumie piqciu spadochroniarzy szybowalo teraz w dól, prosto na murawq lot-niska. Samolot przelecial nad naszymi glowami, zawrócil, wy-równal kurs i wyla_dowal obok hangarów. Nie bylo w tym nic nadzwyczajnego, každej wiosny i lata, raz albo dwa razy w tygodniu čwiczyli tu spadochroniarze i terkot dwuplatowca nad nasza_ dzielnica. pamiqtam z tamtých cza- 115 sów jak filmowy refrén. Tylko že wtedy nic lepszego nie mieli-šmy do roboty i spadochroniarze podobali nam síq bardzo. Sta-lišmy wíqc na mošcie, dwuplatowiec startowal i ladowal, biale kopuly wykwitaly na niebie, a za naszymi plecami co szešč minut przeježdžal niebiesko-žólty waž kolejki, której wagony nasze miasto odziedziczylo po berliňskim metrze. Napisalem „odziedziczylo" - czy to zle? Nie napisalbym tak, gdyby to wszystko skladalo síq na ksiažkq o Weiserze; a skoro na ksiažkq, to znaczy do wydawnictwa, gdzie zaraz podkrešlaja. takie wyrazy i pytajaj jak to „odziedziczylo"?! Hans Júrgen Hupka, Gonschorek, Czaja, oni czekajana takie sformulowania i zacieraja_rece. „To nasze", powiadaja_, „to wszystko nasze, nie-mieckie" - i zaraz odpowiedzialny redaktor wykrešla takie slo-wo, bo po cóž lač odwetowcom wodq na ich mlyn? I widzq juž, jak na moim manuskrypcie rqka redaktora pisze uwagq: „Za-sta_pic innym sformulowaniem", na przyklad: „A za naszymi plecami co szešč minut przeježdžal niebiesko-žólty waž kolejki, której wagony w naszym piejmym piastowskim miešcie znalazly síq dzieki braterstwu broni bohaterskiej Armii Polskiej i niezwyciqžonej Armii Radzieckiej, które we wspólnym sztur-mie zgniotly berliňska_bestÍQ". No tak, przeholowalem trochq, dzisiaj žáden redaktor tak by juž nie napisal, a zamiast skrešlonego „odziedziczylo" znalazl-bym: „otrzymalo jako reparacje wojenne". Tylko že nie skladám ksiažki o Weiserze. „Žyjq po to, žeby pisač, i uwažam, že bez wzglqdu na okolicznošci, trzeba pošwiq-cič žycie wyjašnianiu zarówno chaosu jak i ladu". Nie pamiq-tam juž, kto to powiedzial. I chociaž pierwsza czqšč tego zdania traxi szmira_, a ja wcale nie žyjq dla pisania, to druga czqšč jest jakby wažniejsza, teraz kiedy zapelniam kartki w nadziei, že wreszcie zrozumiem, czego zrozumieč nie mogq, že wreszcie 116 ujrzq, czego wczešniej nie zauwažylem. Že oddzielq lad od chaosu albo w chaosie objawi síq jakiš inny, zupelnie nieznany lad. Tak, o to wlašnie chôdzi. Dlatego tyle jest w tym poplétaných nitek. Dlatego tež nie zmieniq napisanego juž wyrazu na žáden inny, nawet lepiej brzmiaxy. Czy nasze wystawanie na mošcie i skoki spadochroniarzy mialy jakiš zwiazek z Weiserem? I tak, i nie. Ješli wspominam tq chwilq gora_cego lata, to przede wszystkim dlatego, že po-wrócilem do niej kiedyš w mojej rozmowie z Piotrem. Co roku przychodzq do niego na cmentarz i kiedy odejdajuž wszyscy ludzie, wszyscy dorošli ludzie, którzy wierza. w Boga, ale nie wierza. w duchy; kiedy pozostawia. na mogilach kwiaty, wieňce, czarne chora_giewki i zapalone šwiece, wtedy j a siadam na ka-miennej plycie i rozmawiam z Piotrem. Czasem nawet klóci-my síq o malo istotne szczególy, zupelnie tak jakbyšmy chodzili jeszcze do tej samej szkoly w Górnym Wrzeszczu. Któregoš roku przysiadlem na samým rogu plyty, odgamalem zeschniq-te lišcie, a Piotr pyta mnie od razu: - No i co nowego w miešcie? A j a odpowiadam mu, že wlašciwie to nic szczególnego, tyl-ko z komunikacja. duže klopoty. - Jakie klopoty? - Kolejkq wymieniaja_. - Jak to wymieniaja? - Ano wymieniaja. - odpowiadam. - Starý tábor, ten z berliň-skiego metra, na zlom pójdzie, a w jego miejsce kursowač bq-dzie nowy, taki jak w calej Polsce, pod Warszawa_, Lodžia, czy Krakowem, tež elektryczna kolejka, tylko že na trzy tysia.ce woltów, a tamta byla na dziewiqčset. - Dziewiqčset? - dziwi síq Piotr. - Ta kolejka nie byla na dzie-wiqčset woltów tylko na osiemset. 117 - Nie - mówiQ Piotrowi - zle pamiqtasz. Na pewno nie na osiemset, tylko na dziewiqčset woltów! - Na osiemset - Piotr. - Na dziewiqčset - ja. - Na pewno na osiemset - znów Piotr. - Nie, na pewno na dziewiqčset - znowu ja. - Przeciež wymie-niajy caly trakcjq, žeby polyczyč ten odcinek bezpošrednio do Bydgoszczy. Na co Piotr: - To nie jest argument, tak czy tak muszy przerobič trakej q, ale mówiq ci, že ta stará byla na osiemset! I tak klócimy síq jak dwójka dobrých przyjaciól, a ostatnie sklady starej kolejki elektrycznej kursujy jeszcze pomiqdzy Gdaňskiem i Wejherowem w nieregularnych odstqpach czasu, bo roboty trwajy bez przerwy, nawet w šwieta. A gdy schodzi-lem juž krety alejky cmentarza w dól w čoraz wiekszej powodzi šwiatel, w zápachu tysiqcy šwiec, przypominalem sobie ten dzieň, kiedy stališmy oparci o želazny porqcz mostu, šledzac čwiczenia spadochroniarzy, gdy juž prawie zapomnielišmy o Weiserze, a za naszymi plecami przemykaly žólto-niebieskie wagony kolejki elektrycznej berliňskiego metra. Pamiqč Piotra okázala síq lepsza: tamta kolejka rzeczywišcie miala trakej q ošmiuset woltów. Tymczasem kukuružnik wyladowal na murawie po raz ostat-ni, spadochroniarze zniknqli w czelušciach hangáru, a lornet-ka spod Verdun powqdrowala z ryk Piotra prosto do skórzane-go futeralu. Szymek strzyknyl fontanny sliny w dól. - Nie tu po nas - powiedzial zdecydowanie. - Wracamy. I znów rozmowa zeszla na Weisera. Tylko o czym i jak rozma-wiališmy? Nie pamiqtam juž. Ale na pewno o nim, juž tylko o nim. Namietnie i goryco toczylišmy spory o to, w jaki sposób 118 go podejšč, jak go zaskoczyč, jak mu zaproponowač, žeby cos z nami zrobil. Minejy jeszcze dwa dni, straszliwie nudne i bezowocne. Weiser za každým rázem wymykal síq naszej czujnošci. Raz zniknal gdzieš w okolicy košciola Zmartwychwstaňców, a dru-gim rázem stracilišmy go z oczu na wysokošci Bukowej Górki. Wówczas postanowilišmy czatowač na niego przy starým nasy-pie, bo ješli prawda_bylo, že chôdzi z Elka. až za Brqtowo, to musial spory kawalek drogi przejšč wlašnie tqdy. Od rana sie-dzielišmy na cmentarzu, w miejscu gdzie przylega on jednym rogiem do dawnej linii kolej owej. Dzisiaj, gdy usiluj q odtworzyč przebieg tamtego dnia, wiele pozostaje bialych plam, z kartograficzna. jednak dokladnošcia. wyplywa z mgly ta kolej, której przeciež nie bylo. Jej trasa bie-gla lukiem wkierunku poludniowo-wschodnim. Odchodzac na wysokošci przystanku Gdaňsk Lotnisko od glównej arterii mia-sta, przecinala przyczólkami zerwanych mostów ulice; Grun-waldzka_, Wita Stwosza, Polanki, biegla nastqpnie pod lasem obok košciola Zmartwychwstaňców, przechodzac w glebi jar przekopu, dalej mijala cmentarz brqtowski, przeskakiwala znów zerwanymi filarami wiaduktu szosq wiodaxa. do Rqbie-chowa i niespelna pól kilometra dalej, na wysokošci szpitala czubków, wchodzila w jeszcze glebszy jar, zaraz za miejscem, w którym Strzyža przeplywala pod násypem wasko sklepio-nym tunelem. Tam uciekala dalej w nieznane nam teryto-rium. Wiedzielišmy tylko, že tak samo jak tu zerwane mosty towarzysza_ jej dalej, nieodmiennie, z uporem niezrozumialej logiki. Trudno zreszta_bylo zrozumieč, dlaczego pošród tylu zerwanych mostów ocalaly tylko te, które dzisiaj byly zupelnie nieužyteczne, jak ten pomiqdzy košciolem proboszcza Dudáka a brqtowskim cmentarzem, fantastycznie wysoki, laxzaxy nad 119 przekopem brzegi škarpy porošnietej trawa_, žarnowcem i dzi-kimi malinami. Ale wtedy nie byl to najwažniejszy problém. Czekališmy na Weisera usadowieni w pustej krypcie, która ukryta w zarošlach pokrzyw i paproci stanowila šwietna_kryjówkq. Szymek nie odrywal oczu od okularów lornetki, a my leželišmy na brzu-chach, przežuwališmy ždžbla trawy i od czasu do czasu ktoš odzywal síq leniwie pošród brzqczenia os i trzmieli. Upal z wolna przedostawal síq równiež tutaj, do wnetrza krypty, tak že zápach zbutwialej wilgoci i chlodnego cementu mieszal síq čoraz bardziej z duszna. wonia_kwiatów. Sloňce bylo čoraz wy-žej i gdzieš kolo poludnia Szymek, odkladajúc lometkq, powie-dzial, že ležymy tutaj wlašciwie nie wiadomo po co, bo skoro Weiser nie pojawil síq do tej pory, pewnie juž nie przyjdzie. A može w ogóle poszedl inna. droga.. Može ominal to miejsce, idac przez kamieniolomy i górq, która. nazywališmy wulkanem ze wzglqdu na jej stožkowaty ksztalt i wklqsly szczyt? A može siedzi teraz w krzakach žarnowca na lotnisku i czeka z Elka. na ladujaxy samolot? Wszystko przeciež bylo možliwe. Nie nie bylo nieprawdopodobne. Pewnie dlatego pomyšlalem wówczas, že za chwilq uslyszy-my zza wzgórza stukot želaznych kól, przeci^gly swist gwizdka i w klqbach pary, pošród syku i zgrzytu ukáže síq naszym oezom lokomotywa prowadzona przez Weisera w kolejarskiej czapce. Zatrzyma maszynq, zeskoczy po stromych szczeblach želaznej drabinki i pokiwa na nas reka., žebyšmy wsiadali, bo zaraz odježdža dalej. Tloki zadudnia. w przyspieszonym ryt-mie, para zahuezy w zaworach i ruszymy przed siebie, až za Strzyžq i ostatni zerwany most z czerwonej cegly, tam gdzie musza.byč w koňcu prawdziwe tory i zwrotnice. Wierzylem wtedy, že nasyp prowadzi do takiego miejsca, i wyobražalem 120 Emil Kresak Daleki widok. Fragment, Wrzeszcz 1953 sobie, jak jedziemy z Weiserem, napotykajac nieczynne stacyj-ki, zardzewiale semafory i zarošniqte zielskiem budki dróžni-ków, a Weiser, jak kapitán statku, posyla mnie na oko, žebym uwažal na podstqpne i niewidoczne wšród kqp wybujalej tra-wy rozjazdy, od których rozgalqziaja. síq zdradziecko šlepe tory. Wszystko opowiedzialem na glos, nie wiem wlašciwie dla-czego, a jednak nikt síq nie rozešmial ani nie uwažal, že jest to glupie. Cóž w koňcu znaczyly zerwane mosty i nieistniejace szyny wobec možliwošci Weisera? Jego lokomotywa moglaby z powodzeniem zajechač tu taj w klebach pary i zabrač nas w podróž w nieznane. Lecz on sam nie nadchodzil i czas zaczy-nal dlužyč síq okropnie. Nie pamiqtam juž, kogo wyslališmy po oranžadq do sklepu Cyrsona, a kogo do domu, by wyniósl po čichu bulki albo cokol-wiek do jedzenia. Nie mogq sobie równiež przypomnieč, ile bylo butelek oranžady i czy ze wszystkich zda_žyl uciec gaz drobnými pqcherzykami. Mój pomysl z Weiserem, a wlašciwie z lokomotywa. i Weiserem podobal síq bardzo, musialem jesz-cze raz powtórzyč wszystko od poczatku, a každý ze sluchaczy dodawal coš od siebie i tak powstala nasza opowiešč o niezwy-klej lokomotywie umarlej linii kolejowej. Gdy ostatnie krople oranžady zasychaly na oblepionych butelkach z zielonego szkla, a czerwone mrówki przetaczaly na naszych oczach okruchy bulek, wymyšlališmy dodatkowe szczególy tej historii, piekne w naszym mniemaniu i wyjatkowo wzniosle. Otóž lokomotywa z dziwnym maszynista. pokazywala síq zawsze przy pelni ksiq-žyca. Z zapalonymi šwiatlami, buchajíc strumieniem iskier, jechala wolno od strony Wrzeszcza, przeskakuja_c zerwane mosty lekko i swobodnie. Na malým mostku obok košciola Zmartwychwstaňców zatrzymywala síq na chwilq i wtedy možná bylo zobaczyč, jak z zakrystii wybiega chylkiem czlowie- 122 czek w kusým fraku. Czlowieczek podchodzil do sapiacej ma-szyny i przekazywal maszynišcie sakiewkq z brzQCzaxymi monetami. Lokomotywa ruszala, žegnajac czlowieczka krótkim gwizdkiem, a ten biegl truchtem w ciemny, jodlowy las po dru-giej stronie nasypu. Za co placono maszynišcie? Wszystko ma swoje przyczyny - lokomotywa, wježdžajac teraz w gleboki jar, rozpqdzala síq znacznie, szybko przemykala pod lukiem ka-miennego mostu i juž zgrzytala, hamuj ac u skraju cmentarza, na którym teraz siedzielišmy, wymyšlajac to wszystko. Weiser cia_gnal za džwigniq i gwizdal przejmujaxo trzy razy. I nagle, w šwietle ksiqžyca otwieraly síq zarošniqte krypty, odsuwaly popekane tablice i rój nieboszczyków klekoczaxych piszczela-mi wylazil z grobów, udajac; síq pod lokomotywq. Kiedy juž wszyscy byli gotowi do drogi, maszynista wpuszczal ich do wq-glarki i ruszal dalej, przez nastqpne zerwane mosty i niewi-dzialne zwrotnice. Tak dzialo síq co miesia_c, w každá, pelniq ksiqžyca, niezaležnie od pory roku. Maszynista wracal nad raném, zmqczeni podróžni udawali síq do krypt, a lokomotywa znikala w okolicach przystanku Lotniska, gdzie starý nasyp do-chodzil do prawdziwej linii kolej owej. Niektórzy mieszkaňcy oddalonych przedmiešč widzieli te rzeczy i truchlejac ze zgro-zy, opowiadali o tym zaufanym osobom. Oczywišcie, znalazlo síq tež kilku šmialków, pragnaxych zglqbič tajemnicq, ale za ciekawošč trzeba bylo slono placič. Pewnego razu brat košciel-nego wskoczyl na wqglarkq i rázem z nieboszczykami pojechal w kierunku Strzyžy. O tym, co zobaczyl, nikomu juž nie opo-wiedzial, bo kiedy lokomotywa wrócila i zatrzymala síq obok cmentarza, szkielety chwycily go pod rqce i zabraly ze soba., do jednej z krypt. Odtaxl slychač w bezwietrzne noce jak na wpól žywy, na wpól umarly - brat košcielnego wola: „Wypuščcie mnie staxl! Wypuščcie mnie stád!" - ale nie wiadomo, gdzie 123 skryly go trupy, a zreszta. krzyk jest tak straszny, že nikt nie odwažylby síq poszukiwač zaginionego. Može nie wszystkie szczególy tej historii powtarzam doklad-nie, ale teraz, podobnie jak w sekretariacie szkoly, gdy oczeki-wališmy na rezultát naszych pisemnych zeznaň, myšlq, že nie jest to wcale opowiešč gorsza od tej, która. czytala nam pani Regina na lekcji polskiego. Ostatecznie, tamta tež dzieje síq noca_, a nieboszczyk wstaje z grobu i przemawia do žywych. Chociaž nie bardzo bališmy síq cmentarza i bylo wczesne popoludnie, to kiedy juž wszystko zostalo wymyšlone, opowiedzia-ne i wygloszone chórem mieszaja_cych síq gloso w, kiedy cala ta história wybrzmiala w ciszy opuszczonej krypty, nagle zrobilo síq nieswojo. Jakby prawda_bylo to, že powiedziane može zaistnieč realnie, wbrew zdrowemu rozsadkowi i maxlrym úmyslom. Tymczasem Weiser wciaž nie pojawial síq w polu naszej obser-wacji. W dolince naprzeciw cmentarza, po drugiej stronie nasypu bretowski gospodarz kosil trawq. Wyprzqgniety z dyszla koň szczypal koniczynq, a pracujaxy mqžczyzna przerywal co jakiš czas zajqcie, prostowal plecy i wyJQta. z kieszeni oselka. klepal ostrze. Metaliczny džwiek leniwie rozplywal síq w rozžarzonym powietrzu, a nas bylo čoraz mniej, bo wielu zwatpilo w sens oczekiwania i co chwilq ktoš wracal do domu droga, przez Buko-wa_ Górkq, porzucaja_c miejsce w krypcie i nadziejq. - Prošcie, a bqdzie wam dane - sentencjonalnie powiedzial Szymek, našladuja_c przy tym glos proboszcza Dudáka. - Jak to? - zdziwil síq Piotr. - Czy Pan Bóg zajmuje síq w ogóle takimi sprawami? - Jakimi sprawami? - zapytalem. - No, chočby taká. prosba., žeby Weiser pojawil síq tutaj, jak-byšmy bardzo prosili - wyjašnil Piotr, ale Szymek zaraz rozwial j ego watpliwošci: 124 - Czy ty myšlisz, že Pan Bóg nie ma wažniejszych spraw? I w ogóle, to co síq nad tym zastanáwiač, Weiser jest Žydem, a to zupelnie co innego! - Pan Jezus tež byl Žydem - nie dawal za wygrana. Piotr. -A skoro byl synem Pana Boga, to znaczy, že Pan Bóg tež jest Žydem, czy nie tak? Jak twój ojciec jest Polakiem - zwrócil síq do Szymka - to ty síq rodzisz tež Polakiem, a gdyby byl Niem-cem, to bys síq urodzil jako Niemiec, tak? - Gdyby babcia miala wa_sy... - odburknal Szymek niechetnie i dalej nie rozmawial juž na ten témat. Gdzieš daleko, za wzgórzami Niedžwiednika zabuczal samo-lot. Milczelišmy dlugo, juž tylko we trzech, bo žádnému z nas nie chcialo síq mleč niepotrzebnie ozorem. Pomyšlalem, podobme jak oni, že Weiser nie przejdzie tqdy dzisiaj i wlašciwie možemy išč do domu, a gdybyšmy síq pospieszyli, zda_žyliby-šmy jeszcze oddač butelki po oranžadzie przed zamkniqciem sklepu Cyrsona. Sloňce bylo juž nižej i dlugie cienie sosen prze-cinaly teraz nasyp jak belki przerzucone nad strumieniem. Podšwietlone pnie drzew wyglaxlaly nienaturalnie czerwono, jak u jarmarcznego malarza. Po drugiej stronie mqžczyzna koňczyl grabienie skoszonej trawy w male kupki, po czym za-prza_gl konia i pojechal w stronq zabudowaň. Poczulišmy zápach siana zmieszany z wonia. zwierzqcego potu. Powietrze stalo nieruchome jak przez wszystkie te dni, odkad zupa rybná zalegla zatokq. - A može przyjdziemy tu noca? - przerwal císzq Piotr. - Niby po co? - zapytal Szymek. A wtedy Piotr powiedzial, že warto by sprawdzič, czy rzeczy-wišcie o dwunastej w nocy nieboszczycy wstaja_ z grobów, a przynajmniej rozmawiaja_ ze soba.. Ludzie tak mówia_ i nie wiadomo, ile w tym prawdy. Može mówia_, bo wiedza_, a može 125 dlatego, že síq po prostu bojy i sami nigdy nie sprawdzili. Wíqc my moglibyšmy sprawdzič. - No dobrze - zgodzil síq Szymek. - Ale kto pójdzie? Bo na cmentarz nocy trzeba išč samému, nieboszczyki wyczuwajy wiekszy ilošč ludzi, zupelnie jak zwierzeta i wtedy cala zabawa na nic. Postanowilišmy ciygnyč losy - przed cmentarzem ten, na kogo wypadnie, przežegna síq i dalej pójdzie sam. I bqdzie co najmniej piqtnašcie minut czekač w samým šrodku cmenta-rza, obok kamiennych aniolów ze strzaskanymi skrzydlami. Ale losowania nie bylo. - Popatrzcie - szepnyl Szymek, wypelzajyc z krypty - idy, o tam! Rzeczywišcie, násypem szedl Weiser, a pól kroku za nim, trzymajac jakieš zawiniatko, maszerowala Elka, podrygujyc jak mala dziewczynka. Szybko opušcilišmy krypte;, kryjyc síq za gqstym krzakiem glogu, który od nasypu oddalony byl nie wíq-cej niž piqč metrów. Mineh nas i skrqcili w polny drogq, idyc w kierunku strzelnicy. Gdy znikli w wylocie gliniastego wawo-zu, ruszylišmy za nimi. To byl ten sam wawóz, w którym dužo póžniej spotkališmy M-skiego z siatky na motýle, kiedy šcigal niepylaka apollo. Bylišmy jak psy spuszczone po dlugim ocze-kiwaniu ze smyczy, psy, które zwietrzyly zwierzynq i które wy-rywajy przed siebie, aby nie zgubič tropu. Tam gdzie koňczy síq wywóz, droga biegnie lekko do góry. Przywarlišmy do tego wzniesienia, patrzac, jak tamci wspinajy síq teraz skrajem mořeny na plaskowyž. Podchodzilišmy ich z zachowaniem wszelkich regúl sztuki wojennej i nie bylo to latwe zadanie, zwažywszy przewagq wysokošci, jaky mieli nad nami. Ležyc za rozrošniety kqpy žarnowca, obserwowališmy každý ich ruch i gest. Ale oni zachowywali síq nadzwyczaj spokojnie. Siedzieli w najwyž- 126 szym punkcie plaskowyžu zwróceni w stronq morza i rozma-wiali o czymš, chyba malo wažnym, jak možná bylo sadzič po wyrazie twarzy Elki. Wtedy myšlelišmy, že Elka czeka z Weise-rem na jakiš znak, na cos wažnego, co wyrwie ich i nas z drq-twego oczekiwania, ale dzisiaj wiem, že oni czekali po prostu na zachód sloňca. Bo to, co wydarzylo síq póžniej, moglo wy-darzyč síq tylko po zachodzie sloňca. Pomaraňczowa kula znikla wreszcie za lasem, na niebie roz-lala síq czerwieniejaca luna, na której tle migaly z zawrotna. szybkošcia. czarne punkciki owadów, i wtedy Weiser wstal, po-dajac rekq Elce, i poszli dalej wkierunku strzelnicy. Sunehšmy za nimi jak duchy - szybko i bezszelestnie. Przechodzilišmy przez starodrzew, dalej wzdluž dolinki za strzelnicy, skad wa_-ska_ šciežka. kluczylišmy do góry pošród ponurých buków i lesz-czyny, nastqpnie nasza droga przeciqla rebiechowska. szosq i dalej juž bez przerwy lasem wiodla nas w nieznanym kierun-ku, coraz dalej od zabudowaň Bretowa. W rozgrzanym powie-trzu možná bylo wyczuč zápach žywicy i wysuszonej kory, które-go nie rozwiewal žáden, najmniejszy nawet podmuch wiatru. W ciemna_, bezksiqžycowa_ noc, kiedy jedynie gwiazdy spogla_-daly na nas milczaco, budynek nieczynnej cegielni, który wy-rósl niespodzianie przed naszymi oczami, wydal síq wielkim gmaszyskiem ze strzelista. wieža_ komina, czarnymi jamami okien i spadzistym dachem, wktórym straszyly odsloniqte kro-kwie, jak žebra wielkiego zwierzecia. Stališmy niešmialo na skraju lasu i dopiero dudniaxy glos Weisera przywrócil nas rzeczywistošci. Mówil cos do Elki, a ona mu odpowiadala urywanymi zdaniami. Slowa dobiegaly gdzieš z glebi, zwielokrotnione echem pustých šcian. Bylo jasne, že oni sa_ gdzieš na dole, prawdopodobnie w piwnicy. Na palcach przemknehšmy obok želiwnych wózków i otworu pie- 127 ca do wypalania cegly. W czqšcí hali, ska_d dobiegaly glosy, podloga byla drewniana i w dodatku spróchniala. Trzymajac buty w dloniach, jak najciszej podeszlišmy do uniesionej kla-py. Prowadzila na schody biegnace w dól. Nagle pod nami roz-blyslo šwiatlo zapalki, a zaraz potem šwiecy, która. Elka posta-wila przy šcianie. Przywarlišmy twarzami do desek, na szczešcie szpary byly tu na tyle szerokie, že wszystko widzielišmy jak na dloni. Elka usiadla po turecku obok šciany w pobližu šwiecy. Na šrodku piwnicy, równiež na podlodze, siedzial skulony Weiser i wygladal jakby síq modlil. Milczeli, a ja przelykalem šlinq i czu-lem, že zaraz wydarzy síq coš strasznego. Slyszalem wlasna. krew rwaca. jak wodospad Niagara w každej žylce i naczyniu. Elka rozwinqla zawiniatko. W migotliwym blasku šwiecy uj-rzalem w jej dloniach dziwny instrument muzyczny. Przypomi-nal on polaczone piszczalki nierównej dlugošci, które przytknela do ust, czekajac znaku od Weisera. Wreszcie, gdy uniósl glowq, uslyszelišmy pierwsze džwieki, dziwnie od nas dalekie, zupel-nie jakby ktoš na szczycie góry gral powolna. i pelna. tqsknoty melodiq. Tembr instrumentu byl miqkki i falujaxy. Weiser wstal. Uniósl ramiona, przez chwilq pozostaja_c w tej pozycji. Melódia stawala síq coraz žywsza, frazy rwaly síq jedna po dru-giej, powracaja_c jednak stale do tego samego tématu. A Weiser, ten sam, którego ujrzelišmy w Bože Cialo pošród obloku kadzidlanego dymu, ten sam Weiser z lotniska i ogrodu zoologicznego w Oliwie, Weiser, który wygral mecz z wojskowy-mi, taňczyl teraz przy šwieczce i melodii wygrywanej na šmiesznych piszczalkach. Taňczyl w piwnicy zrujnowanej ce-gielni, wzbijajax tumany kurzu, wyrzucajac rqce do góry i na boki, przechylajac glowq we wszystkich kierunkach. Taňczyl coraz szybciej i gwaltowniej, jakby melódia, przyspieszajaca z každým taktem až do niemožliwošci, trzymala go w swojej 128 wladzy. Taňczyl, jakby go opqtaly démony drgawek i skoków, taňczyl z przymružonymi oczami niczym upojony trunkiem gošč weselny, taňczyl jak nawiedzony szaleniec, nieznajaxy umiaru ani granicy zmqczenia, taňczyl, a nasze zrenice rozsze-rzaly síq coraz bardziej i bardziej, bo przeciež zobaczylišmy nagle kogoš zupelnie obcego. To nie byl juž Weiser, nasz szkol-ny kolega spod trzynastki na pierwszym piqtrze, wnuk pana Abrahama Weisera, krawca. Byl to raczej ktoš przeražaja_co nieznany, niepokojaco obcy, ktoš, kto przez zbieg okolicznošci wystQpowal teraz w ludzkiej postaci, która najwyražniej krqpo-wala j ego ruchy zmierzaja.ce do uwolnienia síq z niewidzial-nych pqt ciala. Nagle muzyka ucichla. Bylo to bardziej niesamowite, niž gdyby wšród džwieków piszczalek zahuczaly organy albo rogi myšliwskie. Weiser upadl na podlogq. Czerwonawy pyl unosil síq wokól jego postaci, a w šwietle šwiecy ujrzalem wiruja.ce smugi kurzu tej samej barwy. Nie zda_žylem pomyšleč, že to wlašnie cisza brzmi tak okropnie i zlowrogo, gdy Weiser otwo-rzyl usta, jakby chcial zlapač oddech, i uslyszelišmy niski glos mqžczyzny, mówia_cy w niezrozumialym jqzyku jakieš urwane wyrazy. Wydawalo mi síq, že czyjaš reka dotyka moich pleców, i wiem, že to zludzenie zawdziqczam przeraženiu, bo glos, naj-zupelniej obcy i surowy, wydobywal síq z gardla Weisera, jakby on mówil, sam o tym nie wiedzax. Oczy mial zamkniqte. Jego zacišniqte piqšci kurczyly síq i rozlužnialy przy každým wyrazie. Wygla.dal na zmqczonego czlowieka, który cedzi ^oski przez spuchniete gardlo z najwiqksza. meká. i wbrew sobie. Dopiero gdy przerwal, a wygladal teraz jak martwy, spojrzalem na Elkq. Siedziala nieruchomo pod šciana.i wlašciwie nie byla juž Elka., tylko drewniana. kukla.. Jej oczy wpatrzone w Weisera przypominaly szklane paciorki lalek z dzieciqcego teatru. Nie 129 poruszyly síq nawet i nie drgnejy, gdy wreszcie Weiser uniósl cialo do pozycji klqczacej i przesunal šwiecq bardziej na šrodek. Wtedy to nastúpilo. Weiser stanul na obu stopách, rozložyl rqce jak do lotu i stal wpatrzony w plomieň šwiecy bardzo dlu-go. Nie wiem, wktórym momencie, po jakim czasie, zauwažy-lem, že jego nogi nie dotykajú juž klepiska. Z poczatku wzialem to za przywidzenie, ale stopy Weisera coraz wyražniej unosily síq nad podloga_. Tak, cale jego cialo wisialo teraz w powietrzu, najpierw trzydziešci, može czterdziešci centymetrów nad zie-mia_ i powoli unosilo síq jeszcze wyžej, kolysane niewidzialnym ramieniem. - Chryste! - uslyszalem szept Szymka. - Chryste, co on robi? Weiser lewitowal nad brudna. podloga. i jego cialo nie bylo juž naprqžone. Palce Piotra zacisnejy síq na moim ramieniu. Wíqc jak to bylo naprawde? Czy to, co widzielišmy w piwnicy nieczynnej cegielni, moglo byč tylko przywidzeniem? Czy moglo nam síq tylko zdawač, že Weiser unosi síq ponad podloga_, czy tež rzeczywišcie lewitowal przy šwietle migotaja_cej šwiecy? Dwadziešcia trzy lata póžniej to samo pýtanie zadawalem Szymkowi, kiedy siedzielišmy naprzeciw siebie w jego slonecz-nym mieszkaniu, w zupelnie innym miešcie i - co takže nálezy podkrešlič - w zupelnie innej epoce. Pod oknami domu przecia_gal pochod. Na transparentach widnialy nowe hasla, albo prawie zupelnie nowe. „Žaxlamy rejestracji" - przeczyta-lem na jedným z nich, „Prasa klamie" - widnialo na drugim, „Niech žyje Gdaňsk" - zauwažylem takže gdzieš w šrodku masy ludzi, tuž obok dužego portrétu papieža, niesionego przez mloda_ dziewczynq. Szymek nie byl juž tamtým Szym-kiem z francuska. lometka. spod Verdun, to jasne, ale mimo to nie spodziewalem síq až takiej zmiany, wiekszej niž odleglošč dwudziestu trzech lat i dzielaxych nasze miasta kilometrów. 130 Interesowal síq wypadkami biežaxymi i cia_gle wypytywal mnie o szczególy z Gdaňská. Dlugo tlumaczylem mu, jak to wszystko wygladalo u nas, a jeszcze dlužej musialem opowia-dač, jak wygladala przez wszystkie dni brama stoczni i drew-niany krzyž, do którego ludzie przypinali wizerunki Czamej Madonny i pod którym skladali kwiaty. - Tym rázem nie strzelali! - cieszyl síq jak dziecko. - Ale co bqdzie dalej? Nie wiedzialem, co bqdzie dalej, i nikt zreszta. nie mógl tego przewidzieč od Tatr do plazy w Jelitkowie. Zlošcilem síq tylko, že tak jak kwestie wielkiej polityki, nad którymi lámali sobie glowy korespondenci wszystkich gazet šwiata - bez odpowiedzi pozostaja_równiež moje pýtania o Weisera. - Ostatecznie, czy teraz jest to až takie wažne - mówil Szy-mek. - Po tylu latách? I to akurát teraz, kiedy dzieja. síq takie rzeczy? Nie moglem go jakoš przekonač, že owszem, dla mnie jest to najwažniejsza sprawa. - Wíqc jak to bylo naprawdq? - nie dawalem za wygrana_. -Weiser lewitowal, czy uleglišmy zbiorowej psychozie? Szymek otwieral butelki piwa, które na poludniu jest smacz-niejsze, i krqcil glowa. z powatpiewaniem. Mówil jak zawsze spokojnie. - Ješli przeczytasz w ksiažce, že jej autorowi objawil síq Bóg w postaci slupa ognia i szumu skrzydel, to przeciež nie wiesz, czy bylo tak w istocie, czy tež autorowi wydawalo síq tylko, že tak bylo. Oczywišcie - dodal, przechylajac szklankq - pominac musimy przypadek celowej mistyfikacji. - A tam, w piwnicy? - pytalem. - Czy tam Weiser unosil síq w powietrzu, czy tylko wydawalo síq, že to robi? Szymek zapálil papierosa. 131 - Nie wiem - odpowiedzial po chwili. - Može rzeczywišcie lewi-towal, a može tylko uleglišmy zbiorowej psychozie, to ostatecznie zdarza síq czqšciej niž fruwanie nad ziemia., nie uwažasz? I tak juž bylo przez caly czas mojej wizyty w j ego domu, jedy-nej zreszta. przez wszystkie te lata. Szymek nie mial okrešlone-go zdania co do Weisera i wszystkie kwestie przeze mnie posta-wione rozstrzygal podobnie: „moglo byč tak, ale moglo byč tež inaczej" - odpowiadal za každým razem. - „Tyle lat uplynqlo, a nasza pamiQČ jest przeciež zawodna". A kiedy dowiedzial síq, že trzy lata ternu bylém w Mannheim u Elki, zapytal, jaki ma samochód i jak síq jej powodzi. Nie, nie domyslil síq nawet, po co do niej ježdzilem, i nie byl tež ciekaw, czy Elka powiedziala mi coš na temat Weisera. Szymek jedno pamiqtal bardzo do-brze, a mianowicie instrument, na którym grala Weiserowi do tanca w piwnicy starej cegielni. - Fletnia Pana to rzeczywišcie niezwykly džwiqk, dziwna muzyka - mówil do mnie z ožywieniem. - Skacl ona mogla mieč taki instrument? Wiedzialem naturalnie, jak to bylo, sprawq zbadalem bardzo dokladnie tego samego roku, kiedy przegladalem szkolne papiery Weisera i rozmawialem nawet z niezmordowana. na-uczycielka. muzyki. Potwierdzila, že z kolekcji instrumentów ludowych zginqla jej tamtego roku fletnia Pana, i nigdy nie mogla sobie wytlumaczyč, jak to síq stalo, že ze szkolnej gablo-ty, dumy jej gabinetu, w ktorej obok ksylofonu možná bylo ogladač ukulele, balalajke;, skandynawskie skrzypce i kupq in-nych eksponatów, zginqla wlašnie fletnia Pana. „Komu to bylo potrzebne?" rozkladala ramiona, przygarbione juž od ci^glego wymachiwania na próbach chóru. „Kto na tym umialby grač?" Ale o tym wszystkim nie powiedzialem Szymkowi. Kiedy zaš pilišmy ostatnie butelki piwa, a przez otwarte okno slychač 132 bylo znowu zwyczajny gwar ulicy i špiew ptaków, i kiedy žona Szymka wniosla wielki jak obrus pólmisek kanapek, zapytalem wreszcie, co sydzi o tamtým dniu nad Strzyžy, gdy Weiser po raz ostatní rozmawial z nami, i dlaczego Elka znalazla síq w kilka dni póžniej, a Weiser nie? I co wlašciwie mogla zna-czyč jej amnezja, która nigdy nie ustypila we wszystkim, co do-tyczylo jego osoby? Szymek zmienil najpierw szklanki, bo w miejsce piwa pojawilo síq na stole wino domowej roboty. Tak, on tež zastanawial síq nad tym, juž wiele lat póžniej, nikomu síq do tego nie przyznajyc. Wszystko wskazywalo na to, že Weiser posiadal jakieš ukryte zdolnošci hipnotyczne, o ktorých možemy mieč jedynie mgliste poJQcie. Potwierdza to przypuszczenie jego popis z pantery, bez watpienia potrafil robič z nich užytek równiež w swoich kontaktach z ludžmi. Do czego byla mu potrzebna Elka? To jasne - wykorzystywal j y i przeprowadzal na niej eksperymenty, poniewaž sam byl wte-dy na etapie odkrywania swoich nie do koňca ušwiadomionych možliwošci. Tam, w piwnicy cegielni, poddáwal j y rozmaitym próbom i nawet my uleglišmy nadzwyczajnej sile jego sugestii. Wíqc jednak raczej nie lewitowal. Udawal, že lewituje, a Elce i nam kázal wierzyč, že unosi síq w powietrzu. Psychológia zna takie wypadki i tlumaczy to dosyč prostými mechanizmami oddzialywania sugestywnego. Wybuchy? Tak, to trudno wytlu-maczyč, ale Weiser, który wychowywal síq praktycznie sam pod okiem zdziwaczalego starca, mógl mieč inne jeszcze, sto-kroč gorsze mánie przešladowcze. Weiser byl piromanem, nie ulega wytpliwošci. A te efekty wizualne? Przeczytal parq ksiy-žek - oto caly sekret jego wiedzy. Dlaczego kladli síq z Elky tuž przy pasie startowym lotniska? To bylo čwiczenie jej wytrzyma-lošci na strach: ostatecznie ktoš, kto chociaž raz przeležy pod brzuchem lydujycego samolotu, nie bqdzie czul strachu przed 133 hipnoza. i wprawianiem go w stany transu. Nad Strzyža_, ostat-niego dnia wakacji, Elkq po prostu zabrala woda, co musialo ujšč naszej uwadze. Gdy Weiser zorientowal síq, co síq stalo, ukryl síq gdzieš z boku i czekal, až pójdziemy, a potem rozpo-czal poszukiwania na wlasnyrekq. Tylko przecenil swoje mož-liwošci i kiedy szukal jej ciala w pobliskim stawie, przez który przeplywa Strzyža, utopil síq najzwyczajniej w šwiecie, a j ego zwloki woda uniosla do podziemnego kanálu, którym rzeczka plynie dalej pod miejskimi zabudowaniami. Innej možliwošci nie ma. Tylko že Elka cudem nie utonqla, pradzniósl ja_ w przy-brzežne szuwary i przeležala tam pólprzytomna, až odnaležli ja. milicjanci z psami. Weiser zaplacilza swojanieuwagq. Przeciež nie umial plywač, nigdy nie ka_pal síq z nami w Jelitkowie. W jaki sposób Elka przežyla trzy dni, ležac w szuwarach? To istotnie zagadkowa sprawa, ale raczej z dziedziny biologii. W každým razie jest to w pelni prawdopodobne, takie wypadki odnotowa-no juž niejednokrotnie. Tak, gdyby nie opieka tego zdziwacza-lego krawca, a raczej zupelny brak opieki z jego strony, Weiser bylby dzisiaj kimš w rodzaju artysty estrády, može nawet wy-stqpowalby w cyrku, gdzie jego talent zyskiwalby poklask i uznanie. Tak czy inaczej, byl w jakimš sensie ofiara. wojny, jego sieroctwo musialo spowodowač powažne zmiany w psychice. Czy myšlal kiedyš o swoich rodzicach? Bez watpienia, ale co mógl myšleč? Kto wie, co opowiadal mu na ten temat starý Weiser. Wygla_dal na ponurego dziwaka, który spojrzeniem oskarža ludzi o to tylko, že žyja_. Taki wzrok nie oznacza nie dobrego. Dawid mial wyražna. obsesjq na punkcie wszystkiego, co niemieckie i caly arsenal, jaki znalazl, a nastqpnie przecho-wywal w cegielni, jest tego najlepszym przykladem. On pra-gnal ich zabijač i to, co robil z bronia_, bylo prawdopodobnie tylko przygotowaniem. Ostatecznie, do kogo albo raczej do 134 czego celowal, kiedyšmy póžniej przychodzili do cegielni? Makiety nie moga_ pozostawiač žádných, najmniejszych nawet watpliwošci. Wybujala fantazja, nieprawdopodobny spryt, dzieciqca naiwnošč w polaczeniu z hipnotycznymi zdolnošcia-mi, których zreszta. musial bac síq bardziej niž Elka - to wszyst-ko zložylo síq na osobq Weisera. Przy trzeciej szklaneczce wina Szymek urwal swój monolog. Mialem ochote; wypytač go o kilka szczególów. Na przyklad, skacl w nim ta pewnošč, že Weiser nie umial plywač? Može bylo z tym tak samo jak z gra. w pilkq? Albo skad przekonanie, že Elkq uniosla woda i že uszlo to jakoš naszej uwadze? Prze-ciež oboje znikneh równoczešnie i to, co twierdzil Szymek, nie trzymalo síq kupy. Poza tym cialo Weisera, nawet gdyby rze-czywišcie utonul, nie moglo przedostač síq do podziemnego kanálu, gdyž wlot u koňca stawu byl zagrodzony želazna_krata_. Ale oboje pytali mnie o nowiny z Gdaňská. O pomnik, który mial teraz stanac obok bramy stoczni, w miejscu, gdzie padly strzaly - ten pomnik interesowal ich najbardziej. Pytali, czy bqdzie tam nazwisko Piotra. Nie potrafilem odpowiedzieč, chociaž po tym, co przeszli jego rodzice, po tym nocnym po-grzebie z ekipa_uzbrojonych grabarzy i cialem Piotra rzuconym w plastykowym worku w jamq ziemi, po tym wszystkim, nie spodziewalem síq, aby ten wielki i wspanialy monument mógl im w jakikolwiek sposób wynagrodzič tamta. zimq. - Nie o to przeciež chodzi - zniecierpliwil síq Szymek. - Tak, rzeczywišcie nie o to chodzi - odpowiedzialem machi-nalnie i przypomnialem sobie, že Piotr, wedlug relacji jego mat-ki, nie mógl šcierpieč tego dnia widoku helikopterówkra_žaxych nad miastem i poszedl piechota. do Gdaňská (nie ježdzily juž tramwaje), žeby zobaczyč, co síq dzieje. „Zabili go z tego helikoptéra", twierdzila uparcie matka, a gdy naoczni šwiadkowie opo- 135 wiadali jej, že Piotr dostal síq przez przypadek pomiqdzy tlum a oddzial wojska i že trafila go ta kula prosto w glowq, z lewej stro-ny, na wylot - wtedy máchala reka. i mówila, že to nieprawda, bo na pewno strzelali z helikoptéra, i jeszcze zlošcila síq, gdy wspomi-nano o wojsku. Dia niej byla to przebrana milicja. Mówilem wíqc o pomníku, a Szymek i jego žona sluchali mnie z uwaga_. A Weiser? Weiser ulecial z naszej rozmowy, jakby go nigdy nie bylo, i kiedy siedzialem juž w wagonie kolysanym równo-miernym rytmem podkladów i zwrotnic, wydawalo mi síq, že jadq wlašnie nieistnieja_ca_linia_kolejowa_ przez dziesiqč zerwa-nych mostów i mijam brqtowski cmentarz z malým, ceglanym košciólkiem, ukrytým w zaciszu drzew, a lokomotywq prowa-dzi Weiser w kolejarskiej czapce, spowity oblokiem kadzidlane-go dymu, pachnacego jak wiecznošč. Tymczasem do gabinetu dyrektora wezwano wožnego. - Tak nie može byč - uslyszalem glos M-skiego - žeby ci smar-kacze wodzili nas za nos! Mówilem dyrektorze, že tu trzeba od razu ostrých metod. O, ja ich znam, bez tego ani rusz! A pan -zwrócil síq do wožnego - bqdzie tu musial siedzieč z nami, bo to jeszcze trochq potrwa! Wožny zamruczal cos pod nosem, cos, co z czelušci gabinetu zabrzmialo niewyražnie, ale wówczas dalbym glowq, že to jego znané porzekadlo „jak mus to mus" - i wrócil do sekretariátu, wolajac Piotra. Cos nie zgadza síq w naszych pisemnych zeznaniach i pewnie dlatego M-ski zlošci síq tak bardzo - pomyšlalem. - Ach tak, juž wiem, chôdzi o tq sukienkq, a raczej o strzqp sukienki, czerwonej sukienki Elki, o której Szymek dla šwietego spokoju napisal, že spalilišmy ja_ po ostatnim wybuchu. Tak, nie znaležli tego w ze-znaniu moim ani Piotra, a wíqc bqda_ pytali, jak bylo z ta_ sukien- 136 ka_. Kto ja. znalazl, gdzie, kiedy spalilišmy ten strzqp materiálu, który pozostal po naszej koležance. Popelnilišmy blad, powinni-šmy ustalič szczególy, gdy w sekretariacie nie bylo wožnego, i teraz každý powiedzialby to samo, a oni zakoňczyliby šledztwo w przekonaniu, že jest, jak wymyšlili. Ale wožny rozsiadl síq wygodnie na swoim krzešle i ani myšlal pozostawič nas przez chwilQ samých. W radiu juž dawno skoňczylo síq przemówienie Wladyslawa Gomulki, nagrodzone hucznymi oklaskami i owa-cja_. Z glošnika dobiegaly teraz džwiqki muzyki operetkowej, nieznošnie cienki glos špiewaczki wycia_gal čoraz dlužsze „och, och, ko-oo-oo-cha-aa-a-aa-m cíq", a ja czulem dretwieja.ca.noge; i ból lewej stopy nie dawal mi spokoju. Ten ból zawdziqczalem i w pewnym sensie zawdziqczam do dzisiaj Weiserowi. Zawsze, kiedy zbiera síq na deszcz, spogladam na mala. bliznq ponižej kostki i wiem, že w wilgotna. pogodq bqdq utykač. Ale nie uprze-dzajac wydarzeň, wracam jeszcze do nieczynnej cegielni, ponie-waž nie wszystko zostalo wyjašnione. - Chryste! - powiedzial szeptem Szymek. - Co on robi? Palce Piotra zacisnejy síq na moim ramieniu i w chwilq póž- niej uslyszelišmy potworny trzask lámaných desek. Razem z podloga. i drewnianymi stemplami, z hukiem i loskotem po-lecielišmy w dól, prosto na Weisera i Elkq. Swieca zgasla, czulem tylko, že oni sa. gdzieš miqdzy nami, bardzo blisko, ale nie mówia. nic i czekaja., až odezwiemy síq pierwsi. Wreszcie Piotr, który najprqdzej wygrzebal síq ze sterty polámaných desek, powiedzial niešmialo: - Elka, nie gniewaj síq, my tylko tak - i glos uwiazl mu w gar-dle, bo miqdzy deskami coš poruszylo síq nieznacznie. - Czy macie jakieš šwiatlo? - glos Weisera nie zdradzal oznak gniewu ani zniecierpliwienia. - Jak macie, to pošwiečcie! 137 Szymek wydobyl z kieszeni benzynowy zapalniczkq, ukra-dziony starszemu bratu jeszcze na poczytku wakacji, i nikly plomieň rozšwietlil wnqtrze piwnicy. Drewniane schody byly w polowie zlámané i žeby síq styd wydostač, trzeba bylo przy-stawič do šciany prowizorycznie sklecony drabinq. Pracy ko-menderowal Weiser, a kiedy wszyscy bylišmy juž na górze, spojrzal na nas i spýtal: - A umiecie trzymač jqzyk za zebami? Zamiast glosów odpowiedzialy mu kiwniqcia glowy. - No dobrze - powiedzial po chwili wyczekiwania. - Skoro tak, to przyjdžcie tu jutro o szóstej, ale tylko we trzech, jasne? I tak oto, w nieoczekiwany sposób, osiygnqlišmy swój cel: Weiser zaproponowal nam spotkanie. Dziwne, ale gdy wraca-lišmy ty samy drogy w kierunku Brqtowa, žáden z nas nie chcial rozmawiač o tym, co zobaczylišmy w nieczynnej cegielni. Dzisiaj wiem, že byl to zwyczajny strach. Mniejsza juž o kadzi-dlany oblok, zupq rybný, lydujycy samolot, czarny panterq, wygrany mecz, mniejsza o mojy wycieczkq, w czasie której po raz pierwszy w žyciu uslyszalem o kimš takim jak Schopenhauer i zobaczylem, gdzie stala niemiecka pancerka przed budyn-kiem Poczty Polskiej. Mniejsza o to wszystko, czego zreszty wtedy nie lyczylišmy ze soby w jeden laňcuch, prowadzycy do Weisera. Wystarczylo, že widzielišmy go ponad podlogy piwnicy i nagle okázalo síq, iž Weiser, najpierw wyšmiewany Dawi-dek, póžniej dziwny trochq zaklinacz zwierzyt i geniálny pil-karz, ten sam niby, nie byl juž ty samy osoby. Zastanawiam síq, jak oddač uczucie, które wówczas opanowalo nasze dusze. Bo raczej nie byl to, jak napisalem przed chwily, zwyczajny strach. Jednak nie. Czasami, kiedy za dužo wypijq albo zanurzam síq w niedobry mglq, mqczy mnie dziwny sen. Jestem w kuchni mieszkania 138 mojej matici. Stoj q przy oknie, a za moimi plecami Piotr nasta-wia wodq w okopconym czajniku. Nagle odwracam glowq w stro-riq kuchenki i widzq, že stoi za mna_ktoš zupelnie obcy, ktoš, kto nie jest Piotrem. Podchodze; do niego, žadajac wyjašnieň, lecz nieznajomy mqžczyzna zamiast síq odezwač, ušmiecha síq wyro-zumiale. Najgorsze, že w jego ušmiechu poznajq coš z Piotra -ten sam grymas gómej wargi, i nie wiem, jak to wytlumaczyč. Wíqc wtedy czulišmy coš podobnego. Weiser stal síq dla nas kimš jeszcze bardziej obcym niž przez wszystkie lata szkoly i wszystkie dni wakacji, odkad zawarlišmy z nim došč szczegól-na_ znajomošč w Bože Cialo, a wlašciwie w dzieň rozdania šwia-dectw z religii. Bqdac Weiserem, nie byl nim równoczešnie. Ale kim síq stawal, gdy przychodzila ta chwila, w ktorej prze-stawal byč soba.. A može ta szczególna chwila w ogóle nie ist-niala, može on przez caly czas udawal tylko, že jest zwyczaj-nym chlopcem? I niby skad mielišmy to wszystko wiedzieč, skoro nawet dzisiaj nie potrafiq wyjašnič tej kwestii? Szlišmy w zupelnym milczeniu i obawa, aby nagle nie wyrósl przed nami w šwietle gwiazd, na tie czarnej šciany lasu, nie wyrósl tak samo jak w piwnicy cegielni - metr albo i wiqcej ponad ziemia_, ta obawa zamykala nam usta i odbierala chqč wszelkiej rozmowy. Ze skraju morený weszlišmy w jar. Bylo tu jeszcze ciemniej niž w otwartej przestrzeni. Na tie czarnej wie-žy bretowskiego košciola, widocznej juž przy wylocie jaru, za-majaczyly zloté punkciki. - Chryste! - powiedzial po raz drugi Szymek. - Gwiazdy spadaja_! Ale to nie byly gwiazdy. Chmára šwiqtojaňskich robaczków unosila síq ponad nami jak deszcz zlotých drobin i bylo tak ticho, že slyszelišmy wlasne oddechy. - Myšlalem - dodal Szymek - že one šwieca_ tylko w czerwcu. Rzeczywišcie, bylo wtym coš dziwnego. Nigdy przedtem ani 139 póžniej nie widzialem juž w naszej okolicy takiej masy šwietli-ków w lipcowa. noc. - To sa_ dusze zmarlych - szepnal z absolutny powaga. Piotr -i dlatego šwieca_. - Dusze zmarlych wlatajaxych robakach?! - žachnal síq Szy-mek. - Kto ci o tym mówil? Lecz Piotr nie byl skorý do zwierzeň. Dopiero na kolejowym nasypie, bližej košciola, powiedzial mniej wiqcej tyle, že pokutujíce dusze, kiedy uda síq im wejšč w cialo owada, zaczynaja. šwiecič. Ale robaki nie wytrzymuja. czegoš takiego dlugo i umierajú, dlatego tež šwietliki možná zobaczyč tylko przez krótki czas, na poczatku lata. - Te dusze - wyjašnil Piotr - musza_byč wielkich grzeszników i šwieca. dlužej niž zwykle. Szymek byl oburzony, jakby chodzilo o jego lometkq albo przepisy pilkarskie. - Glupi jesteš! - protestowal glošno. - Duszy nie možná zobaczyč, bo jest niewidzialna! Co mówil ksiadz Dudák na religii? No co? - Ze dusza jest niešmiertelna - bronil síq Piotr - ale nie powiedzial wcale, že nie možná jej zobaczyč! - Wcale nie, mówil, že jest niešmiertelna i niewidzialna, jedno i drugie tak samo wažne, tak? - z tym pytaniem Szymek wyskoczyl nagle do mnie, biorac mnie na šwiadka. Nie bylém pewien, jak z tym jest, tak samo zreszta. jak dzi-siaj - czy možná zobaczyč duszq? Ješli možná, to kiedy ktoš umiera, powinno síq ja_widzieč, czy ja wiem zreszta_, w jakiej po-staci? Wažne, žeby ja_ možná bylo ujrzeč, kiedy opuszcza šmiertelne cialo, które za dzieň lub dwa zloža_ do grobu. Powinno síq ja_ widzieč w postaci bialego obloku pary, a može w posta-ci lagodnego šwiatla, które umyka do góry, nie rozpraszajac 140 síq po drodze. Nie wiem. I wtedy tež nie wiedzialem. Najgor-sze, že to ja mialem rozstrzygnac spór, jakbym byl teologiem albo papiežem. - Ksiadz proboszcz Dudák - powiedzialem - tež tego nie wie, a mówi tak, bo... - Bo co? - No wlašnie, dlaczego tak mówi? - przerywali mi niecier-pliwie. - Mówi tak - wyjašnilem dalej - bo tak nauczyli go w semina-rium i tak kaže mówič ksia_dz biskup, a proboszcz musi we wszystkim sluchač biskupa, zupelnie jak w wojsku. - Jak to?! - zezlošcili síq obaj. - To ksiadz može tego nie wie-dzieč? - Tego síq nigdy nie wie - stwierdzilem pewnym glosem. -Dopiero jak síq umrze, možná to sprawdzič. Spojrzelišmy na cmentarz mijany po prawej rqce. Kawalki figur i rozbite nagrobki wyglaxlaly teraz jak pochyleni, modla_-cy síq ludzie. - To okropne - westcfmal Szymek. - Umierač, žeby síq czegoš pewnego dowiedzieč, nie? Pokiwališmy glowami ze zrozumieniem. W tym samým momencie dzwony bretowskie rozkolysaly síq poruszone czyjas reka. i przez las w šrodku nocy jak na trwogq przelecial potqžny glos. - Chryste! - powiedzial, a wlašciwie krzyknal trzeci raz Szymek. - Ktoš jest na cmentarzu! Nie, nie napiszq teraz: „serca struchlaly nam ze zgrozy" albo: „duszq mielišmy na ramieniu" lub, jeszcze lepiej: „serce pode-szlo mi do gardla". Nie napiszq, poniewaž takie rzeczy daje síq do ksia_žek, takie rzeczy i takie scény, doskonale pasujace do edukacyjnej powiešci. 141 W pierwszym momencie pomyšlalem, že to Weiser bawi síq z nami, chcac wypróbowač, czy nie czmychniemy przypadkiem przez Bukowy Górkq do domu. Idac na skróty, mógl tu byč kwa-drans wczešniej. Zaraz jednak przyszla mi mysl druga, zgola trzež-wiejsza - to nie bylo w stylu Weisera: ten nocny alarm dzwonów, wciskajycy síq miedzy sosny, huczycy pod roziskrzony kopuly nieba, skandalicznie glošny i rozdzierajycy císzq rozgrzanego powietrza. W istocie, nie byl to pomysl Weisera i nie jego reka ciygnela wszyst-kie trzy sznury miqdzy spróchnialymi bělkami dzwonnicy. Byl to Zóltoskrzydry. Skoro tylko poznališmy go, przycupnieci za krzakiem leszczyny, padla propozyqa, by jak najszybciej wracač do domu. - Juž raz byly z nim klopoty - przypomnial Szymek. - Zaraz tu ktoš przyleci z plebanii i bqdzie na nas. Nie bylém tego taki pewny: - W šrodku nocy? Teraz? Ale Piotr wskazal reky na budynek przylegajycy do košciola: - Popatrzcie tylko! Rzeczywišcie, miqdzy galqziami w oddali rozblyslo šwiatlo, najpierw w jedným, a póžniej w drugim oknie. Tymczasem Žóltoskrzydly podskakiwal, kolébal síq na boki, przysiadal w kucki, wszystko to w rytm čoraz glošniejszego bicia dzwonów. Wygladal jak uwiyzany do sznurów manekin, trochq šmiesz-nie, trochq grožnie. Nie mial juž na sobie szpitalnego szlafroka, jego odzienie stanowily ukradzione gdzieš zapewne drelicho-we spodnie i taka sama blůza. Nie moglišmy oderwač od niego wzroku, przy každým pociygnieciu powrozów mówil cos do siebie, ale ginqlo to w metalicznym trójglosie. Može wlašnie przez te dzwony nie ruszylišmy síq z miejsca ani na krok, nawet wtedy gdy od strony plebanii zobaczylišmy nadbiegajaxych dwóch mqžczyzn: košcielnego i proboszcza tutejszego košciola, który w niczym nie przypominal naszego ksiqdza Dudáka. 142 Byč može wlašnie o to chodzilo Žóltoskrzydlemu: wywabič ich z domu i zwrócič na siebie uwagq - bo odczekal, až tamci podbiegna_bardzo blisko, po czym wypušcil z rak sznury i dal susa w pobliskie chaszcze, umykajac w stronq Brqtowa. - Niech ksia_dz dobrodziej - wysapal košcielny - wraca na plebaniq i po milicjq dzwoni, a ja pobiegnq za nim! Mqžczyžni rozdzielili síq. Košcielny, sapiac jeszcze glošniej, ruszyl za uciekinierem, ksiadz potruchtal na plebaniq. Teraz, rzecz jasná, nie moglišmy síq wycofač. Trzeba bylo doczekač konca tej histórii i chociaž Žóltoskrzydly byl nam wlašciwie obojqtny, ciekawilo nas, jak skoňczy síq pogoň. Ruszylišmy šladem košcielnego ledwie widzialna. šciežka_, która gubila síq wšród rozrošnietych pokrzyw i paproci. Žóltoskrzydly mial ze trzydziešci metrów przewagi i lepiej oriento-wal síq w terenie. Skákal od kqpy do kqpy, chowal síq miqdzy nagrobkami, a kiedy myšlelišmy, že zniknal w jedným z nich, wyskakiwal nagle jak spod ziemi i rwal do przodu. Wyražnie bawil síq z košcielnym. Wreszcie dotarl na skraj cmentarza, stana! na peknietej plycie i krzykna_l w stronq pošcigu: - Eeeee - eeee - echo - echo - eeeee!! Košcielny przyšpieszyl. Ale Žóltoskrzydly byl juž daleko. Biegl w stronq pierwszych zabudowaň Brqtowa, gdzie rozbu-dzeni ludzie przez otwarte okna wypatrywali przyczyny noc-nego rontu. - Ludzie! Ludzieee! - krzyczal košcielny. - Lapcie go, chwy-tajcie wariata, trzymajcie go! I čoraz wiqcej okien rozjašnialo síq, jakby wybuchl požar albo zaczynala síq wojna. Žóltoskrzydly dobiegl do pierwszego domu i po piorunochronie wdrapal síq na spadzisty dach. Stal teraz na jego grani i szeroko rozložyl ramiona, jakby pozdrawial wszystkich, którzy zaczeh 143 gromadzič síq przed budynkiem. Mqžczyžni w pižamach, przy-deptanych kapciach, albo i boso, niektórzy w krótkich kaleso-nach, pokazywali go sobie palcami. - Ludzie! - dopadl ich wreszcie košcielny. - To ten sam czlo-wiek, co straszy na cmentarzu wasze žony i dzieci! Uciekl od czubków i nie daje wam spokoju! Trzeba go zlapač. Zaraz przy-jedzie milicja. Wežcie drabinq i lapcie go, tylko szybko, bo zno-wu ucieknie. Lapcie go, na co czekacie!? Mqžczyžni jednak nie kwapili síq do chwytania wariata, w dodatku na dachu. Stali niezdecydowani, przestqpowali z nogi na nogq, spogladajac jeden na drugiego. Kilka žon przydreptalo bližej. Gwar rozmów, szeptów, urywanych przešmiewek rósl coraz bardziej, gdy nagle Žóltoskrzydly wydal z siebie glos. Wlašciwie nie byl to glos, tylko džwiek, džwiek muzyczny, bo wszystko, co teraz nastúpilo, to byla muzyka, špiewanie calych zdaň, które wzrastaly, wybuchaly i čichly jedno za drugim w nie-wielkich po sobie odstqpach czasu. - Biada wam, mieszkaňcy kraju nadmorskiego! Biada wam! Slowo Paňskie weszlo do mego ucha i przemówilo ustami mo-imi! Bliski jest wielki dzieň Paňski, bliski i spieszny bardzo glos dnia Paňskiego, tam i mocarz gorzko wolač bqdzie! Mówiac to, Žóltoskrzydly wspinal síq na palce i wznosil rqce, a jego dlugie, krqcone wlosy wyglaxlaly jak broda Mojžesza, która. pamietalem dobrze z obrázka proboszcza Dudáka, kiedy na lek-cji religii pokazywal nam przejšcie przez Morze Czerwone. - Spadnie... Nie spadnie... Chyba spadnie... - szeptano na dole, ale nastqpne inkantacje Žóltoskrzydlego zamknejy usta ciekawym. - Wtedy zešlq strach na ludzi, tak iž chodzič bqda_ jak šlepi! -jego reka wskazywala teraz glowy stloczone jedna obok dru-giej. - Ich krewbqdzie rozbryzgana niby proch, a ich wnetrzno- 144 šci rozrzucone niby bloto! Ani was srebro, ani zloto nie bqdzie moglo wyratowač w dniu gniewu Pana, bo ogieň gniewu Jego pochlonie cala. ziemiej Doprawdy, koniec straszny zagladq zgotuje wszystkim mieszkaňcom ziemi! Ostatnie „ziemi" brzmialo szczególnie przenikliwie. Ujrzalem, jak niektoré kobiety žegnaja. síq ze strachem, a mqžczyžni stoja, z glowami zadartymi w górq, jakby zobaczyli na niebie kometq. - Sprowadzilem tež posuchq na kraj i na góry, na wszystko, co ziemia wydaje, na wszelka. prace; rak - glos stawal síq coraz mocniejszy i brzmial glošniej niž wszystkie trzy brqtowskie dzwony rázem. - Biada wam mieszkaňcy kraju nadmorskiego! Przetož niebo zatrzymalo swoja_rosQ nad wami, ziemia takže zawarla síq, aby nie wydawala urodzaju swego! Bezradný košcielny rozkladal rqce niczym Poncjusz Pilát, až wreszcie, gdy tylko opadla fraza zawodzacej melodii, rozwšcie-czony do bialošci zawolal, jak mógl naj glošniej: - Ludzie! Chrzešcijanie! Nie sluchajcie go! To antychryst žywy, heretyk, wariat! Wariat, mówiq wam! To grzech šmier-telny sluchač takich rzeczy! Lapcie go lepiej, no, dalej, žywo! Lecz nikt nie uczynil nawet pól kroku do przodu. Žóltoskrzy-dly tryumfowal. - Czy juž czas dla was? - zwrócil síq do ludzi jeszcze glošniej. - Czy juž czas, abyšcie mieszkali w domach wykladanych kafel-kami, podczas gdy dom Pana lezy w gruzach? Liczylišcie na wiele, lecz oto jest malo, a gdy to przyniešlišcie do domu, zdmuchnalem to. Dlaczego? Mówi Pan ZastQpów: Z powodu mojego domu, który lezy w gruzach, podczas gdy každý z was gorliwie krzata síq kolo wlasnego domu! Nagle od strony miasta uslyszelišmy slabé wycie syreny, a w chwilq póžniej na rebiechowskiej szosie zamajaczyly šwia-tla samochodu. 145 - Milicja jedzie! - wykrzyknal uradowany košcielny. - Otocz-cie dom, žeby nie uciekl! Ale i tym rázem nikt nie rwal síq do czynu. Zóltoskrzydly wycia_gnal rekq w stronq zbližajaxych síq šwiatel. - Biada ternu - podniósl glos jeszcze grožniej niž przed chwi-la_ - kto gromadzi mnóstwo tego, co do niego nie naležy! Serce síq rozplynie, kolano o kolano tluc síq bqdzie i bolešč na wszyst-kich biodrach bqdzie, a oblicza wszystkich poczemieja_. Z samochodu wyskoczylo czterech milicjantów, uzbrojonych w palki i pistolety. Dowódca. patrolu byl ciemnowlosy porucznik. - Rozejšč síq - rzucil krotko i energicznie. - Nie przeszkadzajcie teraz, obywatele! Zóltoskrzydly, który w tym momencie mial jeszcze szansq na ucieczkq, zwažywszy ciemnošci i doskonala. znajomošč terénu, poczul przyplyw nowego ducha. Pochylajac síq wyražnie wkie-runku porucznika, wykrzyknal špiewnie: - Biada ternu, który krwia.buduje miasto i utwierdza je nie-prawošcia_! W dzieň ofiary Paňskiej nawiedzq wszystkich, któ-rzy síq oblócza_ w szaty cudzoziemskie! Biada krwawemu mia-stu! Wszystko w nim jest oszustwem, pelno w nim lupu, nie masz koňca grabiežy! Milicjanci zbili síq w ciasna. grupkq wokól porucznika, a ten dawal im rozkazy. Dowódca podniósl glowq w kierunku dachu, skaxl Zóltoskrzydly rzucal coraz srožsze przekleňstwa, tym rázem specjalnie na ludzi w mundurach: - Twoje szczenieta požre miecz! PoIožq kres twojemu lupie-stwu w kraju, juž nie bqdzie slychač glosu twoich poslów! Spro-wadzq najgorsze z narodów, aby opanowaly wasze domy i položq kres waszej dumnej poteclze! Gdy nadejdzie zgryzota, bqdziecie szukač pokoju, ale go nie bqdzie! Posta_pÍQ z wami wedlug wasze-go postqpowania i osa_dzq was zgodnie z waszymi prawami! 146 - Zlaž stamtaxl natychmiast! - przerwal mu ostrý glos po-rucznika. - Zlaž, bo bqdq zmuszony užyč sily! - Twoi urzqdnicy sajak szaraňcza - odpowiedzial mu za-špiew Žóltoskrzydlego. - Nieuleczalna jest rana twoja, wszy-scy, którzy o tobie usfysza., klaskač bqda_ w dlonie, bo kogóž usta-wicznie nie omijalo okrucieňstwo twoje?! Poniewaž zlupileš wiele narodów, wíqc i ciebie zlupia. wszystkie inne ludy z powo-du przelanej krwi ludzkiej i gwaltu dokonanego na kraju! Zobaczylišmy, jak dwaj milicjanci zachodza. teraz dom od tylu, a porucznik wyjmuje z kabury pistolet. - Zlaž! - powtórzyl rozkaz. - Zlaž, bo bqdq strzelal! - I wyrzucq na cíq obrzydliwošci - zabrzmiala odpowiedž Žóltoskrzydlego. - Zelžq cíq i uczyniq widowiskiem, tak že kto-kolwiek cíq ujrzy, oddali síq od ciebie! Požre cíq ogieň, wytnie cíq miecz, požre cíq jak szaraňcza! Ostatni wyraz, a wlašciwie ostatnia samogloska, wybrzmiewaja_-ca dlugo i džwiqcznie, zbiegla síq z hukiem wystrzalu. Porucznik dal ognia w powietrze na postrach. Ludzie zgromadzeni wbramie sa_siedniego domu i w oknách odruchowo wtulili glowy w ramio-na, a dwaj milicjanci, którzy zaszli Žóltoskrzydlego od tylu, wsko-czyli na gzyms i wspinali síq szybko. Sekundy jego wolnošci zda-waly síq policzone. Jeszcze raz podniósl dlonie do nieba, jakby bral gwiazdy na šwiadków swojej niewinnošci, i krzycza_c: „Panuja_cy Pan jest sila. moja" ruszyl na spotkanie miliqantów, którzy byli juž na dachu. Ichbiale palki wzniesione do uderzenia grožnie odcina-ly síq od czarnego tla nieba. Žóltoskrzydly jednak nie mial w sobie ducha Chrystusowego, bo zamiast poddač síq ludziom wmundu-rach i przyjac spokojnie spadajíce naň razy, zepchnal obu mili-cjantów z dachu jednym zdecydowanym uderzeniem lokci. Džwiek spadaja_cych dachówek, krzyki miliqantów i nocny špiew Žóltoskrzydlego zlaly síq teraz w jedno. 147 - Panujaxy Pan jest sila. mojaj - powtórzyl radošnie. - Który czyni nogi moje jako nogi lani i po miejscach wysokich prowa-dzi miej To mówiac, Žóltoskrzydly zeskoczyl z dachu na miekka. zie-miq ogródka i szybko umykal w stronq cmentarza. Poturbowa-ni milicjanci ruszyli za nim. - Stoj! -krzyczal porucznik. - Stoj, bo strzelam! Lecz Žóltoskrzydly ani myšlal síq zatrzymywač. Powietrze rozdarl huk kolejných wystrzalów, oddaných tak samo jak pierwszy - w górq, dla postrachu. I na tym by síq wlašciwie skoňczylo, gdyby nie to, že wariat i šcigajaxy go milicjanci biegli prosto na nas. Uciekališmy co sil wnogach, lecz Žóltoskrzydly byl szybszy, po chwili czulišmy juž j ego oddech na karkach. Nie zapytal o nic i widzac, že uciekamy tak jak on, pokazal reka., žeby síq rozdzielič. Nie bylo to jednak možliwe. Od strony Bukowej Górki, z przeciwleglego kraňca cmentarza nadbiegaly ku nam postacie w bialych, powlóczy-stych szatach. Do dzisiaj nie wiem, kto wezwal pielqgniarzy ze szpitala, a przede wszystkim dlaczego pojawili síq oni z tamtej strony, odcinajac odwrót nam i Žóltoskrzydlemu. Byč može proboszcz bretowskiego košciola po zawiadomieniu milicji za-dzwonil jeszcze na wszelki wypadek do szpitala i teraz mieli-šmy na karku milicjq, wariata i ludzi w bialych fartuchach, któ-rzy pomiqdzy nagrobkami wygladali jak duchy. Poczulem síq jak zwierzyna osaczona w pulapce i przemyšliwalem w strzqp-kach zdaň, pošpiesznie i chaotycznie, jak tež bqdziemy síq z tego tlumaczyč. Czy wezma. nas do aresztu? A ješli tak, to czy p otr aktu j a. nas jako wspólników Žóltoskrzydlego? Oblawa za-ciešniala pieršcieň i juž wydawalo síq, že nic nas nie uratuje, gdy Piotr chwycil mnie za rekq. - Krypta! Tam nas nie znajdaj 148 Oczywišcie, to byl doskonaly pomysl. Skoczylišmy, a za nami Žóltoskrzydly, w stronq nasypu, gdzie znajdowala síq nasza kryjówka. Wlaz, jak zwykle, byl trochq odsuniqty i teraz mogli-šmy wpelznac do wnqtrza bez halasu. Tak, tego wieczoru, a wlašciwie tej nocy nie wszystko jeszcze zostalo spelnione. Moja pamiqč po tylu latách kaže mi wspo-mnieč, že kiedy juž oblawa síq skoňczyla i kiedy spiesznie opu-šcilem kryptq wraz z Szymkiem i Piotrem, pozostawiajac tam Žóltoskrzydlego, i kiedy minalem juž Bukowa. Górkq i ulice; Kmieca_, która wiodla od lasu do naszej kamienicy, i kiedy za-stukalem w drzwi naszego mieszkania - otworzyl mi ojciec w pižamie, z pasem w rqku i bez slowa przeložyl mnie przez kolano, a liczba razów, które spadly na moje pošladki, urosla do zgola astronomicznych rozmiarów. Kiedy ojcu zmqczyla síq reka, robil przerwq i wzdychal: - Nie bijq cíq za to, žes nie byl w domu, ale za to, že matka od czterech godzin oczy wyplakuje za toba_, smarkaczu! I bylo to chyba najtkliwsze zdanie mego oj ca do mnie, bo wlašnie ono utkwilo mi w pamiqci najlepiej. Ale wtedy myšla-lem, že to niewažne, tak samo jak razy, od których spuchl mi tylek, bo przeciež mielišmy Weisera, a raczej on mial nas od tej nocy w garšci, choč nie wiedzialem wówczas, jak krotko bqdzie to trwalo. Dlaczego napisalem o Žóltoskrzydlym? Dlaczego nie zakoňczylem na zawaleniu síq spróchnialej podlogi albo na robaczkach šwietojaňskich? Napisalem o tym wszystkim, jakby zachodzil tu jakiš zwiazek z Weiserem. Bo w isto-cie tak bylo. Nastqpnego dnia, kiedy wyszlo na jaw, že nie tylko ja mam czerwieniejace prqgi na siedzeniu i nie tylko mój ojciec okázal síq tak czulym pedagogiem, nastqpnego wíqc dnia, skoro tylko spotkališmy síq w trójkq, Piotr zaproponowal, aby udač síq do krypty i sprawdzič, czy nie ma tam Žóltoskrzydlego, a Szymek 149 dodal zaraz, že o wszystkim trzeba opowiedzieč Weiserowi, a na-wet zapytač go, co sadzi o wariatach, o tym zas w szczególnošci. Dziwne, ale kiedy Weiser wychodzil z bramy, nikt z nas nie podszedl do, zupelnie jakby wyznaczona przezeň godzina szósta byla terminem audiencji nie do przekroczenia. Nie šledzilišmy tež Elki, która za nim wybiegla. Wczorajsze wydarzenia zawia_zaly pomiqdzy nami nici porozumienia, ale wiedzielišmy, že jest to porozumieme jednostronne i na swój sposób czulišmy tq specyfikq. Ostatecznie, to Weiser raczyl umówič síq z nami, a nie na od-wrót. I trzeba to bylo uszanowač. Tak samo jak to, co widzieli-šmy w nieczynnej cegielni. Postanowilišmy trzymač jqzyk za zebami. Kiedy tylko Elka znikla za ogloszeniowym slupem, podszedl do nas Janek Lipski, ten sam, który byl z nami w zoo i gral w slynnym meczu z wojskowymi, i zapytal: - No co, wyšledzilišcie ich w koncu, czy nie? - Janek byl ostat-nim spoza naszej trójki, który opušcil kryptq, gdy czekališmy na Weisera. - Iii tam... - odpowiedzial wymijajaco Szymek. - Bo co? Krótkotrwale milczenie wypelnione bylo spojrzeniami pel- nymi nieufnošci. - No to co zobaczylišcie? - Nie takiego, nie warto byla czekač - klamal jak z nut Szymek. - Oni lowili ryby w gliniankach. - Bujasz. - Iii tam, to leč teraz za nimi, Tomaszu jeden, nam síq juž nie chce. Ten argument przewažyl. I nawet nie spostrzeglišmy, jak zawiazalo síq pomiqdzy nami - przez to pierwsze klamstwo -tajne porozumieme w sprawie Weisera. Na razie jednak mie-lišmy co innego do roboty. 150 Žóltoskrzydly, którego zastališmy w krypcie, nie opuszczal kryjówki od wczoraj. Možná síq bylo tego domyšlič, widzac, jak lapczywie zajadal kawalek rogalika podaný mu przez Piotra. Bohater zeszlej nocy držal na calym ciele ze strachu i nie mo-glišmy pojyč, jakim sposobem ten niezwykly czlowiek, który wyglaszal wspaniale przemówienia i zrzucal milicjantów z dachu - jak ten czlowiek zmienil síq w ciygu niespelna dwu-nastu godzin. Gdy zobaczyl nasze glowy pochylajace síq nad jego niespokojnym snem, zaslonil twarz, jakby spodziewal síq uderzenia. Porozumiewal síq z nami za pomocy krótkich sylab: „ee", „aa", „uhm", i gdyby nie jego wczorajszy wystqp i ten po-przedni, kiedy spotkališmy M-skiego zArnica montana, gdyby nie tamté podniosle, wyšpiewywane pelny piersiy zdania, možná by sadzič, že ten nieogolony mqžczyzna w dziurawych drelichach jest niemym wlóczqgy, szukajycym w naszej krypcie chwilowego schronienia. Dzisiaj przypuszczam, na czym polegala jego tajemnica. Žóltoskrzydly potrafil glosič tylko tamté straszne wersety, grožace klqskami, krwiy i mordem. To byla jego choroba i wielkošč jednoczešnie. Piotr zapytal go, czy chce zostač tutaj. Skinyl glowy. Szymek zaproponowal dostarczenie jedzenia. Žóltoskrzydly ušmiech-nal síq, a z jego gardla zamiast odpowiedzi czy podziekowania wylal síq nieartykulowany džwiqk, oznaczajycy aprobatq. Zadania zostaly wiec podzielone. Piotr mial zorganizowač jedze-nie. Szymek jakieš ubranie, a ja papierosy, gdyž Žóltoskrzydly gestem reki pokazal, že bardzo tego potrzebuje. Ruszylišmy przez Bukowy Górkq do swoich domów, a wlašciwie do tego sa-mego domu, tylko do rožných mieszkaň, i nawet przez mysl nam nie przeszlo, že to, co robimy, že caly ten proceder jest czymš niezgodnym z prawem. Czymš, co obraža tak zwane pra-wo i domaga síq kary. Nie chcq powiedzieč, že prawu przeciw- 151 stawilišmy Chrystusowego ducha, o którym tyle razy przypomi-nal proboszcz Dudák. Tego powiedzieč nie mogq, gdyž nie by-loby to zgodne z prawdy. Muszq jednak wyjašnič, že gdyby w tamtej chwili przyszla na nas minuta zastanowienia i gdyby-šmy doszli do wniosku, že pomagamy nie tylko niebezpieczne-mu wariatowi, ale tež komus, kto czynnie zaatakowal milicjan-tów, to nawet wtedy Piotr zwqdzilby ze spižarni bochenek chleba, žólty ser i kawal sloniny, Szymek przynióslby przenico-wane spodnie i flanelowy koszulq w kratq, a ja skombinowal-bym papierosy „Grunwald", takie same, jakie pálil mój ojciec i jakie kupowalem posylany przez niego w sklepie Cyrsona, bo wtedy o kiosku „Ruchu" w naszej dzielnicy nikomu síq jeszcze nie snilo. Byl wíqc chleb, slonina, žólty ser, przenicowane spodnie, fla-nelowa koszula w kratq i byly papierosy „Grunwald". Byl takže promienny ušmiech Zóltoskrzydlego, kiedy powrócilišmy do krypty z pelnymi řekami. Jadl i pálil na wyšcigi. A gdy na koniec Piotr wycia_gnal z plóciennego worka po jednej butelce oranžady dla nas i dwie dla Zóltoskrzydlego i gdy pilišmy ten nektar z babelkami, nasza znajomošč z odmieňcem wydawala síq ugruntowana. Pamiqtam, že tylko w mojej butelce byla czerwona oranžada, i pamiqtam tež, že nie zapytalem Piotra, skad wzial pieniadze na taki wydatek. Ostatecznie piqč oran-žad to bylo piqč zlotých, a piqč zlotých to nie taka mala suma. Nigdy jednak nie zapytalem Piotra, skaxl wzial tyle gotówki, nigdy, ani kiedy chodzilišmy do tej samej szkoly, ani tež póž-niej, gdy nasze drogi rozeszly síq, ani nawet wtedy gdy przy-chodzilem na j ego grób gawqdzič o róžnych rzeczach. Bo przeciež ježeli ktoš jest z tamtej str ony, to nie wypada go na-gabywač o takie sprawy. Pilišmy wíqc slodkawy, musujaxy plyn, roztierajúc z lubošcia. jego krople na podniebieniu, a Žól- 152 toskrzydly mlaskal z zadowoleniem i ušmiechal síq do nas, jak-byšmy byli j ego najlepszymi przyjaciólmi. Która to mogla byč godzina? Która godzina na zegarze i która godzina šledztwa? Kiedy Piotr šleczal jeszcze za drzwiami dy-rektorskiego gabinetu, a ja przypominalem sobie smak orzež-wiajacej oranžady, która. pilišmy w krypcie niczym ambrozje;, wtedy wlašnie zaczaj: bič zegar šcienny, obwieszczajac, že wszystko przemija, jak czas odmierzany blaszanym mechanizmem. Bylém jednak zbyt spragniony, glodny i wystraszony, by patrzeč, która. godzinq pokazuja. wskazówki. Ostatecznie, nie to bylo wažne. Mrok panujaxy za oknami mówil, že jest juž bardzo póžno. Tak wlašnie pomyšlalem: jest juž bardzo póžno, a tamci trzej musza_byč zmeczeni. I chočby nie wiem co mówi-li, niedlugo zakoňcza. šledztwo. Nawet ješli nie osia_gna_ celu, ješli obraz wydarzeň, jaki usilowali skonstruowač, nie bqdzie wystarczajaxy, nawet wtedy przeloža. przesluchanie na dzieň nastqpny. A jutro jest przeciež niedziela, wíqc wlašciwie nie na dzieň nastqpny, tylko na poniedzialek. Jasne, že nie zamkna. nas tutaj, tylko wypuszcza. do domu, a wtedy... Wtedy porozu-miemy síq co do ostatniego szczególu, ustalimy dokladnie, gdzie spalilišmy strzqp czerwonej sukienki, który pozostal po Elce. I chociaž ani Elka, ani Weiser nie zostali rozszarpani nie-wypalem, uczynimy tak dla šwiqtego spokoju. Wszyscy bqda_ zadowoleni - dyrektor, czlowiek w mundurze, M-ski, zadowo-lony bqdzie prokurátor, a przede wszystkim Weiser, który na pewno šledzi nasze wybiegi z uznaniem. Nagle pod przymkniqiymi powiekami zobaczylem, jak mru-ga na mnie trójkatne oko Boga, majacza_ce w chmurách. Bylo to jak na obrázku, który pokazywal proboszcz Dudák. „Pamiq-tajcie", mówil, unosza_c palec do góry, „ono o wszystkim wie 154 i wszystko widzi, gdy oklamujecie rodziców, gdy zabieracie ko-ledze olówek albo gdy nie przežegnacie síq, przechodzac obok krzyža czy kapliczki. Niczego nie zapomina, o wszystkim pa-mieta, o každým grzechu i szlachetnym postqpku. A gdy wasze dusze stana, przed Jego obliczem, przypomni warn to, co robili-šcie na ziemi". Tak, proboszcz Dudák mial niewatpliwie talent pedagogiczny, bo czqsío, kiedy w drobnej sprawie oklamalem matkq albo zatrzymalem sobie resztq z zakupów, trójkatne oko nie dawalo mi spokoju. A teraz przypomnialem sobie o jego istnieniu jeszcze mocniej, bo to nie bylo male klamstewko, to byl caly system, caly gmach klamstwa zbudowany przez nas na užytek... no wlašnie, na czyj užytek? - nie bylém pewien i nie dawalo mi to spokoju. Dia kogo bylo to klamstwo? Dia tamtých, siedzaxych za drzwiami z pikowana. cerata? Dia nas samých? Czy dla Weisera, który kázal nam przysiac, že nigdy o niczym i nikomu nie powiemy? Ale ješli tak bylo, ješli to klamstwo powstalo przede wszystkim dla Weisera, to co z trój-katnym okiem, patrzaxym na každý gest i sluchajaxym každe-go slowa z niebieskiej wysokošci? Po czyj e j stronie jest w takim razie Pan Bóg? - myšlalem. Ješli po naszej, a przede wszystkim Weisera, to powinien nas z tego rozgrzeszyč. A ješli jednak po tamtej? Ješli Weiser zwiazal nas przysiqga. podstqpnie? I prze-razilem síq nie na žarty, bo po raz pierwszy wydalo mi síq, že Weiser móglby byč sila. nieczysta_, która omotawszy nas siecia. pokus, wystawila na próbe;. Zaraz tež przypomnialem sobie, co proboszcz Dudák opowia-dal o szatanie: „O tak, nie zawsze wyglacla grožnie. Czasem kolega powie ci, žebyš nie szedl do košciola, i jest to podszept szatana, który odwodzi cíq od obowiazku, ludzac obrazem fal-szywych przyjemnošci. Czasami, zamiast pomagač rodzicom, idziesz na plažq, bo jakiš glos podpowiedzial ci, že to jest cie- 155 kawsze. Tak..." - proboszcz dramatycznie zawieszal glos jak w czasie kázania, „w ten sposób diabel kusi nawet dzieci, ale pamiqtajcie, moi mili, že nic nie ukryje síq przed obliczem Boga, a kara za grzechy može byč straszna. Popatrzcie tylko", proboszcz zaczynal prawie krzyczeč, wyci^gajac nastqpny obrázek, „jakie meki spotkač moga. grzeszników, którzy nie poslúchali glosu sprawiedliwošci, którzy nie opamietali síq na czas! Popatrzcie tylko, jak bqda. cierpieč, i to nie przez sto, dwiešcie czy piqčset lat, ale przez cala. wiecznošč! I przed naszymi oczami ukazywal síq stworzony reka. artysty obraz piekielnych czelušci, do których kosmate diably wrzucaly nagich potqpieňców. Ich ciala, spadajíce w dól, poskrqcane, klute widlami, szarpane szponami, lizane byly plomieniami ognia, który dochodzil tu-taj z samego dna piekiel. Gdy proboszcz schowal reprodukejq, nie mielišmy watpliwošci, že pieklo wyglada tak naprawdq. Dlatego siedzac obok Szymka na skladaným krzešle, wciaž nie bylém pewien, czy nasze klamstwa nie zostana. nam wypo-mniane przez trójkatne oko, kiedy staniemy przed nim sam na sam i kiedy niczego juž nie bqdzie možná ukryč, tak jak przed M-skim lub czlowiekiem w mundurze. Dzisiaj wiem, že rozmyšlania te mialy wszelkie znamiona zalamania, i od tej chwili šledztwo stalo síq dla mnie jeszcze wieksza. udreka.. Zastanawialem síq, czy nie wyjawič wydarzeň ostatniego dnia nad Strzyža.. Cóž z tego, že nie uwierzyliby, cóž staxl - myšlalem - že nie daliby wiary? Ostatecznie, byla to sprawa Weisera i Elki, nikogo wiecej. A prawda zostalaby oca-lona, prawda, której i tak nikt nie chcialby przyjac. Nie musialem przeciež wyjawiač wszystkich tajemnic Weisera, do których zo-stališmy dopuszczeni. Wystarczylo opowiedzieč po kolei, minuta po minucie, co robili Weiser i Elka, kiedy stališmy w wodzie po kostki, w pelnym sloňcu, i kiedy Weiser powiedzial, žeby- 156 šmy teraz na nich poczekali. A može mial on na mysli jakieš inne czekanie, zupelnie róžne od tego, gdy czeka síq na przy-jazd pocia_gu albo otwarcie sklepu lub rozpoczQcie wakacji? Tego wiedzieč nie moglem. Z gabinetu, mimo zamknietych drzwi, doszedl nas krzyk M-skie-go, a w chwilq póžniej Piotra. Musieli zastosowač wobec niego coš ekstra, može wyciskanie slonia pola_czone ze skubaniem gqsi, a može zrobili mu coš zupelnie innego, czego nawet nie možná síq bylo spodziewač? Szymek poruszyl síq na krzešle, a ja poczulem, jak noga cierpnie mi jeszcze bardziej. Nie wiem dlaczego, przypomnialem sobie tq sama. piešň, która. špiewali-šmy tego roku na Bože Cialo, postQpujac za proboszczem Duda-kiem i monstrancja; „Witaj Je-e-zu, Sy-nu Ma-ry-i, Tyš jest Bóg praw-dzi-wy w Swiq-tej Hos-ty-iii". I nawet nie jej slowa, do ktorých nie przywia_zywalem wówczas szczególnej wagi, tylko melódia, powolna i dôstojná, cia_gnaca síq wa_ska_ stružky pa-miqci niczym smuga kadzidlanego dymu, ta nostalgiczna melódia podzialala na mnie kojaco. Co bylo dalej? Do godziny szóstej mielišmy jeszcze mnóstwo czasu. Žólto-skrzydly zostal zaopatrzony, a towarzystwo nie bylo mu po-trzebne. Z nudów rodzily síq w naszych glowach najdziwniejsze pomysly, wszystkie oczywišcie dotyczace Weisera. Co nam pokaze? A može - co z nami zrobi? Može nauczy nas latač, a može zmieni motýla w žabq albo na odwrót? A gdyby tak za-pytač go, po co taňczyl w piwnicy nieczynnej cegielni? Piotr zgodzil síq, že byloby to ciekawe, ale czy nie lepiej poprosič go o jeszcze jeden zardzewialy schmeiser? Ješli zna caly las až do Oliwy albo i dalej, niejedno mógl wygrzebač w poniemieckich okopach. A može Weiser zechce rozegrač z nami prawdziwa. 157 grq wojenna? Po co przypatrywalby síq naszym zabawom -wtedy, na brqtowskim cmentarzu? Juž po obiedzie, siedzac; na spróchnialej lawce pomiqdzy sznurami z bielizne, przypominališmy sobie každý j ego gest i každé slowo. Dlaczego nie chodzil z nami na religiq? Po co mu Elka? Kto go nauczyl poskramiania zwierzat? Nasze rozwažania przerwala na chwilq pani Korotkowa, któ-ra przez okno wyrzucala jak popadnie rzeczy swojego mqža. - Draniu jeden, pijaku! - krzyczala. - Wynoš mi síq zaraz i nie wracaj wiqcej! Žeby cíq oczy moje nie widzialy, žeby cíq uszy moje nie slyszaly! Na ziemi wylaclowala juž koszula, para spodni, buty, gdy nagle z klatki schodowej wyszedl pan Korotek. Chwiejnym kro-kiem zbližyl síq do kupki swoich rzeczy i jak gdyby nic zaczal síq ubierač - gniew žony wyrzucil go z mieszkania w samých spodenkach i boso. - Hej! - krzyknal w górq. - A skarpetki to pies? Pani Korotkowa nie znala litošci, bo zatrzasnqla okno, a my patrzylišmy, jak pan Korotek, siedzac teraz na ziemi, wklada buty na bose stopy i jak prawa noga myli mu síq z lewym bu-tem i odwrotnie. Wreszcie, gdy dopasowal juž obuwie, opušcil podwórko marynarskim krokiem, špiewajac; wcale niežle: „Adieu, moja droga kochanko, adieu, moja droga Mulatko!". Pani Korotkowa nie byla jednak Mulatka, i widocznie jej maž špiewal tak sobie, dla podniesienia na duchu. Dobrze, ale gdzie Weiser nauczyl síq grač w pilkq, i to až tak? Nasza rozmowa biegla tym samým tropem. Skoro w meczu z wojskowymi pokazal taká. klasq, to czemu nigdy wczešniej nie widzielišmy w nim pilkarza, dlaczego stal zawsze na ubo-czu, gdy nauczyciel WF-u dzielil klasq na dwie družyny i kázal nam grač? Jaki mial cel w ukrywaniu swoich umieJQtnošci? 158 A na dodatek, czy potrafil cos jeszcze, cos, o czym nawet nie moglišmy mieč pojqcia? Takie pýtania wywolywaly ciarki, ale tym chqtniej je zadawališmy. Nad dachem kamienicy jaskólki šmigaly z charakterystycz-nym džwiekiem, ni to piskiem, ni to gwizdem, niebo jak przez wszystkie dni tego lata przypominalo splowialy szmat blekitu, pan Korotek zda_žyl juž wrócič z baru „Liliput" pijany do granic možliwošci ludzkich, a my nadal ciygneHšmy rozmowq, w ktorej tryb warunkowy i znak zapytania stánowily element glów-ny. Za kilka dni lipiec dobiegal koňca i mijala polowa wakacji, jednakže ani to, ani zupa rybná w zátoce, ani nawet ekscesy pana Korotka nie mogly odwrócič naszej uwagi od sprawy za-sadniczej. Punktualnie o szóstej bylišmy na skraju lasu, tam gdzie kie-dyš zaczynaly síq sklady zrujnowanej cegielni. Jej budynek, który w nocy przypominal staré zamczysko, teraz wyglaclal niewinnie, niczym rudera, jakich pelno bylo na przedmie-šciach Wrzeszcza i Oliwy. Do wejšcia podchodzilo síq przez zarošniqty perzem, lebioda. i trawami plac, na którym od lat nie položono žadnej cegly. Wewnatrz panowal mily chlód, ale ku naszemu zaskoczeniu nie bylo tam nikogo. Sterty przerdze-wialego želastwa, powywracane wagoniki i rozebraný w trzech czwartych piec - to wszystko. Na podlodze walaly síq puszki po farbie, strzqpy worków i kawalki tektury, przegnilej i cuchna_-cej plešnia_. Minqlo piqč minut, dlugich jak piqč godzin, w cza-sie których Piotr kopal puszki, Szymek zaglaclal do pieca, a j a ušilo walem przesunac jeden z wagoników. Zaczynalem watpič, czy spotka nas tu cokolwiek ciekawego, gdy w wejšciu, za naszymi plecami uslyszalem glos Weisera: - Pierwszy waru-nek spelnilišcie, jestešcie sami. Dobrze. A teraz drugi. Chodžcie za mna_. 159 Bez slowa ruszylišmy w dól, tymi samými schodami, które za-walily síq rázem z drewniana_podloga_ wczorajszej nocy. Ale šladów katastrofy próžno byloby szukač, wszystko bylo w porzadku - klapa, schody i podloga zostaly naprawione. Ani jedna deska nie wyróžniala síq šwiežymi šladami hebla, ani jeden stopieň nie zostal wprawiony z nowej belki. Stanelišmy na klepisku piwnicy. - Musicie zložyč przyrzeczenie. Czy jestešcie gotowi? Oczywišcie, nie bylišmy gotowi, ale czy Weiserowi možná síq bylo sprzeciwič? - A na co bqdziemy przysiqgač? - zapytal Szymek. - Bo jak na krucyfiks, to musi byč naprawdq wažna sprawa. - Sadzisz, že nie jest wažna? - odparí Weiser i po jego pýtaniu zapanowalo nieznošne milczenie, bo przeciež skoro nie wiedzielišmy, co trzyma w zanadrzu, bylišmy zaszachowani. - Wíqc na co bqdziemy przysiqgač? - powtórzyl Szymek. - Dlaczego pytač „na co", nie lepiej spytač „po co"? - zagad-nal Weiser. - No, wiadomo - przerwal Piotr - žeby nie zdradzič tajemni-cy. Przysiqga síq zawsze po to. - Dobrze - odpowiedzial Weiser - žeby nie zdradzič tajemni-cy. No, to powiedzcie, czy wierzycie w žycie pozagrobowe? Stališmy stropieni. Nikt jeszcze nie zapytal nas o coš takiego wprost. Oczywistošč, kiedy przygwoždzi síq ja_takim pytaniem, stač síq može watpliwa nawet dla došwiadczonego czlowieka, a cóž dopiero dla nas, wtedy, w piwnicy nieczynnej cegielni, gdy nasze oczekiwanie bylo niczym gora_czka palica serce i wyobražniq. - Wlašciwie to tak - odpowiedzialem za wszystkich. - Dlaczego mielibyšmy nie wierzyč? - No dobrze - rzekl Weiser - to przysiqgnijcie na žycie pozagrobowe, že niczego, co wam pokažq tu albo gdzie indziej, nie 160 wyjawicie nikomu i tylko to, o czym powiem, bqdziecie mogli opowiedzieč, gdyby was pytáno. A gdybyšcie wyjawili, umrze-cie bez przyszlego žycia, to bqdzie kara za zdradzenie tajemni-cy. Zrozumielišcie? Pokiwališmy glowami w skupieniu. Weiser kázal nam polo-žyč prawe dlonie na swojej lewej rqce i gdyšmy to uczynili, každému z osobná polecil powiedzieč: „Przysiqgam!". Wtedy podszedl do jednej ze šcian i pchnal ja. lekko, a na-szym oczom ukázalo síq waskie przejšcie, wiodace do obszeme-go pomieszczenia. Byla to dluga sala, powstala z polaczenia trzech albo czterech komor piwnicznych, w których usuniqto šciany dzialowe. Ich resztki zaznaczaly síq wystajaxymi ulam-kami cegiel i kamieni. Zaraz obok wejšcia, po lewej stronie, staly dwie skrzynie, obok których zobaczylišmy Elkq. Pomieszcze-nie ošwietlaly dwie mocne žarówki, zwisajace z sufitu wprost na izolowanych kablach. Wtedy nie zwrócilem na to najmniej-szej uwagi, ale dziš przekonany jestem, že Weiser musial podlaxzyč cala. instalacjq sam, cia_gna_c przewód od drogi do Matemblewa, co wymagalo nie lada sprytu i umieJQtnošci. Któž jednak zwracalby uwagq na takie blahostki, kiedy Elka otworzyla pierwsza. skrzyniq i zobaczylišmy w jej wnqtrzu prawdziwa_broň. Tak, to byla najprawdziwsza w šwiecie broň: trzy niemieckie schmeisery, rosyjska pepesza, dwa pistolety parabellum i dwa nagany, jakich užywali radzieccy oficerowie obok czqšciej spotykanych pistoletów TT. Szymek gwizdnal z podziwem, a Piotr wzial do rqki parabellum, próbuja_c wyjac magazynek. - Nie tak - Elka zabrala mu pistolet. - Tak - pokazala. - A tak síq wklada i odbezpiecza. Stališmy jak male dzieci przed wystawa. sklepu z zabawkami i chociaž bylišmy juž dziečmi trochq wiqkszymi, to nasz po- 161 dziw i pragnienie, žeby dotknyč tego wszystkiego wlasnymi řekami, byly tak samo niecierpliwe i lakomé. Gdy wiec dotyka-lišmy tych wszystkich cudownošci, podziwiajyc wypolerowane lufy, lšniyce oliwkowym blaskiem kolby, sprawdzajyc spusty i iglice, gdy utoneHšmy w tych czynnošciach zupelnie, Weiser wydobyl z drugiej skrzyni pudelka z amunicjy, a z prawego kata, na który nie zwrócilišmy do tej pory uwagi, przytargal tekturowe makiety. Elka wskazala na mnie palcem: - Bqdziesz strzelal pierwszy, zostawcie jedno parabellum, a resztq zawiňcie w szmaty i wlóžcie do skrzyni. Wykonališmy rozkaz bez szemrania. Zaladowala pistolet i kázala wszystkim stanyč za moimi plecami. Gdy Weiser wrócil od przeciwleglej šciany, gdzie ustawil makietq, wrqczyla mi odbezpieczone parabellum. - Možesz strzelač - powiedziala, i zabrzmialo to jak kolejný rozkaz. Gdyby nie wszystkie filmy wojenne obejrzane w kinie „Tramwajarz", nie wiedzialbym, jaký przybrač postawq, co zro-bič z lewy reky i jak patrzeč przez szczerbinkq na wierzcholek muszki. Wiedzialem to wszystko, przynajmniej teoretycznie, i chcialem wykonač jak najlepiej, ale gdy skierowalem lufq w kierunku makiety, reka i nogi zaczejy mi držeč ze strachu, a na karku i skroniach poczulem krople potu. Na wszystkich fil-mach bowiem cel byl jasno okrešlony: konspirator strzelal do agenta gestapo, esesman do Žyda, partyzáni do žandarma, žolnierz radziecki do niemieckiego i odwrotnie. A tu zobaczy-lem cos, czego nie potrafilem okrešlič, cos, co przerazilo mnie nie na žarty, zupelnie jakbym mial strzelač do žywego czlowie-ka. Makieta, który ujrzalem przez szczerbinkq, przedstawiala popiersie M-skiego namalowane farbami wodnymi. Ale nie byl 162 to zwyczajny M-ski, to znaczy taki, jakim widzielišmy go w szkole, na manifestacjach albo na jednej z polán oliwskiego lasu. Tekturowy M-ski mial domalowane wielkie, sumiaste wa_sy, a wyraziste luki brwiowe i osadzenie oczu nie pozwalaly žywič watpliwošci, do kogo mial byč podobny. Tak, chociaž od pewnego czasu wielkie jak przešcieradla portréty zniknejy z ulic i wystaw naszego miasta, poczulem lek i przeraženie. Na dodatek, jakby tego bylo malo, mqžczyzna, do którego mialem strzelač, nosil czapkq oficera Wehrmachtu. Ten pomysl mógl przyjšč do glowy jedynie Weiserowi. - Strzelasz czy nie? - slowa Elki zabrzmialy jak szyderstwo. Strzelilem wíqc - raz, drugi, trzeci, czwarty - až do wyczerpa- nia magazynku i wszystkie kule trafily w šcianq powyžej albo obok makiety. Jedna tylko, ostatnia, wywiercila dziurq doklad-nie w miejscu, gdzie na czapce z wysokim denkiem widnial niemiecki orzel ze swastyka_. - Gapa, gapa trafiona! - krzyczal Piotr, a Weiser, jakby z nie-dowierzaniem, podszedl do M-skiego i wsadzil palec w dziurq po pocisku. - Trafileš w samo kólko, orzel jest nieruszony - powiedzial, wracajac; do nas, gdy ja rozprostowywalem palce zaciskane przy kolejných szarpniqciach kolby. Parabellum, jak zreszta. každý prawdziwy pistolet, bylo za ciqžkie dla naszych chlopiqcych dloni, totéž strzaly Piotra i Szymka nie byly wiele lepsze od moich. Pierwszy trafil tylko dwa razy w czolo, drugi odstrzelil kawalek lewego wasa i poca-lowal M-skiego w prawy policzek. Czy muszq dodawač, že dopiero Weiser pokazal klasq? Nie wiem, ile musial čwiczyč, tu albo gdzieš w lesie, nie wiem, ile lusek upadlo na ziemiq, zanim doszedl do takiej perfekcji. Weiser oddal szešč strzalów, jeden po drugim i ujrzelišmy na 163 twarzy M-skiego dwa równoboczne trójkaty, zwrócone ku sobie tak, že tworzyly rodzaj gwiazdy. Elka zmienila makietq. Tym rázem byl to równiež M-ski, ale w mundurze amerykaňskiego generála z II wojny. Jeden tylko detal odpowiadal poprzedniej gapie z czapki. Pod kolnierzy-kiem koszuli, w miejscu gdzie každý žolnierz nosi zawia_zany krawat, M-ski-Amerykanin mial zawieszony želazny krzyž, taki sam, jaki widzielišmy na wielu filmach wojennych. Strzelali-šmy kolejno i znów nie najlepiej, a Weiser jak poprzednio zdy-stansowal nas swoimi trafieniami. Tym rázem wystrzelal na twarzy makiety dwie litery - US, oddzielone nosem M-skiego. Kiedy wylawiam z pamieci tamten wieczór, czujac na pod-niebieniu smak ceglanego pylu i majac w uszach huk wystrza-lów, kiedy slyszq plask upadajaxych na klepisko lusek, nie wiem doprawdy, jaka byla polityczna orientacja Weisera. Czy zreszta. w ogóle interesowal síq polityka? Nic poza makietami na to nie wskazuje. Bo cóž može laxzyč M-skiego, Stalina i generála Eisenhowera? Nie ma w tym žadnej konsekwencji. I najprawdopodobniej nigdy jej nie bylo. Poza gapa_ i želaznym krzyžem oczywišcie. Ale to nie wszystko. Gdy Elka usunqla makietq, Weiser wy-cia_gnal ze skrzyni na amunicjq klaser. Tak, najprawdziwszy klaser, w sztywnych okladkach, z tekturowymi stronami, po których niczym smugi šwiatla biegly paski celofanowych ochraniaczy. Každý, kto jak Piotr byl w tamtých latách zbiera-czem znaczków, na widok takiego skarbu szerzej otwieral oczy. Wewnatrz, na wszystkich niemal stronach ležaly poukladane w równe rzqdy znaczki Generalgouvernement dwojakiego ro-dzaju: jedné przedstawialy Hitlera, drugie - dziedziniec wa-welskiego zámku, gdzie w latách okupacji rezydowal Hans Frank. Znaczki byly bez stempli i Weiser uložyl je wedlug kolo- 164 rów - najpierw szly czerwonobrunatne, dalej zgnilozielone, nastqpnie zielone i na koňcu kolekcji stalowoniebieskie. Tych z Hitlerem bylo zdecydowanie wiqcej, prawie ze wszystkich stron, równymi szeregami jak na paradzie, patrzyla na nas ponurá twarz z wasem. - Ale Adolfów! - wyszeptal Piotr. - W sklepie za sztukq daja_ dwa zloté! W istocie, znaczki te skupowal sklep filatelistyczny na Starým Miešcie, a w jqzyku zbieraczy nazywalo síq je zwyczajnie Adolfami. Tyle tylko že kolekcja Weisera nie byla zwyczajna. kolekcji znaczków, bo kiedy juž obejrzelišmy caly zbiór, Weiser wydo-byl piqč czerwonobrunatnych podobizn kanclerza, zamknal klaser i podszedl ze znaczkami do przeciwleglej šciany, gdzie przykleil je do cegiel, šliniac uprzednio každá, sztukq. - Dobra robota - powiedziala Elka, gdy Weiser zbližal síq z powrotem. - Klej trzyma jak nowy! On tymczasem sprawdzil magazynek i stanal w rozkroku, zu-pelnie jak na zawodach. Do každego strzalu nie skladal síq dlužej niž trzy sekundy, rázem wíqc cala operacja trwala nie wiqcej niž dwadziešcia sekund, liczac: po jednym strzale na podobizny. Pamietam, že kiedy podeszlišmy do šciany, trzeba bylo nie lada wysilku, by odnaležč miejsca, wktórych przyklejony zostal kanc-lerz III Rzeszy. Kula trafiajaca w znaczek rozszarpywala go w calošci i tylko w niektorých punktach widač bylo pojedynczy žabek albo kawalek kolorowego papieru, nie wiekszy od zapal-czanego lebka. Z piqciu Adolfów nie pozostal žáden. - On móglby juž teraz wystqpowač na olimpiadzie - powiedziala z duma. Elka. Weiser zložyl parabellum do skrzyni i kázal nam wracač do domu. 165 - Za kilka dni dam wam znač i przyjdziecie tutaj, a na razie macie to - wrqczyl Szymkowi jakaš ksiažeczke; - i to - podal mi inne parabellum. Jeszcze przed wejšciem do lasu obejrzelišmy ksiažeczke; i pi-stolet. Druk byl przedwojenna. instrukcja. strzelecka. dla broni krótkiej, a parabellum nie mialo magazynka i pozbawione bylo iglicy. Tak, Weiser nie powiedzial: „Nauczcie síq strzelač i róbcie to tak, žeby nikt nie widzial". Odebral od nas przysiqgq, dal instrukcJQ i rozbroj ony pistolet. Kto zachowuje síq w ten sposób? Nie moglem tego wiedzieč w sekretariacie szkoly, dzi-siaj natomiast myšlq, že maskowal w ten sposób swoja. prawdzi-wa_ dzialalnošč. Bo tamtego dnia, gdy zobaczylišmy, jak taňczy przy džwiqkach fletni Pana i jak unosi síq w powietrze, gdy bylišmy šwiadkami jego transu - wtedy nie spodziewal síq nas, nie chcial mieč žádných šwiadków oprócz Elki. Co mial zrobič w tej sytuacji? Dal nam do rejd zabawkq, a potem na-stqpne zabawki i od czasu do czasu sprawdzal, jak potrafimy nakrqcač ich mechanizmy. Ale snulem przeciež przypuszczenie, že przez caly czas czy-hal na nasza. obecnošč, wíqc jak wlašciwie mialo byč inaczej? Byč može jednak nie spodziewal síq, že tak prqdko go wyšledzi-my, može mialo to nasta_pič póžniej, w calkiem innych okolicz-nošciach? W taki sposób zatem rozbroil nasza_ ciekawošč i skiero-wal ja_na calkiem inne tory. Faktycznie, nigdy nie zapytališmy go, ani tym bardziej Elki, o tamta, noc i szaleňczy taniec. Nie przyszlo nam do glowy, že dajac nam pistolet, pokazujac swoja_ strzelnicQ, odsuwa nas od najwažniejszego. Bo czym wobec mówienia cudzym glosem w niezrozumialym jqzyku, czym wobec lewitacji byly jego strzeleckie popisy? Tak, moglišmy odtad uwažač Weisera za swojego dowódcq, moglišmy myšleč, že bqdziemy jego partyzantami, moglišmy nawet przypusz- 166 czač, že wszystko to skoňczy síq powstaniem, lecz nie musieli-šmy zastanáwiač síq, dlaczego czlowiek može lewitowač pól metra nad ziemia_. Weiser - ješli možná užyč w tym miejscu porównania - wprowadzil nas do przedsionka swojego Sanktuarium i zaslonq pokazal jako šcianq koňcowa_. Tylko, co chcial nam przekazač albo o czym przekonač - nas, niešwiadomych niczego? Nie byl to témat na rozmowq z Szym-kiem ani z Elka_, pozostawal wíqc Piotr, z którym nie mówilišmy nigdy o Weiserze. Dopiero dwa lata ternu, a dokladniej dwa lata i jeden miesiac (bo teraz, kiedy to piszq, dobiega koňca paž-dziernik), a wíqc dwadziešcia piqč miesiqcy ternu zdecydowa-lem síq na tq rozmowq. Zawsze kiedy przychodze; do Piotra, sia-dam na skraju plyty i chwilq trwam w milczeniu. Každý z nas przyzwyczaja síq wtedy do obecnošci drugiego. Tak samo tego wrzešniowego popoludnia - najpierw zgamalem z cementu li-šcie, piasek i sosnowe igly i dopiero po chwili zagadnalem: - Jesteš tam? - Tak, czy to j už dzieň Wszystkich Swietych? -Nie. - Czemu przyszedleš? Nie mówisz nic? - Szymka aresztowali! - Co síq stalo? - Drukowal ulotki i siedzi... Dlaczego nic nie odpowiadasz? Nie obchodzi cíq to? - Jak ktoš zajmuje síq polityka., musi brač pod uwagq takie sytuacje. - Mówisz, Piotrze, jak ktoš obcy. - Bo jestem obcy. - Mówisz, jakby cíq nic nie wzruszalo. - Tutaj niewiele može wzruszač. - Nie wierzQ. 167 - Sam síq kiedyš przekonasz. - Nie strasz mnie. - Wcale nie straszq, to sy oczywiste rzeczy. - Dia mnie nie takie oczywiste. Milczelišmy. Nad cmentarzem, bardzo wysoko buczal samo-lot, gdzieš z oddali dobiegaly nas džwieki pogrzebowej piešni, a wiatr niósl pomiqdzy rzqdami kamiennych nagrobków wy-schniete trawy i lišcie. - Dlaczego milczymy, Piotrze? - Može dlatego, že nie przyszedleš wcale powiedzieč mi o Szymku. - Zgadleš. Nie tylko o nim. - Wiec co? - Muszq zapytač o Weisera! - Musisz, czemu? - Nie daje mi spokoju, od kilku lat coraz bardziej. Do czego byli-šmy mu potrzebni? Po co wciygal nas w swoje sprawy? Czy tylko po to, žeby zostawič kilka niedorzecznych przypuszczeň i pytaň? Žeby nam zabič čwieka na dobrých pare; lat? Dlaczego nie odpo-wiadasz, Piotrze? Dlaczego udajesz teraz, že cíq nie ma? - Mialeš przychodzič tylko raz do roku i nie zadawač žádných pytaň, czyžbyš zapomnial? - Nie zapomnialem, Piotrze, ale dla mnie... - Nie ma wyjatków, a teraz juž idž, jestem zmeczony. Tak. Dwadziešcia piqč miesiecy ternu uslyszalem od Piotra: „A teraz juž idž, jestem zmeczony". I byla to ostatnia rozmowa na témat Weisera, jaký prowadzilem lub raczej usilowalem prowadzič. Póžniej zaczylem pisač, gdyž nie bylo innego spôsobu, aby to wszystko wyjašnič. Mielišmy zatem instrukcjq, parabellum bez magazynka oraz iglicy, a takže wiele dobrých chqci i jeszcze lepszych domy- 168 slów. Weiser przestal byč cudotwórca_. Z lekkomyšlnošciaj swo-boda_ typowa. dla mlodego wieku nasze mysli o nim przesunejy síq bardziej w kierunku Robin Hooda czy majora Hubala niž w stronq chaldejskiego maga lub jarmarcznego sztukmistrza. I nie bylo na to rady. Cwiczenia jednak zostaly opóžnione. Nastqpnego dnia roz-poczynal síq bowiem tydzieň modlitw w intencji rolników -tak nazywaly síq nabožeňstwa o przywrócenie ladu w naturze, czyli o deszcz. Najpierw we wszystkich domach matki pilnowa-ly mycia i ubránia swoich dzieci. Póžniej mqžowie zakladali biale koszule, a niektórzy, nie baczac na upal, wiazali jeszcze krawaty i przywdziewali czarne, odšwiqtne garnitury. Na koniec, skropieni woda. koloňska., która przy trzydziestu dwóch stopniach i tak nie zabijala zápachu potu, wyprowadzili swoje rodziny na ulice; i pieszo albo tramwajem zmierzali w kierunku oliwskiej katedry. Obecnošč na pierwszym, uroczystym nabo-žeňstwie zapowiedzial biskup i wszyscy byli ciekawi, w jakich slowach zwróci síq do umqczonego ludu. Nastqpne nabožeňstwa mialy síq odbywač w poszczególnych parafiach, codzien-nie o godzinie osiemnastej. Tyle dowiedzialem síq od matki, przejqtej tym od samego rana. Nie pozwolila mi nawet odda-lač síq dlužej niž na pól godziny, pewnie w obawie, žebym síq gdzieš nie zapodzial. Zanim weszlišmy do katedry, uslyszalem suplikacje špiewane tysiacem glosów. A póžniej, gdy bylem juž w jej wnetrzu, dlugim i waskim jak lódž wikingów, špiewy, modlitwy, huk organów, zápach ludzkiego potu, wody koloňskiej i wypalonego kadzidla zmieszaly síq w jedno potqžne blaganie o deszcz i odwrócenie nieurodzaju na polach i w zatoce. Delegacja rolników i rybaków klqczala w pierwszyzn rzqdzie. Wszystkie oczy zwrócone byly na nich, jakby to ich modlitwy mialy najwieksza. moc. 169 - W czasach pogaňskich - mówil biskup tonaxy gdzieš daleko w zlotých girlandách ambony - gdy przychodzila susza, nasi przodkowie skladali krwawa. ofiarq w celu przeblagania swoich bóstw i wyproszenia deszczu! Ale my, na których Bóg przelal swa_ milošč i laskq w osobie Maryi i Jej Syna, my, którzy wyzna-jemy Ewangeliq, wolni jestešmy od zabobonu i falszywej wiary. Chrystus, który za nas przelal krew, zložyl ofiarq najwieksza. i ostateczna., ten Chrystus wyslucha naszych pokorných próšb w intencji rolników, rybaków i nas wszystkich! Zahuczaly organy. „Swiety Bože, šwiety, mocny, šwiety a nie-šmiertelny, zmiluj síq nad nami" - wyrwalo síq z tysiecy gardel. Spiewali wszyscy i jestem pewien, že biskupi, pralaci i wielmože z wielkich portretów, wiszaxych na šcianach, spiewali rázem z nami. - Umilowani w Chrystusie Panu - cia_gnal biskup - grzech czqsto sprowadza nas na zla. drogq i odwodzi od Boga. A wtedy Bóg došwiadcza nas, abyšmy opamiqtali síq, powrócili na dro-gq cnoty i laski, abyšmy odrzucili falszywych proroków i wszel-kie pokusy! „Od glodu, wojny i niespodziewanej šmierci wybaw nas, Pa-nie" - zabrzmialo pod wysokimi jak niebo sklepieniami. - Teraz - mówil biskup - zastanówmy síq wspólnie, ile zla, grzechu i nieprawošci gošcilo w naszych sercach i jak bardzo roz-gniewalo to Pana, który nas došwiadcza! ílu z was stalo síq wy-znawcami mamony, rozpusty, falszywych božków, ilu z was w swej zatwardzialošci i glupocie odrzucilo wiarq i Boga dla la-twiejszego - jak mniemali zapewne - žycia? Ilu z was, pytám?! W katedrze zalegla glucha cisza. Opuszczone glowy pokornie przyjmowaly gorzkie slowa pasterza. - Odpowiem. Wielu z was, moi mili, wielu z was zgrzeszylo przeciw przykazaniom Paňskim, wielu z was na zla. zeszlo dro- 170 gej Dlatego prošmy, ze skrucha. w sercach, czyniac pokute;, pro-šmy Maryjq, aby wyjednala nam przebaczenie u Syna i Oj ca, prošmy o zeslanie obfitych lask niebieskich, ktorých, ješli nie zabraknie, i ziemskich braknac nie bqdzie, amen. Po slowach pasterza jeszcze mocniej, ze zdwojona. sila. za-brzmialy organy, a šwiatynia wypelnila síq po brzegi blagalnym: „Sluchaj, Je-zu, jak cíq bla-ga lud! Slu-chaj, slu-chaj, u-czyň z nami cud!". Ludzie ukradkiem ocierali Izy, a ja patrzylem do tylu, gdzie staly anioly z krzywymi jak szable trabami, gdzie obracaly síq wielkie gwiazdy, gdzie pucolowate jak amorki twarze dejy w piszczalki, dmuchaly w dmuchawy, dzwonily w dzwonki, uderzaly w trójkaty i blachy, gdzie wszystko to zloté, srebrne, marmurowe i drewniane brzmialo, ruszalo síq i gra-lo na chwalq wieczna_. Wieczorem nad miastem przeci^gnqla burza, pierwsza tego lata, i wszyscy ludzie upatrywali w tym znaku Božego, jak tež szczególnej šwietošci Jego Eminencji biskupa. „Gdyby nie on", mówiono, „nie spadlaby ani kropia deszczu". Ale ulewa nie trwala nawet pól godziny i zaraz po niej niebo wypogodzilo síq i znów wszystko bylo jak poprzednio: cuchnac;a zupa rybná w zátoce, duchota w powietrzu, a susza w ziemi. Nastqpnego dnia rano stalém w sklepie Cyrsona, doka_d matka poslala mnie po kartofle, i sluchalem, co mówia_kobiety z kolejki. - Tak, tak, moja zlota - dowodzila jedna - gdyby tak wszyscy przysta_pili do sakramentów, padaloby przez trzy dni i noce. - A bo to možná ludziom wierzyč? - zaperzyla síq druga - Do košciola jeden z drugim chodzi, niby to nawet modli síq do Najšwiqtszej Panienki, a w domu i w pracy o wszystkim zapo-mina. Po wyplacie upije síq jak šwinia, a gdy sekretarz zapyta o przekonania, zaraz odpowie, že tylko w Marksa wierzy, bo to niby dla robotników pewniejsza wiara niž Ewangelia! 171 -1 to ma byč katolík? - wtracila síq trzecia kobieta. - Gdybym z takim znalazla síq w niebie... Niedoczekanie! - Zobaczycie, že podrožeje maka, jajká i kartofle - dowodzila pierwsza. - Na taká. suszq nic nie poradzi! - Jeszcze z tego wojna beclzie - przestraszyla síq druga. - Jak ceny ida_ w górq, to na pewno beclzie wojna. A ja nie sluchalem juž dalej tych wynurzeň, bo pomyšlalem zaraz, že w katedrze zamiast biskupa w zlotých girlandách am-bony powinien stač Žóltoskrzydly i že lepiej by bylo, gdyby wierni zamiast slów nadziei i milošci wysluchali strasznych przepowiedni szaleňca. Gdyby biskup, jak Žóltoskrzydly, roz-postarl przed zgromadzonymi grožny obraz zniszczenia i gnie-wu Paňskiego, gdyby jak on mówil o krwi, trupach i karze za niewiernošč - myšlalem - na pewno wiqcej ludzi padloby na kolana i bijac síq w piersi, wyznaloby: „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!". Tylko w czyim imieniu mówil biskup, a w czyim Žóltoskrzydly? Zamiast odpowiadač, opowiem, co bylo dalej. Poprzedniego dnia Piotr schowal parabellum w swojej piw-nicy, a klucz od klódki položyl na komodzie w przedpokoju mieszkania. Pech chcial, že j ego ojciec, wychodzac do pracy, zabral klucz ze soba., najwyražniej przez pomylkq. I teraz mu-sielišmy czekač na jego powrót, nudza_c síq przeokropnie w wysuszonym na wiór ogródku kolo domu. Gdzieš kolo drugiej zobaczylem pania. Korotkowa. z koszem pelnym bielizny. - Ojej! - mówila. - Co terazbqdzie? Skaranie boskie z chlo-pami! - Tu postawila kosz na ziemiq, wydobyla zza pazuchy drewniane klamerki i wieszala majtki, koszule i šcierki na sznu-rze. - Skaranie boskie - powtarzala. - Znowu uchleje síq jak wieprz i nie przyniesie wyplaty! 172 I nagle po raz pierwszy poczulišmy solidarnošč z paniy Korot-kowy i ze wszystkimi matkami i žonami naszej kamienicy, bo przeciež to byl dzieň wyplaty! - Nie wróci o czwartej - zauwažyl Piotr. - A jak zgubi klucz? Poprzednim rázem - wyjašnil - zgubil caly portfel i dokumenty! - A drugiego nie macie? - zapytal Szymek. - Jakbyšmy mieli drugi klucz do piwnicy, barania glowo -žachnal síq Piotr - to siedzialbyš tutaj od rana? Nie trzeba bylo nic mówič, wiedzielišmy, že ojciec Piotra, podobnie jak mój, czy pan Korotek wrócič može do domu rów-nie dobrze o szóstej, co o dwunastej w nocy. - Caly dzieň zmarnowany - powiedzialem. - To co robimy? Z nieoczekiwany pomocy przyszla nam pani Korotkowa. Wra- cajac z pustým koszem, zatrzymala síq obok nas i zagadnqla: - Co tu robicie, chlopcy? - E... nic, tak sobie siedzimy. - A obiad jedlišcie juž? - Tak, proszq pani. -1 nic nie macie teraz do roboty? - Nic, proszq pani! - A trochq póžniej? - Póžniej, to znaczy kiedy, proszq pani? - No, tak o trzeciej, wpól do czwartej? - Raczej nic, proszq pani! - A pomožecie mi chlopcy, co? - Dobrze, proszq pani, tylko co mamy zrobič? - O, nic, taka drobnôstka, pójdziecie, chlopcy, do „Liliputa", wiecie, tam gdzie piwo sprzedajy, i zobaczycie mojego, zawsze tam siedzi. Wtedy podejdžcie do niego i, najlepiej na stronie, powiedzcie, že jestem chorá i že przyjechalo pogotowie, žeby mnie zabrač do szpitala, dobrze? Zrobicie to, urwisy? 173 - Zrobimy, proszq pani. - To co macie powiedzieč mojemu? - Že pani zachorowala i že jest pogotowie, i že pania. zabiora. do szpitala, i žeby pan Korotek szybko do domu wracal. - O tak, zloté z was chlopaki - ušmiechnela síq szeroko. - To nie zapomnicie, tak? - Nie zapomnimy, proszq pani, pójdziemy, proszq pani -i w myšiach ukladališmy juž pian, jak wyci^gnac od Piotrowego ojca klucz do piwnicy, žeby niczego nie podejrzewal. Bo že bq-dzie rázem z panem Korotkiem, nie bylo zadných watpliwošci. Bar „Liliput" miešcil síq vis ä vis pruskich koszar, tam gdzie przylegala do nich niegdyš garnizonowa, a po wojnie juž tylko ewangelicka kaplica, która_tego lata zamknieto i przerabiano na nowe, duže kino. Codziennie od rana, zwlaszcza w gorace dni, w jego wnetrzu i maleňkim ogródku gromadzily síq grupy pija_-cych mqžczyzn, a w taki dzieň jak ten, gwar rozmów slychač juž bylo z daleka. Bar „Liliput" náležal do kategorii 1 okáli, do ktorých zwyczajowo nie wchodzi žádna kobieta. W „Lilipucie" nie sprzedawano wódki, klienci przynosili ja. sami w teczkach, w kie-szeniach marynarek, za paskiem spodni, po to, by zamówič parq kufli pienistego piwa i wzmocnič je odpowiednio przezroczy-stym plynem. Wszyscy mqžczyžni mieszkaja_cy w naszej czqšcí Górnego Wrzeszcza zachodzili tu po pracy, przynajmniej raz w miesiacu i wkrótkim czasie uwalniali síq od trosk codzienne-go bytowania, mysli o przyszlošci i nieprzyjemnych wspomnieň. Ci, którzy pracowali w stoczni, do „Liliputa" trafiali porzadnie juž wtrabieni. Po drodze, zaraz przy drugiej bramie, czekal na nich bar „Pod Kasztanami" i dopiero stamtad przyježdžali tutaj, tramwajem linii numer dwa albo kolejka, elektryczna.. Kiedy dwadziešcia po trzeciej naszym oczom ukázal síq wy-blakly, žólty szyld baru, plot z drucianej siatki wygiqty byl jak 174 šciana beczki za sprawa. stloczonych, halasuja_cych i gestykulu-ja_cych cial. W samým kacie, tuž obok krzaku bzu stal pan Ko-rotek, a obok niego ojciec Piotra, mój i jeszcze jacyš dwaj mqž-czyžni, každý z kuflem w dloni. - Gówno - krzyczal pan Korotek - gówno mi zrobiaj Niech brygadzista zajmie síq podzialem prémii, a nie naradami! - Pewnie - przytakiwal mu jeden z nieznajomych. - Co racja, to racja! Wszyscy tratili síq kuflami i wypili. Mój ojciec wydobyl z tecz-ki butelkq i dolal po kolei do každego kufla trochq wódki. - Zanim síq upije - zaproponowal Szymek - podsluchajmy, o czym rozmawiaja_. Podeszlišmy pod krzak bzu od strony ulicy i stojíc w cieniu lišci, chwytališmy ich slowa. Lecz témat widocznie zostal wyczerpany, bo pan Korotek odwrócil síq w nasza. stronq, rozpial rozporek i sikal na krzak bzu mocným strumieniem o žóltym zabarwieniu. Potem odwrócil síq znów do kompanów, ale nie zapial rozporka. Nie wi-dzielišmy tego, ale to, co nastúpilo póžniej, przekonalo nas, jakie moga_byč skutki zaniedbaň w stroju i obyczaju. Któryš z murarzy, tych samých, którzy praco wali przy zamianie ewangelickiej kapli-cy na kino, krzyknal do pana Korotka: - Te, zapnij se pod szyja_, bo ci kanárek wyleci - i kupa stoja_-cych wokól mqžczyzn zarechotala z uciechy. Pan Korotek wychylil zawartošč kufla do koňca, otarl usta rekawem koszuli i odpowiedzial: - A tobie, gówniarzu, reka uschnie! - Niby dlaczego? - Bo jak síq krzyž zdejmuje z pošwiqconego miejsca, rqka uschnie prqdzej czy póžniej! Dalsza wymiana zdaň, uzupelniana przez pozostalé glosy, postQpowala coraz szybciej. 175 - To luterská kaplica, niemiecka! - Luterská, nie luterská, krzyž zawsze ten sam. - Ty tež robisz, co ci kažaj - Patrzcie go, filozof! - Jak placa_, to robisz! - Ty za pieniadze wlasne gówno byč zjadl, a co dopiero krzyž zdejmowač! - No, no, ostrožniej trochej - Bo co? - Bo ci, towarzyszu, twój kutas odpadnie! - Proszq, to z towarzyszem mamy pogawqdkq. Hej! slyszycie, jak síq towarzysz wyraža? - A nie podoba síq?! - W partii was ucza. zwracač síq do starszych?! - Masz cos do partii? - Mam czy nie mam, gówniarzu, grzecznošci mogq cíq nauczyč! - Spróbuj tylko! - Jak zechce;, to spróbuj q ! - Znalazl síq zaszczany obroňca wiary, cha, cha! - Powtórz jeszcze raz! - Bo co? - Zapomnisz, kurwa, jak síq mamuška nazywala, i Matka Boská ci nie pomôže! - Zaszczany obroňca Matki... - i tu murarz nie zda_žyl juž do-koňczyč, bo pan Korotek cisnal w niego pustým kuflem, który przelecial nad glowa. przeciwnika, trafiajac w kogoš przypad-kowego. Na ulamek sekundy gwar rozmów przycichl. I nagle zawrza-lo. Kompani trafionego rzucili síq na murarzy, poniewaž ci stali najbližej. Murarze, broniac kolegi, doložyli nie ternu, komu trzeba. Pierš dotykala piersi, piqšč zderzala síq z piqšcia_, kufel 176 walil po glowie, noga kopala nogq. Žolnierze z pobliskich koszar zdjeh swoje ciqžkie pasy i lali gdzie popadnie. Po chwili walka rozgorzala równiež wewnatrz baru, o czym šwiadczyly wylatu-jace rázem z szybami i futryna. kawalki potrzaskanego stolíka. Zdezorientowani przechodnie zwalniali kroku, rzucajac pytajíce spojrzenia, ale nawet walczaxy nie potrafiliby wyjašnič, dlaczego síq bija_ i po co. Cižba paria teraz na plot i zardzewiala siatka pekla jak papierowy sznurek. Kilkunastu mqžczyzn upadlo na chodník. - Milicja! Milicja jedzie! - krzyknal ktoš ostrzegawczo. - Ratuj síq, kto može! I kiedy od strony Grunwaldzkiej coraz wyražniej dochodzilo wycie syreny, ujrzelišmy, jak spod kupy píjaných cial wypelzaja. kolejno pan Korotek, ojciec Piotra i mój i jak szybko umykaja. w stronq domu, žeby tylko nie zostač w kotle, który tu zaraz bqdzie. Dziqki rozpiqtemu rozporkowi pan Korotek - chociaž z podbitym oknem i zakrwawiona. koszula. - byl w domu przed szesnasta_, a my pól godziny póžniej mielišmy parabellum i nasze čwiczenia mogly síq rozpoczac. Wiec co bylo na poczatku? Oblok kadzidlanego dymu, z któ-rego wylonil síq nieoczekiwanie Weiser. Dlaczego zamiast opo-wiadač dalej, cofam síq, wracam, powtarzam? Sa_takie zdania, zrozumiale niby i oczywiste, które przy odrobinie uwagi staja_ síq nagle pelne niejasnošci, diabelnie powiklane, a w koňcu calkiem nie do pojqcia - zdania wypowiedziane przez róžne osoby, które przypominamy sobie niespodziewanie i które nie daja_ nam wówczas spokoju. Co znaczy, na przyklad: „Królestwo moje nie jest z tego šwia-ta"? Proboszcz Dudák tlumaczyl nam te slowa niejednokrotnie, niejeden raz slyszalem je póžniej przytaczane przez madrzej-szych od niego. Cóž stád, že opatrzono to zdanie tyloma maxlry- 177 mi komentarzami, cóž stád, že wyjašniono wlašciwie wszystko, co zawiera? Kiedy czytam je glošno albo po čichu, otwierajac bezszelestnie usta, kiedy mysle; o nim raz jeszcze i nie ostatni, ogarnia mnie lek, przeraženie, a na koniec rozpacz. Bo nie jest to zdanie oczywiste ani jasne, im wiqcej zas o nim myšleč, tym wiqcej niepewnošci i czarna dziura bez dna stáje przed oczami. Tak samo bylo, a raczej jest z Weiserem: jego krótkie pojawienie síq i odejšcie przyrównač mogq jedynie do takiego zdania - oczy-wistego na pozor i latwego do zrozumienia. Naturalnie nie jest to žádna prosta analógia, Weiser nigdy nie wypowiadal síq w naszej obecnošci na tématy religijne, a cóž dopiero mówič o jego žyciu wewnqtrznym, do którego nikt, jak síq zdaje, nie mial dostqpu. Ješli jednak przyrównač jego žycie do takiego zdania, trzeba po-wtarzač je bez ustanku, w nadziei, že to co niezrozumiale, za któ-rymš rázem okáže síq w koňcu zdumiewajaco proste. Na czym wíqc skoňczylem? Tak, pól godziny póžniej mieli-šmy parabellum i nasze čwiczenia mogly síq rozpoczač. Ale, wbrew naszym intencjom, nie bylo nam dane tego dnia ani razu otworzyč instrukcji strzeleckiej, ani tež čwiczyč skladania síq do strzalu czy zgrywania szczerbinki z muszka_. Parq minut po piatej, kiedy zamierzališmy wyjšč w stronq Bukowej Górki, z okna na drugim piqtrze wstrzymal nas glos matki Piotra: - A wy, chlopcy, dokad? Wracač do domu, umyč síq i prze-brač! O szóstej jest nabožeňstwo, zapomnielišcie? Nie bylo rady, musielišmy posluchač matki Piotra, bo wiado-mo, že mówila jako matka nas wszystkich. Tak, istnialo przeciež i nadal istnieje cos takiego jak miqdzynarodówka wszystkich matek pod sloňcem, tak samo jak miqdzynarodówka ojców upijajaxych síq w dzieň wyplaty. Nie bqdq szczególowo mówil o nabožeňstwie proboszcza Dudáka. Wszystko na tym šwiecie wydaje síq mieč swój pierwo- 178 wzór i proboszcz wysta_pil tego dnia jako lustrzane odbicie Jego Eminencji biskupa. Kiedy zakoňczyly síq modlitwy i špiewy i kiedy wybrzmial juž ostatni ton starej fisharmonii, zmieszany z ochryplym falsetem organisty, wyszlišmy z košciola, groma-dzac síq na piaszczystej drodze, wybiegajacej tu prosto z lasu. Z tlumu podeszla do nas Elka. -1 co? - zapytala. - Jak síq bawicie? Nie wiedzielišmy, co miala na mysli: nasze čwiczenia z pisto-letem, które nie odbyly síq ani razu, czy nabožeňstwo zakoň-czone przed chwila_. - A co chcialaš? - Mam cos dla was - ušmiechnela síq przebiegle. - Jak masz, to dawaj i ulatniaj síq, nie mam czasu - z nonsza-lancja. odpowiedzial Piotr. Elka zasmiala síq teraz, ukazujac rzqdy lšniaco bialych wie-wiórczych zebów. - Ale z was gamonie! Mam wiadomošč! - Od Weisera? Skinqla glowa_. - Badžcie jutro o piatej w dolince za strzelnica_, a to - i zrobila z palców cos na ksztalt pistoletu - przyniešcie ze soba.. Jasne? Wszystko bylo wtedy jasne, poza tym, co pokaze nam Weiser albo co kaže nam robič. Wiedzielišmy tylko, že pierwszy miesiac wakacji mamy juž za soba., ale nikt nie przypuszczal, že do koňca naszej znajomošci z Weiserem pozostalo juž tak niewiele dni. NastQpnego dnia na cmentarzu nie zastališmy Žóltoskrzydlego. - Poszedl gdzieš... Albo go zlapali... Ale nie tutaj, bo nie ma žádných šladów - wymienilišmy uwagi. - No, to do roboty - zakomenderowal Szymek. I w chwilq póžniej slyszeč možná bylo šcišle fachowe uwagi: - Jak stoisz?! Nie tak! Wyžej reka! Bez podpórki, mówiq, bez 179 podpórki! Teraz szczerbinka i muszka! Spust. Dobrze. Jeszcze raz. Za dlugo celujesz! Trzeba naciskač od razu, jak síq zobaczy cel na linii strzalu. O tak. Dobrze. Teraz ja! Sloňce dawno minulo swój najwyžszy punkt, a my bez ustan-ku powtarzališmy te same czynnošci, do znudzenia przybiera-jac prawidlowy postawq, skladajac síq do strzalu i naciskajac nieruchomy spust zdezelowanej parabelki. Co pewien czas Szymek stawal na szczycie krypty i lustrowal teren francusky lornetky, bo przeciež wszystko, co robilišmy, to byla konspiracja i przygotowanie do prawdziwej walki. Póžniej čwiczylišmy strzal z przykleku, z biodra i na ležaco, dokladnie tak, jak po-uczala przedwojenna instrukcja. - Teraz moglibyšmy rabowač bank - ošwiadczyl Piotr. - Žeby tylko mieč prawdziwy pistolet. Szymek byl innego zdania. - Partyzanci ani powstaňcy nie rabu j a_ banko w. A ja przypomnialem im film, w którym konspiratorzy opróž-niajy pancerne kasy z broniy w reku, zdobywajac pieniadze dla organizacji. - Tylko že wtedy byla okupacja i wszystko zabieralo síq Niemcom, a teraz - nie dawal za wygrany Szymek - teraz co? Jego pýtanie pozostalo bez odpowiedzi. Ostatecznie, decydo-wač mógl Weiser i jemu pozostawilišmy pomysly na przyszlošč. Po obiedzie znów przyszlišmy na cmentarz, bo do godziny piatej pozostawalo jeszcze sporo czasu. Lecz niedlugo čwiczylišmy. Násypem kolejowym w stronq Bretowa szedl M-ski, bez siatki na motýle i bez pudla na rošliny i trawy. Gdyby nie brak jego stalých atrybutów, nie poszlibyšmy za nim, ale puste rece i szybki krok, zaintrygowaly nas bardzo. M-ski szedl násypem až do zerwanego mostu, tam gdzie martwa linia kolej owa krzyžu-je síq z rebiechowsky szosy. Kiedy przeciai asfaltowy nawierzch- 180 niq, nie wszedl z powrotem na wysoki w tym miejscu nasyp, lecz posuwal síq dalej šciežka_biegnaxa. w polowie j ego wysoko-šci. Doszedl wreszcie do miejsca, gdzie Strzyža przeplywa pod kolejowym walem waskim tunelem i ruszyl w górq potoku, nie ogladajac síq za siebie. - O! - wskazal reka. Szymek - ktoš na niego czeka! W istocie, jakieš trzysta metrow dalej, na malej polance, wšród gestwiny leszczyn i olch porastajaxych brzegi potoku M-ski zatrzymal síq obok jakiejš postaci. Podeszlišmybližej, czolgajac síq na brzuchach ostatnie dwadziešcia metrów. M-ski siedzial juž na trawie obok ciemnowlosej kobiety, która wygladala na go-spodyniq, oderwana. przed chwila. od gotowania czy prasowania. Reka nauczyciela wpelzla pod jej fartuch. - Nie - mówila kobieta - teraz nie, mówilam ci, žebyš juž wiqcej tu nie przychodzil! Musimy spotykač síq gdzie indziej! - To czemu sama przyszlaš? - M-ski zdjal juž fartuch, a jego rqka gladzila udo kobiety, poruszajac: síq jak samochodowa wycieraczka na deszczu, tam i z powrotem. - Jeszcze raz - prosil ja_ - jeszcze jeden raz. - Och, nie, nie - powiedziala pani, ale rozpiqla M-skiemu spodnie. - Tak jak zawsze? - zapytala go nieco ciszej. - Tak jak zawsze - odpowiedzial M-ski. I wtedy pani wstala i M-ski tež wstal, pani zdjqla sukienkq, M-ski šmieszne biale kalesony, które mial pod spodniami, i pani uderzyla M-skiego z calej sily w twarz, raz i drugi, na odlew. - Och! - uslyszelišmy jek. - Jeszcze! Pani bila teraz M-skiego po twarzy bez ustanku, a my widzie-lišmy, jak jego nakrapiane pieprzykami plecy wznosily síq i opadaly przy nastqpnych uderzeniach. - Jeszcze, jeszcze trochq - wysapal M-ski, wíqc pani zmienila rekq i dalej walila nauczyciela po twarzy. Nagle M-ski zamarl 181 wyprostowany jak struna, jego cialem wstrza_snal dreszcz i zo-baczylišmy, jak zadržaly mu pošladki. - Och! - westchnal nauczyciel. - Juž - powiedziala pani i založyla sukienke;, na nia. fartuch. A M-ski zas nadal stojac, wci^gal opuszczone kalesony i spodnie, z ktorých wyjal nastqpnie zwiniqty banknot i wrqczyl go pani, jak wrqcza síq kolej owy bilet konduktorowi. - NastQpnym rázem - powiedziala pani - nie szukaj mnie tu. - A gdzie? - spýtal lagodnie M-ski. - Tam, gdzie poprzednim rázem. - Dobrze, ale przyjdziesz? - Przyjdq, przyjdq - odpowiedziala pani i ruszyla w górq potoku, skad widocznie nadeszla, M-ski zas, poprawiwszy spodnie i koszulq, bez požegnania udal síq w powrotna. drogq. - To ci heca! - powiedzial Szymek, gdy szybko zda_žališmy w stronq Brqtowa. - Czy on nie mógl macač jej normalnie? Cos mi síq nie zgadza, przeciež on nawet nie položyl síq na niej! - Položyl, czy nie - oburzyl síq Piotr - to przeciež šwiňstwo! - Gadanie! - cia_gnal Szymek. - Jakbyšcie widzieli, co siostra Janka wyprawiala ze swoim chlopakiem u nas na strychu, do-piero mielibyšcie poJQcie, jak robi síq to naprawdej - A dlaczego nie poszli do lasu - zapytalem - tylko robili to na strychu? - Zima byla, kapušciany gla_bie! - Szymek tratil mnie wbok. - A teraz lečmy, bo niedlugo piata! Bieglišmy w górq mořenowego wzgórza na skos i tylko wysokie kqpy trawy siqgajacej do kolan hamowaly nasz pqd. Po lewej stronie, daleko w dole majaczyly zarysy wojskowej strzelnicy, po prawej, za šciana_lasu widnialo jeszcze dalsze i niebieskie jak na obrázku morze. 182 - Slychač was jak stádo sloni! - zlošcila síq Elka na przywita-nie. - Czekamy juž od kwadransa! Nikt jednak nie wyjašnil, co bylo przyczyna_naszego spóžnienia. - A teraz - powiedziala Elka - teraz zobaczycie cos, co powin-no was nauczyč szacunku! Dia kogo albo dla czego? Nie, tego Elka nie okrešlila, powiedziala tak wlašnie: „nauczyč szacunku!", nie wyjašniajac nicze-go wiecej. Weiser pokrecil korbka. praxlnicy i wówczas, ležac na skraju dolinki, zobaczylišmy pierwszy wybuch, o którym napisalem juž, že przypominal oblok w ksztalcie pionowo wirujacego slu-pa w blekitnym kolorze. Tak, to byla pierwsza eksplozja, jaká. Weiser zaprezentowal nam w dolince za strzelnica_. Gdy spie-szylišmy na spotkanie w umówionym miejscu, ani przez mysl nam nie przeszlo przypuszczač cos takiego. Ostatecznie, byli-šmy raczej przygotowani na egzamin strzelecki. Tymczasem Weiser zaskoczyl nas znowu czymš olšniewajaco nieoczekiwa-nym. Kiedy zas založyl nastqpny ladunek i powietrze znów rozdarl huk eksplozji, a w górze zawirowal dwukolorowy oblok, który po kilku chwilach zniknal, rozplywajac síq jak po-ranna mgla, gotowi bylišmy zložyč przed Weiserem nie jedna., ale dziesiqč przysi^g - na cokolwiek by zažádal - i zrobič wszyst-ko, czego by zechcial. Lecz on nie spieszyl síq wcale i nie žádal na razie niczego. Elka zabrala nam instrukcJQ i zdezelowane parabellum i to bylo wszystko, oprócz terminu spotkania, które mialo síq odbyč w cegielni nastqpnego dnia, wczesnym popoludniem. Stališmy dosyč niepewnie, czekajac, co bqdzie dalej. - Možecie išč do domu - powiedzial Weiser. - Na dzisiaj dosyč. - A jutro bqdziemy strzelač, prawda? - zagadnal niešmialo Szymek. 183 Weiser nie odpowiedzial, wyskoczyla za to Elka: - Nie zawracajcie mu glowy! - jakby Szymek zachowal sie; niewlašciwie. - On ma wažniejsze sprawy od waszego strzela-nia! Macie sluchač i o nic nie pytač, jasne? Czy možná bylo coš dodač? Wieczorem, z braku innego zajq-cia strzelališmy z proč do puszek ustawionych na šmietniku i taka mniej wiecej toczyla síq miqdzy nami rozmowa: - Mówíq ci, on szykuje coš wielkiego. - Niby co? - Nie wiem, no, coš takiego, že cale miasto bqdzie o tym mówilo, a o nas napisza. w gazetách! - Glupi! W gazetách nie pisza. o takich jak my! - To napiszaj - Ale co on wlašciwie robi? - Jakby nas zlapali, to kryminal murowany! - Za co? - A broň to pies? A prúdnica i wybuchy to pies? - Nie nasze przeciež! - Nasze, nie nasze, bylišmy z nim! - No, to co on wlašciwie takiego zrobi? - Powstanie! - Hq, powstanie?! Powstanie to síq robi w miešcie, musza_byč barykady! - No to zrobi partyzantkej - Tylko z nami? Píqč osôb to za malo. - A skad wiesz, že tylko z nami? Može on ma takich jak my na peczki i tylko dla lepszej tajemnicy jedni nie wiedza. o drugich? -No! - A može on wysadzi bramq zoo i wszystkie klatki i wypušci zwierzQta na wolnošč? - Ale by bylo, lew idzie po Grunwaldzkiej! 184 Kazimierz Lelewicz W Gdansku. Fotografia z lat pÍQČdziesia_tych - Nie idzie, tylko síq rzuca na matkq z dzieckiem, a my wy-biegamy... trach!, nie ma lwa... trach!, nie ma tygrysa... trach!, nie ma czamej pantery! - Czarna pantera bqdzie dla niego! - No dobra, zalatwiamy wszystkie dzikie zwierzqta, a potem nas sfotografuja. w gazecie, wyobražacie sobie? Uczniowie szko-ly szeščdziesiatej szóstej uratowali przechodniów przed dziki-mi zwierzQtami! - Ja myšlq, že tu chôdzi o statek! - Jaki statek? - Jak nas wyszkoli, porwiemy statek z portu! - Nie z portu, tylko z redy! - Dobra, može byč z redy i proszq bardzo: on pilnuje mostka, my kabiny i ladowni, i jazda - do Kanady! -Do Afryki! - Afryka nie, mówiq ci, že do Kanady! I tak pomiqdzy partyzantka. a porwaniem statku do Kanady uplywal nam wieczór na strzelaniu do zardzewialej puszki, čoraz wiqcej kamieni zbieralo síq pod šmietnikiem, čoraz moc-niej nacia_gališmy rowerowe wentyle, až zapadl zmierzch i trzeba bylo wracač do domu. Tylko dlaczego nie rozmawiališmy o M-skim? Dlaczego nie mówilišmy o jego spotkaniu z czarnowlosa. kobieta. nad poto-kiem, dlaczego nie zastanawial nas widok nauczyciela w opuszczonych spodniach i kalesonach, bitego po twarzy -tego samego M-skiego, przed którym drželišmy na lekcjach przyrody i w czasie przerw, gdy przechodzil zatloczonym kory-tarzem? Može Weiser bližszy nam byl niž sekrety M-skiego? A može nie znališmy jeszcze wystqpku? Tej nocy mialem wszakže sen, który pamiqtam do dzisiaj, kolorowy jak film Disneya i bardzo niepokojaxy. Stalem nad 186 brzegiem morza, prawdopodobnie o šwicie, a z wody jedno za drugim wychodzily zwierzqta. Bestii takich na próžno by szu-kač w ogrodzie zoologicznym lub jakiejkolwiek ksiažce o faunie zamorskich krajów. Najpierw, ociekajac woda_, ukázal síq skrzy-dlaty lew, zaraz za nim na piasek wyszedl ryczaxy niedžwiedž, trzymajac w zebach košci, a dalej z zielonej toni wylonila síq czarna pantera o czterech glowach, z ptasimi skrzydlami na grzbiecie. Korowód zamykalo najdziwaczniejsze monstrum -skrzyžowanie nosorožca z tygrysem, o wielkich stalowych zubiskách, maja.ce niczym wynaturzony jeleň kilkanašcie rogów. Nie pamietam, ile ich wyrastalo ze strasznego Iba - može dziesiqč, a može dwanašcie, nie to zreszta_bylo najwažniejsze. Zwierzqta rzucily síq na pobliskie domy rybaków, wylamywaly uderzenia-mi lap drzwi i okiennice, rozszarpywaly obudzonych ze snu mqžczyzn, pazurami zrywaly wlosy kobiet, a dzieci, które nie zdolaly umknac, roztrzaskiwane byly o bielone šciany. Trwalo to dlugo, a strach, jaki czulem, nie pozwalal na przebudzenie i wyrwanie síq z koszmaru. Nagle, od wschodniej strony zobaczy-lem w promieniach slonecznych malego chlopca ubranego na bialo. Nie moglo byč watpliwošci - to nadchodzil Weiser i wy-ci^gnÍQta_ dlonia. pokazywal cos albo kogoš, czego nie moglem dojrzeč w plataninie drgajaxych cial i poskrúcaných trupów. Weiser podszedl najpierw do lwa i wyrwal mu orle skrzydla. Zwierzq padlo bez tchu na ziemiq, bezladnie bija_c ogonem. Nastqpnie przyparl dlonia_niedžwiedzia - i to zwierzq przewró-cilo síq na piasek bez mocy. Teraz przyszla kolej na monstrum z rogami. Weiser powyrywal je niczym badyle i potwór zwalil síq na kolana, a nastqpnie na brzuch; stalowe zebiska wypadaly mu z paszczy i przemienialy síq w okr^gle dziesiqciozlotówki. Na koniec Weiser zmierzyl síq z czarna_, czteroglowa_ pantery o ptasich skrzydlach na grzbiecie i to bylo najdziwniejsze i naj- 187 straszniejsze zárazem. Wszystkie cztery pary oczu i cztery nosy, i ošmioro uszu - wszystko to náležalo do M-skiego, bo cztery glowy bestii to byly cztery twarze M-skiego. Nigdy nie zapomnq, jak okropnie wyglaxlaly. Tak samo jak w zoo, Weiser przeszyl panterq wzrokiem i w sobie tylko wiadomy sposób uczynil z niej przestraszonego kotka, który lasil síq i lizal rekq poskra-miacza. Nie slyszalem, co Weiser powiedzial do pozostalých przy žyciu rybaków i ich rodzin, huk fal zagluszyl wszystko, takže nadježdžajaxy tramwaj linii numer cztery, zakrqcajaxy zazwyczaj z potwornym piskiem i zgrzytem na jelitkowskiej pQtli. Weiser wskoczyl do niego zwinnie i odjechal, jakby byl turysty powracajaxym z plazy do miasta. Blask sloneczny, odbity w szybie drugiego wozu, oslepil mnie i nagle poczulem wil-gotny od potu pošciel, i zrozumialem, že jestem w lóžku, a wszystko tamto, to byl najzwyczajniejszy w šwiecie sen. Naj-zwyczajniejszy? Przez szczelinq w zaslonie wpadal, laskoczac mnie, promieň sloňca. Za zamknietymi drzwiami do kuchni uslyszalem oj ca wy-chodzacego do pracy. Obok mnie chrápala jeszcze matka zmeczo-na wczorajszym, calodziennym praniem. Nad lóžkiem wisial oprawiony wbiedermeierowskie ramy obraz Matki Boskiej Czq-stochowskiej, a z ulicy przez otwarte okno dobiegal turkot furman-ki zdažajacej na targowisko w Oliwie. Nie bylo morza, wychodzy-cych zen zwierzat, Weisera wbiarym ubraniu ani rozszarpywanych rybaków. Zamiast tego uslyszalem kroki na korytarzu i czlapanie sasiada do lazienki. W poniemieckim mieszkaniu, podzielonym na male klitki cienkimi šciankami, slyszalo síq bardzo wiele - takže to, že sasiad goli síq teraz równymi pociygniQciami brzytwy i po wczorajszym piciu ma rozwolnienie. Wiec jak bylo z tym snem? Niczego nie przeoczylem ani tež niczego nie dodalem. Može przyszedl na mnie zamiast naszej 188 rozmowy o M-skim, której nigdy nie bylo? Bálem síq tego snu tak bardzo, že nawet kiedy po raz ostatní klqczalem u kratek konfesjonalu i proboszcz Dudák wydawal mi síq wažny jak sam papiež albo Swieta Kongregacja do Spraw Wiary, nawet wtedy nie moglem opowiedzieč mu o tych obrazach, zapamietanych na zawsze. Bylo to w styczniu siedemdziesiatego pierwszego roku, kiedy wiedzialem dokladnie, co stalo síq z Piotrem i jak wyglaclal jego pogrzeb. Nie przyszedlem wtedy spowiadač síq z grze-chów, klqczalem jednak jak zawsze pelen pokory i skruchy wobec majestátu. - Nie goraczkuj síq, synu. Wyroki Opatrznošci sa_ niezbadane i nie nam, doprawdy, zglebiač ich sens i znaczenie - mówil proboszcz, a ja czulem jego kwašny, starczy oddech i coraz bar-dziej wzrastal we mnie šlepy gniew i rozpacz. - Czy oznacza to, ojcze - pytalem - že Bóg chcial jego šmierci? - Nigdy nie možná tak powiedzieč, nigdy! - wyrzucil z siebie jednym tchem, a ja pytalem dalej: - Lecz przeciež, ojcze, wszystko dzieje síq z woli Boga, wíqc i ta šmierč jakoš byla mu potrzebna, czy nie tak? - Od miecza ginie, kto mieczem wojuje - dobiegl glos zza kratek. I wtedy nie moglem juž powstrzymač žalu; krzyczac prawie na cale gardlo, až wyploszyly síq wszystkie podsluchujace dewotki: - To nie može byč, ojcze! Piotr z nikim nie wojowal i nie pod-niósl nawet kamienia! Sam ojciec wie, jak to síq stalo, wlašci-wie przypadkiem. - A czego ty wlašciwie chcesz? - przerwal mi proboszcz Dudák. - Nie ma przypadków, gdzie rzadzi Bóg. Czego bys chcial? Žebym ja, jego sluga, wyjawial tobie, który jesteš prochem, Jego tajemnice? Z jakich to powodów mialby On tobie wyjawiač swoje za- 189 miary? Grzeszysz, mój synu, pychá., a ciqžki to grzech, wieksi od ciebie pytali, a im nie odpowiedzial. Znasz ksiqgq Hioba? Ile ty przecierpialeš w porównaniu z nim, že šmiesz tak pytač i jeszcze unosisz síq gniewem? Tu trzeba ducha pokory, mój synu! Pokory i cierpliwošci nam wszystkim trzeba! Ot co! - Nie brak mi pokory, ojcze - odpowiedzialem juž ciszej. -Dlaczego jednak niesprawiedliwy chôdzi w chwale, szydzac z prawošci bogobojnego?! I czy nie možná tego zmienič? - Záplata wasza obfita bqdzie w niebiesiech, a do polityki nie mieszaj siej - Piotr síq nie mieszal! - Nie tobie, synu, wyrokowač o sadách Paňskich. Czy jeszcze masz jakieš grzechy? - Nie mam žádných, ojcze, przyszedlem zapytač tylko, dlaczego coraz mniej we mnie wiary. - Zgrzeszyleš zatem - przerwal mi znów, poruszajac síq na swoim siedzeniu. - Nie tylko pychá., ale zwatpieniem! Przestaň juž myšleč o swoim przyjacielu i módi síq. - Nie mogej - przerwalem teraz ja. - Nie mogq, ojcze. Im wiqcej myšlq, tym mniej we mnie wiary! - Žaluj za swoje grzechy! - Nie mogej - Pros Boga o przebaczenie! - Nie znajdujq w sobie winy, ojcze! - Szatan czyha na ciebie, synu, pros przebaczenia! - Nie mogQ, nie mogq, nie mogej I krzyczac, wybieglem z košciola, bo przed oczami raz jeszcze zobaczylem scenq ze snu o pogromcy dzikich bestii na jelitkow-skiej plazy. Znów wíqc Weiser powrócil do mnie, tym rázem miqdzy krat-kami konfesjonalu. Byč može, byl to jeszcze jeden podstqp dla 190 zmylenia uwagi - to wtargniecie niespodziewane w najintym-niejsza. sferq žycia. Do tego jednak przyjdzie mi jeszcze wrócič. Ležalem wíqc na tapczanie, przebudzony po koszmarnym šnie, matka chrápala zmeczona wczorajszym praniem, a z la-zienki dobiegl mnie odglos spuszczanej wody. Pomyšlalem sobie, že dzisiaj Weiser sprawdzi na pewno, jakie postqpy po-czynilišmy w trudnej sztuce ogniowej, i ucieszylem síq na sama. mysl odwiedzenia nieczynnej cegielni. Tymczasem... Tymczasem? Niechbqdzie... Tymczasem drzwi gabinetu, nie wiem j už po raz który, otworzyly síq i z wielkiej, zionacej šwiatlem i tytoniowym dýmem paszczy Lewiatana wypchnieto chudá, postač Piotra. To, že tam krzyczal, wypro-wadzilo go z równowagi - przed nami wolalby nie przyznawač síq do lez. Zachowal jednak przytomnošč úmyslu, bo kiedy mqžczyzna w mundurze wywolywal Szymka, Piotr, tak abyšmy zobaczyli, uczynil dlonia. gest zapalania zapalki. Znaczylo to, že w czasie przesluchania zeznal ustalona. wersjq - skrawek su-kienki Elki splonač mial w ognisku, ku zadowoleniu tamtých trzech i pana prokurátora, czekajacego na zamkniecie sprawy. Kiwnqlišmy nieznacznie glowami. Tylko gdzie ležal ten nie-szczesny skrawek, gdzie mielišmy go znaležč? Na pewno wycia_-gna_ mapQ i kaža_ pokazywač z dokladnošcia. co do metra. No i gdzie bylo to ognisko? Tego nie ustalilišmy, a žáden z nas nie-stety nie posiadal zdolnošci telepatycznych. Mundurowy za-trzasnal za Szymkiem drzwi i w sekretariacie, w którym poli-czylem juž wszystkie možliwe kombinacje klepek parkietu, wzdluž, wszerz i po przekatnej - w sekretariacie zapanowala glucha cisza, wypelniona miarowym tykaniem zegara. Bálem síq zasnač. Od czasu tamtego snu bálem síq, že kiedy zamknq powieki, kiedy nie bqdq mógl oddalič od siebie zlých 191 mysli, tamto može síq znów pojawič. Bálem síq przez wszystkie nastqpne dni, až do koňca wakacji, a teraz w sekretariacie szkoly bálem síq jeszcze bardziej. Dlaczego wówczas nie powiedzia-lem o šnie Szymkowi albo Piotrowi? Dlaczego zatailem ów obraz dziwnych bestii, wypelzaja_cych z morza na jelitkowska. pla-žq? Dlaczego nie stanalem jak Žóltoskrzydly i nie wyjawilem swojej prawdy? Teraz dopiero, gdy wblasku jednej lampy, palacej síq przy stoliku wožnego, siedzielišmy na skladaných krzeslach i gdy Piotr z rezygnacja. opustil glowq, a ja zobaczy-lem prqgi na j ego dloniach - teraz dopiero zaczynalem jašniej rozumieč wypadek, który zdarzyl síq po moim šnie, kiedy strze-lališmy ze schmeisera w dolince za strzelnica_. Ale po kolei. O umówionej porze bylišmy w cegielni. Weiser bez slowa wyci^gnal z klasem dwanašcie zgnilozielonych Adolfów, przy-kleil je na ceglanej šcianie, wrqczyl zaladowane parabellum i powiedzial: - Na každego z was po cztery, strzelacie do skutku! Elka miala liczyč zužyte luski i uzupelniač magazynek. Pa-miqtam dokladnie: najlepszy okázal síq Piotr, bo na trafienie czterech kanclerzy zužyl tylko szešč naboi. Drugi byl Szymek z ošmioma luskami, a trzeci ja - na czterech Adolfów potrzebo-walem až jedenastu strzalów. Od huku dzwonilo mi w uszach. - Nie najgorzej - powiedzial Weiser. - A ty - to bylo do mnie - powinieneš jeszcze počwiczyč! Nastqpnie Weiser ošwiadczyl, že teraz pójdziemy do dolinki, bo nie zawiódl síq na nas. Tak to wlašnie okrešlil. Kiedy zaš szli-šmy w gqstwinie paproci, pokrzyw i žarnowca, mijajac zagajnik i czarne nawet w dzieň šwierki, zaczekalem, až on bqdzie z tylu, trochq dalej od wszystkich i wyjawilem mój sen, jak najwiek-sza_ tajemnic^. Opowiedzialem o beštiách wypelzajaxych z morza i o tym, jak je poskromil, ratujac nieszczqšliwych ryba- 192 ków. Nie sadzq, abym wówczas chcial mu síq przypochlebič, chociaž strzelalem najgorzej. Nie, zreszta. Weiser tego tak nie przyjal. Wysluchal mnie, nie przerywajac do koňca, i powie-dzial - pamiqtam to doskonale: - Dobrze, nie mów o tym nikomu. - Ale nie zabrzmialo to jak grožba, a po chwili dodal: - Beclziesz zmienial plansze, to bar-dzo wažna robota. A ja szedlem dalej uszczqšliwiony, bo czulem síq tak, jakby specjalny fawor splynal na mnie, mimo fatalnego strzelania. Tak, ješli dzisiaj piszq, že Weiser byl kimš zupelnie innym, mam sporo racji. Nie oznacza to jednak wcale, že nie byl w tamtým cza-sie naszym wodzem lub po prostu generálem. Kto inny jak nie generál wpadlby na pomysl strzelania tuž obok wojskowej strzel-nicy, pod samým nosem najprawdziwszych na šwiecie žomierzy? Piwnica cegielni byla za mala na zabawy z automatem. Ale gdzie moglišmy strzelač, tak aby odglosy kanonády prqdzej czy póžniej nie šciaspiely na nas uwagi okolicznych mieszkaňcówlub amato-rów lesných malin? Jego pomysl byl prosty: ješli na wojskowej strzelnicy odbywaly síq čwiczenia strzeleckie, to my mielišmy odbywač nasze čwiczenia w tym samým czasie i w pobližu. Zaraz za wysokim walem strzelnicy rozpoczynala síq dolina, gdzie przy-cupniety zagajnik, wysokie trawy i gqste partie krzewów dawaly w razie koniecznošci szansq ucieczki. Zreszta. dolina przechodzila dalej w cÍ4gna_ca_ síq ze dwa kilometry i porošnieta. sosnowym borem rozpadlinq, na której zamkniqcie žolnierze potrzebowaliby z piQČdziesiqciu ludzi. Wszystko to Weiser przewidzial i zaplano-wal szczególowo. Patrzylišmy z podziwem, jakkaže nam zajmowač stánowiska, láduje automat i czeka, až z tamtej strony nasypu roz-legna_ síq strzaly. - Teraz pokažq wam - powiedzial przygotowany do nacišniq-cia spustu - jak trzeba to robič. 193 I kiedy tylko uslyszelišmy lomocac;e po šcianach lasu dud-nienie krótkiej sérii z tamtej strony walu, Weiser przyložyl síq do automatu i dal ognia taká. sama. krotka, seria., która byla jak odbicie tamtej. - Niczego síq nie domyšla. - powiedzial. - Z tamtej strony brzmi to jak echo, trzeba tylko strzelač w tym samým mo-mencie. Na tym polegala sztuka - wystarczylo za každým rázem przygotowač síq do strzalu i oczekiwač, až z drugiej strony walu, na prawdziwej strzelnicy kolejný žolnierz pocia^nie za spust. Wlašciwie strzelališmy wíqc równoczešnie do tej samej darni, która. obložony byl nasyp po obu stronach. Tylko že tamti mieli pistolety automatyczne Kalasznikowa, a my niemiecki schmeiser, odnaleziony i konserwowany przez Weisera. Najtrudniej bylo przystosowač síq do rytmu tamtých. Ich serie, krótkie, zložone najczqšciej z trzech sekwencji, rzadko kiedy byly regulárne. „Tach, ta-tach, ta-ta-tach" - taki úklad powtarzal síq najczqšciej - jeden, dwa i trzy wystrzaly w krót-kich odstQpach. Ale zdarzaly tež sekwencje inne, na przyklad: trzy-dwa-dwa-jeden albo: dwa-trzy-dwa lub: jeden-jeden-trzy, a potem niespodzianie jeszcze jeden. - Strzelaja., jakby im brakowalo amunicji - powiedzial Szy-mek. - Zupelnie tego nie rozumiem. A Weiser znad wyjqtego magazynka ušmiechnal síq, jak to on, prawie nieznacznie i dorzucil od niechcenia: - Swiqta prawda, žolnierz musi tak strzelač, jakby brakowalo mu amunicji. Piotr ciekawy byl dlaczego. - A ile naboi udžwigna.lbyš w polu walki? - spýtala Elka zaro-zumiale, jakby sama wiedziala wszystko. - Sto? Dwiešcie? Dzie-wiqčdziesiat sztuk? 194 Po tym pýtaniu, na które nikt zreszta. nie udzielil odpowiedzi, bylišmy przekonani, že Weiser przygotowuje cos wielkiego, i po-czulišmy síq nagle jak zaufani partyzanci Fidela Castro, którzy rok wczešniej, drugiego grudnia wyladowali w prowincji Oriente i walczyli ze znienawidzonym Batisty, slugusem imperialistów, o czym zajmujaco przez calajekcje; przyrody opowiadal M-ski. - Szkoda - wyszeptal Szymek, kiedy leželišmy w dolku pod paprociami, bo z drugiej strony byla akurat przerwa - szkoda, že u nas nie ma takiego Batisty! - Tobie co? - zapytala Elka. - Nie rozumiesz? - odezwal síq Piotr. - Dopiero byšmy mu dali! La_dujemy z morza na plazy, atakujemy koszary i caly kraj obejmuje rewolucja, taka prawdziwa rewolucja z party-zantka_i w ogóle! Elka rozešmiala síq glošno, tak že nawet Weiser spojrzal na nia_ z wyrzutem. - Ale z was gamonie! - mówila, tlumiac wesološč. - Ale dur-nie! Jak možná robič rewolucjq drugi raz? Nie bylo jednak czasu na wytlumaczenie Elce, jak bardzo síq mýlila co do naszych pragnieň, bo Weiser kázal mi išč na nasyp, a oni mieli przygotowač síq do nastqpnej kolejki strzelania. Plansze, do których celowališmy, nie przedstawialy niestety Batista. Na pakowym papierze czarna. farba, namalowany byl M-ski z wasami i podobnie jak poprzednim rázem w piwnicy cegielni przypominal, može juž trochq mniej - ale zawsze -wielkie portréty, które nosilišmy jeszcze w drugiej klasie na pochodzie pierwszomajowym. I wtedy wydarzylo síq cos, cze-go wówczas nie moglem zrozumieč, a co w sekretariacie szko-ly stalo síq dla mnie w jakiš sposób jasne i nieprzypadkowe. Gdy przyložylem plachte; papieru ostatnim kamieniem, po drugiej stronie strzelnicy rozlegly síq strzaly. „Tach-ta-tach-ta- 195 -ta-tach" - zadudnilo po šcianach lasu. Byla to seria jeden-dwa-trzy wystrzaly. - Prqdzej - krzyknqla do mnie Elka. - Zejdž stamtad, juž síq zaczyna! I zrozumialem, že do nastqpnej sérii powinienem zniknac z linii strzalu, bo teraz przy automacie byl Weiser i czekal niecier-pliwie na nastqpny seriq z tamtej strony, która powinna nastypič nie póžniej niž za dziesiqč sekund. Mialem wiec dziesiqč sekund na zejšcie z walu i przebiegniecie wzdluž niego wysky šciežky, až do j ego koňca, skyd wracalo síq do nich skrajem doliny nienaražo-nym na kule. Bieglem co sil w nogach, ale nie bylém nawet w polo wie drogi, gdy zza wahi znów rozlegla síq kanonáda. Czy Weiser uznal, že jestem juž wystarczajaco daleko od celu i že on, który byl z nas najlepszy, može juž strzelač? Tak myšlalem w kilkanašcie sekund póžniej, gdy poczulem lekkie szczypniecie ponižej lewej kostki, tuž ponad piety, i sydzilem, že kolec dzikiego ostu albo kamieň przebil mi skórq. Ale w chwilq póžniej ležalem juž na tra-wie, a ból nie pozwalal mi wstač i uczynič kroku. Tamci wybiegli z paproci, pozostawiajyc automat. - Rykoszet! - krzyczal Weiser. - Rykoszet. Nie ruszaj síq, nie ruszaj! - i zaraz byli kolo mnie. Elka zdjqla mi sandál, a Weiser podniósl nogq i ogladal, co síq stalo. Rzeczywišcie, byl to rykoszet, kula uderzyla w stopq, wyrywajac kawalek miqsa, ale nie utkwila w šrodku. - Dobrze - powiedzial Weiser - koše nienaruszona. Trzeba opatrzyč, bo bqdzie zakaženie. - Do domu za daleko - zauwažyla Elka - a tu nie mamy nawet wody utlenionej! Patrzylem, jak cieknyca krew tworzy na suchým piasku ciem-ne grudki blota. Nie moglem zrobič chočby dwóch krokówbez pomocy Szymka i Piotra, którzy wzieh mnie miqdzy siebie. 196 - Do cegielni! - zakomenderowal Weiser i wszyscy poczuli-šmy síq nagle jak na wojnie. Z drugiej strony walu dobiegala dudniaca kanonáda, gwizd kul, które przebijaly tarcze i grzezly w piasku, dochodzil až tutaj, a ja bylém najprawdziwiej ranný i bardzo bolala mnie noga. Prowadzil Weiser, potem, kuštykajac, szla nasza trojka, kolumnq zas zamykala Elka, spóžniona trochq, bo Weiser kázal jej zabrač zužyte plansze i automat owiniety w starý, parciany worek. W piwnicy cegielni bylo chlodno i przez chwilq bolalo jakby mniej, ale tylko przez chwilq, bo kiedy Elka dotknqla mojej piqty, krzyknalem z calej sily: - Co robisz, wariatko?! I ona cofnqla síq, trochq przestraszona, trochq z uznaniem dla mojej rany, z której wciaž ciekla krew. Položyli mnie na dužej skrzyni. - Zabrudzone piaskiem - powiedzial Weiser. - Niedobrze. Oczywišcie bylo to o dziurze w nodze, a nie o skrzyni. - Przy- nieš wody - rozkázal Elce, a kiedy znikla, otworzyl druga. skrzy-niq i wyjal stamtad spirytusowy prymus. - Woda tylko na po-czatek - zwrócil síq nie wiadomo wlašciwie do kogo - potem trzeba bqdzie wypalič. Po prymusie dobyl ze skrzyni zlámaný niemiecki bagnet, tež pewnie gdzieš znaleziony. Elka przyniosla w puszce po konser-wach wodq i chusteczka. przemyla dziurq. - Boli? - zapytala. Nic nie odpowiedzialem. Patrzylem przez caly ten czas, co robi Weiser. Ustawil prymus na dwóch ceglach, zapálil palnik i teraz ka_pal w niebieskawym strumieniu ognia ostrze bagnetu, cia_gle je obracajac. - To jedyny sposób - mówil, nie odrywaja_c wzroku od palni-ka - žeby nie wdala síq gangrena. Nie mamy tu nic oprócz tego. 197 Szymek przycisnal mnie do skrzyni na wysokošci žeber, Piotr zlapal za prawa_, zdrowa. nogq i tež przywarl do niej tak, žeby síq nie poruszyla, a Weiser chwycil moja_lewaJydkQ pod pachq, jak zawodowy felczer, i z rozžarzonym ostrzem bagnetu przysta_pil do operacji. Musial podniešč stopq wyžej, do šwiatla i przez caly czas, kiedy grzebal ostrzem bagnetu w dziurze, widzialem j ego dloň. - Ten schmeiser - powiedzial spokojnie, grzebiac koniuszkiem ostrza w dziurze - nie nadaje síq juž do niczego. Wiedzialem, že trochq znosi, ale takiego rozrzutu nie možná tolerowač. - Tak síq wyrazil: „tolerowač". A zaraz potem, kiedy ostrze weszlo jeszcze glebiej w dziurq, dodal: - Pójdzie na zlom, wymontujemy zámek, magazynek i iglicq. - Do kogo to mówil? Wszyscy, takže ja, bylišmy cicho i tylko swad spalonej skóry unosil síq w piwnicy. -Dobrze - powiedzial, odkladajúc bagnet. - Teraz przylóž mu chustkq i za chwilq možecie go odprowadzič do domu. Elka spelnila polecenie, delikatnie zawiazujac mokry kawa-lek materiálu dookola stopy, choč wcale nie musiala síq z tym piešcič, bo kiedy Weiser odjal od dziury ostrze bagnetu, nie czulem juž nic, jakbym nie mial nogi albo jakby byla nie moja, tylko z drewna. - Zostanq jeszcze tutaj - ošwiadczyl. - A ty - zwrócil síq do Elki - idž z nimi. Gdy bylišmy juž na skrzypiaxych schodach, zatrzymal nas jeszcze na chwilq: - Pewnie bqdziesz musial posiedzieč w domu - mówil teraz do mnie. - Gdyby cíq pytali, co síq stalo, powiedz, že trafileš na zardzewialy drut kolczasty. Tak, zardzewialy drut kolczasty -powtórzyl spokojnie - a teraz idžcie juž! Nie przypominam sobie dokladnie, którqdy wracališmy do domu. Može jak zwykle przez wzgórze nad wojskowa. strzelnica_, 198 a može przez polanq, z wielkimi glazami narzutowymi, nazywana. dlatego kamieniolomami. Juž wtedy slowa Weisera wydafy mi síq dziwne. Automat, którego užywališmy, wcale nie znosil, skoro nawet ja w kolejce poprzedzajacej wypadek trafilem M-skiego až piqč razy. A nawet ježeli znosil, to zgodnie z zásadami sztuki rusz-nikarskiej w górq lub w dól od celu, ani razu zas na bok. „Bqdziesz musial posiedzieč w domu". Przypomnialem sobie j ego zdanie juž w sekretariacie szkoly i nagle zrozumialem, že Weiserowi chodzilo wlašnie o to, o to szlo, abym przez najbliž-sze dni nie byl z nimi, dowiadujac síq wszystkiego z relacji Szymka lub Piotra. Weiser odsunal mnie celowo i to nie ze wzglqdu na slabé wyniki strzeleckie. A može chcial mnie ostrzec? Tylko przed czym? W každým razie, do koňca wakacji noga przysporzyla mi wiele utrapieň i nawet teraz, kiedy to piszq i spogladam na skarpetkq, wiem, že dwa centymetry ponižej kostki jest ta blizna po Weise-rowym rykoszecie i wypaleniu dziury. Wiem tež, že kiedy tylko wiatr od zatoki zmieni kierunek, poczujq lekki, ledwie wyczu-walny, jak maly strumyczek, ból lewej stopy i nigdy nie bqdq mógl zapomnieč tego, co wydarzylo síq w dolinie za strzelnica_, ani Weisera, ani wszystkich dni tamtego upalnego lata, kiedy susza pustoszyla pola, cuchnaca zupa zalegla zatokq, biskup i proboszczowie z wiernymi blagali Boga o zmianq pogody, lu-dzie widywali kometq w ksztalcie koňskiej glowy, Žóltoskrzydly uciekl ze szpitala czubków i šcigany byl przez milicjq, murarze przerabiali ewangelicka_kaplicq na nowe kino naprzeciwko baru „Liliput", a mqžczyžni z naszej kamienicy zachwycali síq prze-mówieniami Wladyslawa Gomulki i mówili, že takiego przy-wódcy robotnicy jeszcze nie mieli i mieč nie bqda_. Wszystko to, co widzialy wtedy moje oczy i czego dotýkaly moje rece, wszystko to zawiera síq przeciež w tej bližnie powy- 199 žej piety, dlugiej na centymetr, szerokiej na pól; bližnie, której dotykám palcami, kiedy gubiq watek albo zastanawiam síq, czy to wszystko bylo prawdziwe, tak jak prawdziwa byla nasza brukowana kocimi Ibami ulica, sklep Cyrsona, dymiaca masar-nia i koszary, obok ktorých grywališmy w pilkq - lub kiedy ogar-niaja. mnie watpliwošci, czy wszystko to nie bylo snem chlopca 0 wlasnym dzieciňstwie albo o grožnym nauczycielu przyrody M-skim i nienormalnym, opetanym przez dziwne mánie wnu-ku Abrahama Weisera, krawca. Tak, wtedy wlašnie pochylam síq nad lewa. stopa, i palcami prawej dloni pocieram tq bliznq, i wiem, že Weiser istnial na-prawdq, že wybuchy w dolince byly prawdziwymi wybucha-mi i že nic w tej historii nie zostalo wymyšlone, ani jedno zdanie i ani jeden moment tamtego lata i tamtego šledztwa. Jeszcze raz widzq, jakbym tam byl z powrotem, proboszcza Dudáka ze zlota. kadzielnica_, czujq zápach palonego burszty-nu i slyszq „Wi-taj Je-e-zu, sy-nu-u Ma-ry-i". I widzq jak Weiser wylania síq nagle z szarej chmury, páchnucej wiecznošcia. 1 milosierdziem, widzq go, jak patrzy na to wszystko nierucho-mymi oczami, a potem slyszq „Dawid, Dawidek, nie chôdzi na religiej". I j ego kraciasta koszula unosi síq w powietrzu, Elka walczy jak rozwšcieczona lwica i tylko my nie potrafimy niczego zrozumieč. A zreszta_, o czym možná powiedzieč: „rozumiem to"? O czym w ogóle i o czym w odniesieniu do tej historii? Czy rozumiem na przyklad, dlaczego Weiser odsunal mnie od siebie na jakiš czas? Albo czy rozumiem, w jaki sposób Piotr, spoczy-wajac pod ziemia_, može ze mna. rozmawiač? Žádna teória nie wyjašni niczego. Jedyne, co mogq zrobič, to opowiadač dalej. Tak. Ješli Weiser, powodowany sobie znanými wzglqdami, pra-gnal zatrzymač mnie dlužszy czas w domu, w pelni osi^gnal swój 200 zamiar. Zakaženia wprawdzie nie dostálem, ale juž nastqpnego dnia stopa spuchla jak bania, a w dziurze žebrala síq ropa. Matka zawlokla mnie do lekarza, który przemyl ranq, zalecil oklady i jak najmniej ruchu. Musialem teraz przez caly dzieň skrobač ziem-niaki, pilnowač gotowania makarónu i sluchač, jak matka žali síq na ojca i na wszystkich mqžczyzn - bo taka. juž mialem matkq: dobra, i narzekaja_ca_. Skaleczenie nogi bylo, jej zdaniem, kára. za nieposluszeňstwo i cale dni walesania síq poza domem. Na dodatek przez cary dzieň gral w domu glošnik radiowezla i przy skroba-niu ziemniaków albo walkowaniu makarónu, czego nie znosilem najbardziej, bo to stuprocentowo babskie zaJQcie, przy tym wszyst-kim wíqc w kuchni ržnela na przemian ludowa kapela z Opoczna albo z Lowicza, a kiedy ucichla, zaraz rozpoczynary síq arie opero-we z B o rys a G o duno w a lub Damy Kameliowej, nudne, dlugie i ciqžkie, przetykane od czasu do czasu fragmentem jakiejš uwer-tury. Žalowalem, že nie mamy takiego radia jak pan Korotek, któ-re možná przelaczač na róžne zakresy, bo glošnik emitowal tylko jeden program, a ebonitowa_galka. možná bylo co najwyžej šciszyč wrzaskliwe odglosy ludowej špiewaczki albo potežny barytón ro-syjskiego špiewaka. Matka nie pozwalala wylaxzyč glošnika w ogóle, bo czasami zdarzalo síq, že nadawano muzykq taneczna. albo, rzadziej, kawalki amerykaňskiego jazzu. Wtedy podkrqcala ebonitowa. galkq do oporu, zabierala z moich rak walek do ciasta albo nóž do obierania kartofli i robila cala. robotq za mnie, przytu-pujac, podšpiewuja.c i ušmiechaja.c síq jak nigdy. Wiedzialem, že matka bardzo lubi taňczyč, ale odkad pamietam, ojciec nie zabie-ral jej nigdzie ze soba.. Wracal zmqczony z pracy, jadl obiad i zaraz po drugim daniu zasypial zwykle nad gazeta., a w niedzielq, po przyjšciu z košciola, kladl síq na lôžku i mógl tak drzemač caly dzieň, o ile wczešniej któryš z kolegów lub sa.siadów nie wyci^gnal go do baru „Liliput". 201 Tak wíqc nudzilem síq okropnie, zwlaszcza že jedyna_ksia_žka. obok ksiažki kucharskiej byla w naszym domu, nie wiedzieč dlaczego, Laika Prusa, która. rzucilem po pierwszym rozdziale, bez žalu dla dalszej czqšcí. Umieralem z ciekawošci, co oni teraz bqda_ robič, ale matka nie pozwalala mi sterczeč przy oknie i nie moglem nawet przywolač Szymka lub Piotra, przechodza_-cych przez podwórko. A oni przez dwa dni nie dawali znaku žycia, zupelnie jakby Weiser zakázal im przychodzič do nasze-go mieszkania. Dopiero na trzeci dzieň rano Piotr zastukal do drzwi. Musielišmy rozmawiač szeptem, bo mieszkanie nasze skladalo síq tylko z pokoju i kuchni, a matka kursowala akurat pomiqdzy nimi, prasujac i gotujac równoczešnie. - Wczoraj pokazal nam nowa. sztukq - mówil Piotr bez szcze-gólnego entuzjazmu. - Co takiego? - omal nie wyskoczylem ze skóry. - Co to bylo? - Nic takiego. No wiesz, z ogniem... - Z jakim znów ogniem? - Palilišmy ognisko... - Gdzie? - przerwalem gwaltownie. - Niedaleko cegielni, tam jest taka polána w leszczynowym lásku - rozwodzil síq Piotr. - Ale co to byla za sztuka? I przypierany pýtaniami, Piotr opowiedzial, že najpierw strze-lali z nagana jak zwykle, w piwnicy cegielni, i bylo to trudniej-sze od parabellum i schmeisera, bo nagan - wywodzil Piotr -cholernie zrywa i bije na boki, i znosi jak žádna broň. Póžniej Weiser powiedzial im o tym ognisku i przyszli w umówione miejsce wieczorem. Wtedy stwierdzil, že pewnie, gdy zobaczyli-šmy go w piwnicy cegielni, jak taňczyl i unosil síq w powietrzu, wzieHšmy go za wariata i on síq nawet o to nie gniewa, bo w ta-kiej sytuacji sam by tak pomyšlal. Ale to nie bylo žadne wariac- 202 two, bo jak powiedzial - ci^gnal Piotr - on zamierza zostač arty-sta_ cyrkowym. Nie dowierzalem. - Artysta. cyrkowym - powtórzyl, jedzac wišnie przyniesione przez matkq na porcelanowym talerzyku. - Jak opracuje kilka šwietnych numerów, da drapaka ze szkoly i každý dyrektor cyrku przyjmie go z otwartymi ramionami, nawet bez šwiadec-twa siódmej klasy, a Elka bqdzie j ego asystentka_. - A strzelnica? A wybuchy? A broň? A porwanie statku? A powstanie? Partyzantka? To wszystko nic? - Daj spokoj - powiedzial Piotr, wypluwajac pestki do zwiniq-tej dloni. - My tež go pytališmy, ale mówil, že strzela tak sobie, dla zabawy, a zreszta. može wykorzysta to do jakiegoš numeru, sam jeszcze nie wie i zobaczy. I pokazal nam - Piotr ci^gnal opo-wiešč - sztukq z ogniem, to znaczy wyjal z ogniska rozžarzone wqgle, uložyl na ziemi i stanul na nich boso, a potem chodzil tam i z powrotem i nic, nawet nie pisnal, a kiedy pokazal stopy, nawet sladu oparzenia nie bylo. Masz jeszcze trochq? Przynioslem z kuchni ociekajaxy durszlak pelen ostatnich w tym roku wišni. - A ona grala mu przy tym? - Nie - znowu mial zapchane usta i nie mógl szybko mówič. - Ona przez caly czas gadala jak najeta, ale pewnie dlatego že juž to widziala. -1 nie mówil nic wiqcej? - Nie, a co jeszcze mial mówič, kiedy rozdziawilišmy geby na cos takiego? Taka sztuka údaje síq tylko fakirom, a on to potrafi. - To dlaczego nie pójdzie juž teraz do cyrku? Potrafi tyle, že przyjma. go od razu. Pamiqtasz panterq w zoo? - Yhm - znowu wypluwal pestki, jedna, po drugiej, tym rázem na talerzyk. 203 - Može jeszcze cos przygotowuje? Wzruszyl ramionami. - A skad ja mam wiedzieč? Artyšcie nigdy nie wiadomo, co przyjdzie do glowy. - A ty skad to wiesz? Wyplul ostatnie pestki. - Wiem tak ogólnie. No to czešč - i juž go nie bylo, nie powie-dzial nawet, co mája. w planie. A j a siedzialem przez caly wieczór i zastaná wialem síq, jak tež wygladač bqdzie Weiser we fraku, z biczem w dloni, po-skramiajaxy lwy albo jeszcze lepiej czarna. panterq, w šwietle reflektorów, klaniajaxy síq publicznošci w burzy huczaxych oklasków. To moglo byč piekne. Takže Elka w kostiumie z ce-kinami lšniaxymi jak diamenty, Elka, która moglaby trzymač plonace kolo albo wkladač najgrožniejszemu z lwów glowq do paszczy, od czego cala widownia zamieralaby ze strachu, a starsze panie mdlalyby, oczywišcie tylko do koňca numeru. Tu Weiser przechytrzyl nas dokumentnie, bo uwierzylišmy w j ego piany i wszyscy wziqlišmy ostatnia. sztukq z chodze-niem po ogniu za dowód na prawdziwošč j ego slów. Kto mógl przypuszczač, že bylo to zreczne oszustwo? Nie mówiq o j ego bosých stopách, dotykaja_cych žaru, to bylo zapewne najpraw-dziwsze, chodzi mi tylko o skierowanie naszej uwagi w zupel-nie inna_ stronq, tam gdzie nie rodzily síq juž žadne inne domysly. Zegar w sekretariacie wybil jedenasta. Odzyskalem poczucie czasu. Drzwi gabinetu rozwarly síq nagle i uslyszalem, jak M-ski wymawia moje nazwisko. - Siadaj - warknal czlowiek z mundurze. - A ty - zwrócil síq do Szymka - wracaj na swoje miejsce! 204 - No i co? - M-ski przysta_pil od razu do rzeczy. - Dlaczego tylko Korolewski napisal w swoim zeznaniu, že skrawek czer-wonej sukienki spalilišcie w ognisku? Dlaczego ty nie napisaleš o tym ani twój drugi kolega, co? - Bálem síq, proszq pana. - Báleš síq? -Tak. - No, to powiedz, gdzie znaležlišcie ten nieszczqsny kawalek materiálu? - W dolince za strzelnica_, proszq pana, tam gdzie Weiser robil swoje wybuchy. - To juž wiemy - powiedzial lagodniejszym tonem dyrektor. - Chôdzi nam o dokladné okrešlenie miejsca, przypomnij sobie, a wszystko bqdzie dobrze. - Mówiac to, dyrektor bawil síq koncem krawata, który nie przypominal juž teraz kokardy jakobiň-skiej ani zmoczonej szmaty i podobny byl do petli sznura z ru-chomym wqzlem przesuwanym w górq lub w dól. - No, przypomnij sobie - powtórzyl mundurowy niczym echo. - Gdzieš kolo paproci. M-ski rozešmial síq sucho. - Komu to chcesz wmówič? Paproci jest tam wiqcej niž drzew! Mundurowy rozložyl pian dolinki na biurku. - Podejdž tutaj - powiedzial - i pokaz dokladnie, gdzie to bylo! Co mialem robič? Nie domyšlalem síq nawet, które miejsce pokazal im Piotr, a póžniej Szymek, wybralem wíqc to najbližej krzyžyka oznaczajacego punkt, wktórym Weiser zakladal ladunki. - Klamiesz! - wrzasnai. - Znowu klamiesz i twoi koledzy tež klamia_, klamiecie wszyscy rázem, ale ja was... - i juž wycia_gal w moim kierunku rekq, žeby chwycič mnie za ucho, kiedy dyrektor powstrzymal go szybkim gestem. 205 - Chwileczkq, kolego, zapytajmy go, gdzie bylo ognisko, w którym spálili strzqpy materiálu. - To nie byly wcale strzqpy - wtracilem, a tamci zamarli ze zdumienia i czekali, co powiem dalej. - To nie byly žadne strzqpy, proszq pana, to byl caly kawalek sukienki! - Korolewski napisal wyražnie: „strzqpek materiálu", wíqc ješli nie strzqpek, to co? - mundurowy podsunul síq do mnie tak, že widzialem stružki potu šciekajace mu po skroniach. -A može powiesz, že to byla cala sukienka, co? - Nie, proszq pana, cala sukienka to nie byla, na pewno nie cala, ale kawalek dužy jak ta mapa, o - i pokazalem w powie-trzu jak dužy byl ten kawalek, którego przeciež nikt nie wi-dzial, bo Elka wcale nie wyleciala w powietrze. Mundurowy przysunal síq jeszcze bardziej. - Ježeli tak bylo, to wszystko wskazuje na to, že musial gdzieš takže pozostač kawalek ciala, a o tym Korolewski nie napisal, ani žáden z was. - Bylo cialo, czy nie?! - warknal M-ski. - Tylko nie krqč znowu! - Tylko ten kawalek sukienki, proszq pana - odpowiedzialem zadowolony z pomieszania im szyków. Ale oni nie dali síq na to nabrač, bo zaraz powrócili do tego samego pýtania. - Dužy czy maly - stwierdzil dyrektor - nie powiedzialeš nam najwažniejszego: gdziešcie go spálili? - Niedaleko nasypu kolejowego. - Jakiego nasypu? - No, tego, po którym nie ježdzi žáden poci^g. - W którym miejscu? - Obok zerwanego mostu. - Krecisz - M-ski byl juž niebezpiecznie blisko - zerwanych mostów jest tam kilka. Przy którym z nich, dokladnie?! 206 - Za brqtowskim košciolem, proszq pana, tam gdzie nasyp przecina drogq do Rebiechowa. - Dosyč! - krzyknal M-ski. - Dosyč tych klamstw! Twoi koledzy zeznaja. co innego. -1 chwycil mnie za jedno i drugie ucho równo-czešnie, i podniósl do góry, tak že lewitowalem jak Weiser w piw-nicy nieczynnej cegielni. - Jak dlugo jeszcze bqdziecie klamač? Tam bylo cos wiqcej niž sama sukienka, prawda? Gdzie zakopali-šcie szczatki swojej koležanki? - pytal, podnoszac mnie, to znów opuszczajac, a ja nie wiedzialem, co mu odpowiedzieč, wíqc wy-krzyknalem tylko: - Niech pan pušci, niech pan pušci! Až wreszcie pušcil mnie, bo zabolaly go rqce, i odepchnal w stronq šciany, gdzie moglem chwilq odetchnac. - Dawaj lapej - powiedzial zdyszany M-ski. - Može to przy-wróci ci pamiqč! -1 zobaczylem, jak wyjmuje z szuflady kawa-lek gumowego wqža, ten sam, który na lekej ach przyrody slu-žyl za stróža porza_dku. - Podejdž tu bližej - powiedzial, ale nie ruszylem síq z miejsca. - No, chodž tutaj! - mówil, spogladajac na dyrektora i mundurowego. - Boisz síq? Stalém nadal pod šciana_. - No wíqc - spýtal mundurowy - powiesz czy nie? - Wszystko juž powiedzialem, proszq pana - chlipnalem, bo mimo woli Izy ciekly mi z oezu, ale ten widok tylko rozdražnil M-skiego, który podszedl do mnie, chwycil za rqkq, otworzyl dloň jak malému dziecku i wymierzyl piqč uderzeň, chlapia_-cych jak kopyta koňskie na asfalcie. - Powiedz! - To bylo, proszq pana, w tym samým miejscu, gdzie pana widzielišmy nad Strzyža_. - Gdzie? - zapytal dyrektor. - Nad Strzyža_. To jest ten potok, który przeplywa pod kolejo-wym násypem. 207 M-ski znieruchomial, ale tylko na moment. Jego policzki zro-bily síq czerwone. - Czasami lapiq tam motýle - zwrócil síq do tamtých - ale to nie ma žadnego zwiazku ze sprawaj - Znów chwycil mnie za dloň, ale zdyžylem go uprzedzič. - Wtedy byl pan bez siatki na motýle - powiedzialem - i bez pudla na rošliny. Gumowy waž zawisl w powietrzu i nie spadl na otwarty rekq. M-ski popatrzyl na mnie grožnie, trochq z obawy. - Jesteš tego pewien? - Tak, proszq pana - i ušmiechnalem síq bezczelnie, bo karty, przynajmniej czesciowo, zostaly odkryte, choč mundurowy i dy-rektor nie domyšlali síq niczego. - Dobrze - powiedzial - zastanowimy síq nad tym, a teraz -zwrócil síq do tamtých - przerwa na herbatq. Kiedy wyszedlem do sekretariátu, po raz pierwszy czujac mdly smak szantažu zmieszany ze Izami, wožny poderwal síq ze swojego krzesla. - Skoňczone? - rzucil pytajaco w kierunku mundurowego. -Juž po wszystkim? - Nie - odparí tamten. - Niech pan przyniesie wody w džbánku, a wy - to bylo do nas - ani slowa! Wožny z dzbankiem zniknal i uslyszelišmy jego kulawy krok w pustým korytarzu, a tamci uchýlili drzwi gabinetu, abyšmy nie mogli ze soby rozmawiač. NatQŽajac sluch, možná bylo usly-szeč wszystko, o czym mówili, lecz my tym rázem nie korzysta-lišmy z tej szansy. - Zna-le-ziona obok starego dq-bu - szeptal Szymek. - Spa-lo--na te-go sa-me-go dnia wie-czo-rem na ka-mie-nio-lo-mach. Go-dzi-na siódma wie-czo-rem, szu-ka-li-šmy miej-sca ze strachu, a te-raz mówi-my to tež ze stra-chu. 208 Kazimierz Lelewicz Organy w Katedrze Oliwskiej. Fotografia z lat pÍQČdziesia_tych Zanim wožny wrócil przez pachnaxy cisza. i pasta, do podlóg korytarz, najwažniejsze zostalo ustalone. Tak, Szymek wiedzial, co mówi, szczególy obmyslil dobrze i - co istotne - wydawaly síq prawdopodobne. Niewatpliwie, starý da_b byl w dolince trudný do przeoczenia. Ješli založyč, že Elkq rozerwala eksplozja, skra-wek sukienki mógl dofrunac tam rzeczywišcie. Póžniej nie wie-dzielišmy, co z nim zrobič. A na polanie z glazami narzutowy-mi, to znaczy na kamieniolomach oddalonych od dolinki o czterdziešci minut drogi piechota_, bylo istotnie miejsce wy-znaczone przez lešniczego do pálenia ognisk. Wíqc poszlišmy tam, czy to dziwne? No i ogieň pochlonal czerwony strzqpek. Wožny wrócil z dzbankiem pelnym wody i zniknal na chwilq w gabinecie. - Ja zna-laz-lem przy ko-rze-niach - szeptal Szymek. - Ty nio-sleš w kie-sze-ni - to bylo do mnie - a Pio-trek wrzu-cal do og-nis-ka. Po-tem do do-mu. Za chwilq wožny byl juž z nami, drzwi do gabinetu zostaly zamkniqte. Kiedy przypominam sobie dzisiaj tq scenq, myšlq, že byl to najpiekniejszy szept sceniczny, jaki kiedykolwiek sly-szalem. Jedno tylko jest zastanawiajace: dlaczego tym rázem po wodq wyslano wožnego, nie zas któregoš z nas? Pozostawie-ni bez stróža, nawet przy otwartych drzwiach gabinetu, mogli-šmy bez trudu ustalič, co potrzeba i tamci nie mogli mieč co do tego watpliwošci. Chcieli za wszelka. cenq zakoňczyč šledztwo? Može byla to intryga M-skiego? O M-skim w každým razie myšlalem przez caly czas dlugiej przerwy, gdy oni pili herbatq, a my siedzielišmy w sekretariacie na skladaných krzeslach, które okropnie gniotly w siedzenie. M-ski mial teraz trudné zadanie. Z pewnošcia. zrozumial, o co chôdzi. Niepostrzeženie gra pomiqdzy nami zamienila síq w grq moja. i M-skiego, i chociaž nigdy nie powiedzialem chlopakom 210 o moim pierwszym w žyciu szantažu, ta gra ci^gnela síq póžniej przez cale lata. Cia^gneja síq jeszcze po skoňczeniu szkoly i po šmierci Piotra, a nawet - jak mysle; dzisiaj - trwač može do teraz w calkiem innym miejscu i czasie. Kiedy skoňczylem szkolq, M-ski uczyl jeszcze przyrody i nadal pozostawal zastQpca. dyrektora do spraw wychowawczych. Póžniej, po siedemdziesia_tym roku, gdy dwaj mqžowie stanu podpísali ów úklad, o którym gazety w Niemczech i Polsce pi-saly, že jest historyczny, kiedy wielu ludzi wyježdžalo na stale do kraju Georga Wilhelma Friedricha Hegla, dowiedzialem síq, že M-ski znalazl síq pošród nich. Wtedy wzruszylem ramio-nami, lecz - jak síq okázalo - nieslusznie. Bo w czasie mojej wizyty u Elki, o której napisalem, že byla równiež gra_ - tyle že 0 Weisera, w czasie tej wizyty, pod sam jej koniec M-ski znowu pojawil síq niespodziewanie, jakby nic nie moglo wydarzyč síq bez niego. Z dužego pokoju na parterze, gdzie ležala Elka, udalem síq do sypialni. Moje rqce nie byly juž skrzydlami ila 14, pozostalé czlonki zas w niczym nie przypominaly j ego srebrzystego kadluba, unoszacego czerwona. sukienkq. Obok lóžka stal maly, przenošny telewizor. Wlaxzylem go i nie zwracajac uwagi na program, wkladalem pižamq Horsta, calkiem zrezygnowany. 1 wtedy na ekranie ujrzalem twarz M-skiego, ušmiechnÍQta_ i pelna_, która odpowiadala na pýtania reportéra. - Dlaczego tak póžno zdecydowal síq pan na powrót do oj-czyzny? - pytal dziennikarz. - Och, to nie takie proste - odpowiadala twarz. - Ogólnie okrešlilbym to jako przyczyny polityczne. - Czym zajmowal síq pan w Polsce? - Badaniami naukowymi - mówila twarz. - A z koniecznošci uczylem tež w szkole. 211 - Dlaczego z koniecznošci? - Bo moje badania, w których podkrešlalem wyjatkowošč flory i fauny lasów otaczajaxych Gdaňsk - marszczyla síq twarz -te badania nie znajdowaly žadnego rozglosu ani uznania. - Czy po przyježdzie opublikowal pan wyniki swoich prac naukowych? - Niestety - twarz objawiala oznaki pewnego zniecierpliwie-nia - maszynopis zostal mi skonfiskowany na granicy. - Dlaczego? - Obawiam síq, že równiež z przyczyn politycznych - odpo-wiedziala bez zajaknienia twarz. - A czym zajmuje síq pan obecnie? - Obecnie... - twarz namyšlala síq przez chwilq - obecnie wykladam w szkole ogrodniczej przedmioty zawodowe. - Czy kontynuuje pan teraz bez przeszkód prace; naukowa? - O tak! - twarz ušmiechnqla síq jak na reklamie coca-coli. -Bez žádných przeszkód! - I jakie badania prowadzi pan, ješli možná spytač? - Prowadzq obserwacje; - twarz przybrala powažna. min q -ginax-ych gatunków motýli w Górnej Bawarii. - Czy wyniki paňskich badaň zostane opublikowane? - Tak - odpowiedziala twarz - niedlugo. Juž zamierzalem wylaxzyč telewizor i zamknac twarz, przy-najmniej na tq noc, gdy na ekranie ukázala síq sylwetka kanc-lerza Willy'ego Brandta. Przemawial w Bundestagu, polemizujíc z tezami Partii Zielonych. - Nie wie pan nawet - powiedzialem glošno, bo nikogo nie bylo w pokoju - nie wie pan nawet, panie kanclerzu, jakiego oni teraz mája. sojusznika! -1 wylax-zylem telewizor, w obawie, by z ekranu nie wyskoczyla nagle twarz, ta sama co przed laty, z wasami domalowanymi przez Weisera. 212 Odkrycie to przybilo mnie do reszty. NastQpnego dnia bqdac na powrót w Monachium u mego stryja, który mial piekny dom, trawnik, samochód i nic ponad to, zastanawialem síq znowu, dlaczego pani o wygladzie domowej gospodyni bila M-skiego po twarzy. Nawet dzisiaj obraz ten budzi we mnie mieszane uczu-cia, bo ješli M-ski latem chwyta ginyce motýle w Dolnej czy Gór-nej Bawarii, na pewno umawia síq tam z jakýs bawarsky gospo-dyniy i tak samo jak nad Strzyžy stoi nad górskim potokiem, który zaglusza plaskajyce uderzenia krzepkiej Niemki. Co bylo dalej? Uwierzylišmy Weiserowi w jego bajeczkq. Ješli nie chcial byč wodzem ani pirátem, to dlaczego nie mialby zostač artysty wystqpujycym w cyrku? Mój sen - jak rozumo-walem wówczas - potwierdzal tylko takie przypuszczenia. Weiser jak nikt inny wydawal síq stworzony do poskramiania dzikich zwierzyt. Tylko do czego byly mu potrzebne pirotech-niczne efekty i caly arsenal, zgromadzony w piwnicy nieczyn-nej cegielni? Tego nie moglem zrozumieč, bo jedno z drugim niewiele mialo wspólnego. Wierzylem wiec, ale nie do koňca; ufalem, ale nie w pelni, i nie zwierzajyc síq z moich wytpliwo-šci nikomu, przychodzilem na kolejné wybuchy w dolince za strzelnicy. Po každej takiej wyprawie dziura w nodze zaczyna-la znów ropieč, matka krzyczala okropnie i jeszcze bardziej mnie pilnowala, žebym nigdzie nie wychodzil. O poszczególnych eksplozjach nie bqdq mówil po raz drugi. Byly takie, jak opisalem. Nic wiqcej nie mogq na ich témat dodač, bo niczego nie zatailem i niczego chyba nie pominy-lem. A Weiser? Poza urzydzaniem wybuchów uczyl Szymka i Piotra strzelania - tak jak poprzednio: albo w piwnicy cegielni, albo w dolince. Straszliwie nudzilem síq w domu, wiedzyc, že oni majy niezly zabawq. Nie chcialem jednak wychodzič, nie ze 213 strachu przed matka., tylko z obawy, že nadwerqžona tym noga nie pozwoli mi wymknac síq na nastqpny wybuch, o którym wiedzialem zawsze dzieň wczešniej od Szymka lub Piotra. Minqlo sporo czasu i któregoš dnia zobaczylem na niebie pierwsze obloki. Ich wysokie, rozci^gniete pióra nie zapowiada-ly wprawdzie zmiany pogody, lecz moglem teraz šlqczeč w oknie z broda. podparta. rekoma i šledzič powolne przemiany ksztaltów na niebieskim jak akwamaryna sklepieniu. Wiado-mošci przynoszone przez Szymka i Piotra byly zwyczajne -w zátoce zupa rybná rozrzedzila síq trochq i na piasku nie zale-galy juž cuchnace kupy gnijacej padliny, ale o ka_pieli nie bylo co marzyč. Smialek, który zanurzyl w wodzie koniec nogi, cofal ja. natychmiast z obrzydzeniem. Masowo padaly tež mewy i pracownicy oczyszczania znosili martwe kadluby na wielkie štosy, które z daleka wyglaxlaly jak kupki šniegu. Wywožono je razem z rybami za miasto i palono na wspólnym wysypisku. Rybacy z Jelitkowa wysta_pili do wladz o odszkodowania, ale nikt nie potrafil powiedzieč nic pewnego. W Brqtowie pojawil síq za to ponownie Žóltoskrzydly i - jak opowiadali ludzie -przeparadowal któregoš razu w naszym zardzewialym helmie obok domów, wzbudzajac powszechny niepokój. Ale nie zlapáno go. W každým razie nie sypial juž w naszej krypcie, musial wíqc mieč jakaš inna_kryjówkQ. Poza tym w dolinie po drugiej stronie nasypu, zaraz za cmentarzem, pojawili síq ludzie z tycz-kami, mierzyli ziemiq i ogradzali teren pod ogródki dzialkowe zwojami kolezastego drutu. Tam gdzie teren byl juž ogrodzo-ny, przychodzili inni ludzie i z desek, starých sklejek i papy klecili szopy i male domki, i bardzo nie lubili, gdy ktoš obcy krqcil síq w pobližu. Može dlatego, že w tých szopach chowali szpadle, motyki i grabie, a može dlatego, o czym przekonany byl Piotr, že byli po prostu žli i nieuprzejmi od urodzenia. 214 W Gdaňsku, na Dlugim Targu, puszczono historyczny tram-waj, zaprzqžony w dwa konie, a bilet na jeden przejazd koszto-wal okra_gle piqčdziesiat groszy. Jechali tym tramwajem, ale bez Elki i Weisera, którzy tego dnia znikli gdzieš bez wiešci. Pytalem, dokad mogli pójšč - na lotnisko czy do cegielni, ale poza tym, že Elka miala rano ze soba. ten sam instrument, na którym grala Weiserowi do taňca, nic nie umieli powiedzieč. Szymek domyšlal síq, že Weiser przygotowywal jakiš nowy numer i pewnie niedlugo nam go zaprezentuje. Dzisiaj wiem, že Weiser nic takiego nie robil, bo przeciež nigdy nie zamierzal zostač artysta. arény. Wtedy moglišmy w to wierzyč i spokojnie podziwiač jego arsenal albo jak Piotr i Szymek tego dnia - jež-dzič po Dlugim Targu historycznym tramwajem za okra_gle piQČdziesiat groszy od jednego kursu. Poza tym ze studni Neptuna nie sikala ani jedna kropia wody, a pan Korotek dostal mandát, bo przez skrzyžowanie, gdzie založyli niedawno pierwsze w miešcie šwiatla, przeszedl jak zawsze po swojemu - na skos. Na dodatek zwymyšlal milicjantów od smarkaczy i malo co nie zabrali go na komisariát. Czy jeszcze cos? Tak, na sasiedniej ulicy, która nazywala síq Karlowicza, instalowano elektryczne lampy, a staré, gazowe latarnie mialy išč na zlom. Bar „Liliput" zostal zamkniqty na cale trzy dni po ostatniej bójce murarzy z žolnierzami, którzy wyskakiwali na jednego z pobliskich koszar bez przepustki. Nowe kino mialo nazywač síq „Znicz" i obiecywano, že bqdzie tam panoramiczny ekran, jakiego nie mieli w „Tramwajarzu" obok zajezdni, w pobližu naszej szkoly. Weiser nie odwiedzil mnie ani razu, kiedy przesiadywalem w domu, gdy zas przychodzilem na jego wybuchy, slowem nie wracal do dziury w nodze i tego, co síq wtedy stalo. Czas plynal mi wolno i spokojnie, jak wszystkim w naszej dzielnicy podczas 215 upalnego lata, gdy kurz czerwca, pyl lipca i brud sierpnia ani razu nie splynejy z lišci kroplami tak upragnionego deszczu. Z braku innego zajecia rysowalem na kartkach zeszytu, co tyl-ko przyszlo mi do glowy. Raz byl to Žóltoskrzydly stojaxy na dachu kamienicy na Starým Miešcie. Tuž za j ego plecami wy-rastaly smukle sosny, a nad miastem i glowami zgromadzo-nych na chodniku ludzi przelatywaly samoloty, calymi klucza-mi jak žurawie. Innym rázem kartkq zeszytu wypelnil Weiser szybujaxy nad zátoky na czarnej panterze; rybacy padali na ko-lana, a ich žony chowaly glowy ze strachu. Byl tež pan Korotek toczaxy przez podwórko ogromna. jak beczka flaszkq wódki, z której umykaly myszy prosto na pobliski šmietnik. M-skiego narysowalem rázem z proboszczem Dudakiem, któremu doro-bilem motýle skrzydla i umiešcilem w siatce przyrodnika jako kolejný eksponat. Byla tež jedna panorama, albo lepiej: wi-dok ogólny - znad wzgórz w kierunku lotniska pomykal samo-lot w ksztalcie kadzielnicy, my wszyscy siedzielišmy w šrodku, a nad miastem, zatoká, i cmentarzem zamiast sloňca šwiecilo wielkie, trójkatne oko, wysylajace promienie we wszystkich kie-runkach. Matka nie lubila, kiedy siedzialem zgarbiony nad kartka_, bo zamiast kwiatów czy drzew widziala na moich obrázkách same maszkary. Tak przynajmniej je nazywala, przerywajac moje zajqcie, bo znów czekaly ziemniaki albo makarón. Až któregoš dnia - bylo to chyba po piatym z kolei wybuchu, kiedy noga wygla_dala juž prawie dobrze - do drzwi naszego mieszkania zastukal Szymek. W rekach trzymal zwiniety rulon papieru. - Wiesz, co to jest? - zapytal od drzwi. - Zgadnij, prqdko! - Flaga? List goňczy? Ogloszenie? - Juž lepiej - ušmiechnal síq. - To jest plakat! 216 - Aha - powiedzialem bez przekonania. - No i co z tego? Szymek, rozwijajac kolorowy rulon na tapczanie, nie prze- stawal mówič: - Dal mi go ten pan, który nakleja afisze na slupach, ten ze starým rowerem. Popatrz tylko, jakie cudo! Rzeczywišcie ujrzalem wielka. paszczq lwa obok ubranej w barwny kostium kobiety, a pod spodem napiš: CYRK „ARÉNA" ZAPRASZA!!! - Niezle - powiedzialem. -1 co dalej? - Co dalej? Jutro idziemy do cyrku! - wyrzucil z siebie rado-sna_ nowhiQ. - Nie rozumiesz? - A bilety? - Elka juž pojechala kupic, dla ciebie tež. - A pieniaclze? - Nie martw síq o pieniadze, jak bqdziesz mial, to oddasz. -Ile? - Dia doroslych dziesiqč, a dla nas po piqč zlotých. - A skad mielišcie tyle? - Zaraz ci wszystko powiem - Szymek odsunal plakat i usiadl na tapczanie, bo wszystkie krzesla w pokoju byly zarzucone bielizne przygotowana. do prania. - No wíqc rano Piotr poje-chal do Gdaňská kupic w želaznym sklepie gwoždzi dla oj ca. I wtedy zobaczyl na placu Zebraň cyrkowe wozy. No i nie poszedl do sklepu, tylko wyskoczyl z tramwaju na tamtým przystanku i wszystko sobie dobrze oglaxlnah wóz, w którym mieszka klown, klatki z dzikimi zwierzetami, konie, akrobatów. Widzial nawet cylinder magika, bo kiedy tragarze przenosili pakunki, ten cylinder wypadl i potoczyl síq po ziemi, a magik, który wy-gladal jak zwyczajny czlowiek, strasznie krzyczal i zwymyšlal tragarzy od niedolqgów. Wszystko to Piotr widzial i slyszal, patrzyl tež na robotników naci^gajaxych lřny wielkiego namio- 217 tu, a na koniec zobaczyl, jak dužymi mlotami wbijaja. w ziemiq grube paliki, podtrzymujace odcia_gi. Potem przypomnial sobie 0 gwoždziach dla oj ca, kupil co trzeba i przyjechal z nowina. do nas. A pól godziny póžniej, no, može godzinq, na naszym slupie ogloszeniowym pojawilo síq to - Szymek wyci^gnal rekq, dotykajúc jaskrawego plakátu. - A pieniaxlze? Ska_d mielišcie pienia_dze? - Ach, to bylo dziwaczne - mówil dalej Szymek. - Stališmy obok slupa i gapilišmy síq, jak ten od afiszy smaruje klejem papier 1 przykleja, a potem znowu smaruje i znowu przykleja, bo on pra-wie caly slup okleil tym samým plakátem. Stališmy tak i gadali-šmy, jakby to bylo fajnie išč do cyrku, gdyby byly pieniadze, bo ja bym mial na bilet i Piotr tež, ale Elka chyba nie, a Weiser to nie wiem, no i ty... A wtedy nadszedl pan Korotek, calkiem trzežwy i, zdaje síq, slyszal nasza_rozmowQ. „No, to ile was sztuk jest?" - zapy-tal. „Píqč" - odpowiedzielišmy, bo rázem z toba. to piqč - a on wy-jal wtedy portmonetkq i dal nam calych trzydziešci zlotých. „Marie", powiedzial, „a jak sprzedacie butelki, to možecie mi oddač", powiedzial, „ale niekoniecznie". Elka pojechala po bilety i ma kupic na jutro, bo dzisiaj wystqpów jeszcze nie bedzie, no to niežle, co? - skoňczyl opowiadač, zwijajac plakat w dlugi rulon. - Powieszq to sobie nad lóžkiem - dodal - o ile matka nie wyrzuci, bo ta pani jest prawie calkiem rozebraná. Szymek wyszedl bardzo zadowolony, a moja matka, która slyszala fragment rozmowy, oznajmila, že piqč zlotých na bilet da mi bardzo chqtnie i nie potrzebujq (tak powiedziala) ko-rzystač ze wspanialomyšlnošci pana Korotka. Nastqpnego dnia od rana czas dlužyl síq nieznošnie, bo przedstawienie, na które mielišmy bilety, rozpoczynalo síq dopiero o godzinie szesnastej. Wczešnie rano wyszedlem przed dom, žeby zobaczyč plakáty rozlepione na betonowym okra_- 218 glaku. Ship wygladal wspaniale: od samej ziemi až po j ego czu-bek cia_gnejy síq dookola takie same lwie paszcze i takie same panie w kostiumach. Przyzwyczajony do szarzyzny slupa, na którym od kilku juž miesiqcy nie naklejano nie nowego, a resztki starých afiszy mieszaly síq ze šwiňskimi napisami i ze-szlorocznym zarzadzeniem o rejestraeji poborowych, stalem jak urzeczony i myšlalem, czy lew, którego zobaczq w cyrku, bqdzie tak samo grožny jak ten na plakacie, z ogromna., rozwar-ta_ paszcza. i dwoma rzqdami wielkich, polyskujaxych klów. Nagle poezulem lekkie szturchniqcie w bok. - Možesz juž chodzič? - Tak, to byl glos Weisera. - Nie puch-nie noga? - Nie - odpowiedzialem zgodnie z prawda_. - Nie juž nie boli i nie nie puchnie, a co? - W tym „a co?" kryla síq naturalnie nadzieja na coš nowego, bo ješli Weiser zaszedl mnie od tylu i pytal, musial mieč jakiš pomysl. - To chodž ze mna. - powiedzial. - Zobaczysz, jak síq lapie zaskroňce. - A po co ci zaskroňce? - spytalem. - Bqdziesz je tresowal? Weiser wzruszyl ramionami. - Jak nie chcesz, to nie. Myšlalem tylko, že bqdziesz chcial zo-baczyč, jak síq to robi - mówil wolno, zrezygnowanym tonem. Chcialem zobaczyč, jak bqdzie lapal zaskroňce, ale chcialem tež wiedzieč, do czego mu bqda. potrzebne. Ruszylišmy ulica, pod górq i wtedy zapytalem raz jeszcze: - Ale po co ci one? - Zobaczysz, wszystko zobaczysz - powiedzial. - To jest wo-rek, gdzie bqdziemy je wrzucač - wyjašnil - a kij znajdziemy juž w lesie. Minqlišmy rzaxl malých, prawie identycznych domów, ze skošnymi dachami, w ktorých pólokra_gle okienka mansard 219 wyglaxlaly jak wylaxzone w cia_gu dnia lampy samochodowe. Weiser umilkl i przez dalsza. drogq, kiedy wspinališmy síq šciež-ka_ miqdzy modrzewiami, nie powiedzial ani slowa. Po dziesiq-ciu minutách, sapiac, stališmy na wzgórzu, skad z jednej stro-ny widač bylo lotnisko i zatokq, a od poludnia, daleko w dole majaczyly zarysy Bretowa i wzgórz, za którymi znajdowala síq strzelnica. - Idziemy tam - powiedzial, wskazujac rqka. na poludnie -tam gdzie založyli ploty i gdzie bqda. ogródki dzialkowe. Teraz schodzilišmy po stoku prawie tak jak na nartach - raz w lewo, raz w prawo, ostrými zakosami, žeby zanadto síq nie rozpqdzač. W powietrzu spotykaly síq smugi róžnych zapa-chów, woň przekwitlego lubinu mieszala síq z koniczyna_, a chlodny zápach miety laxzyl síq z ostrým aromátem rosnacej dziko macierzanki. - Powiedz, bqdziesz je sprzedawal? Albo zaniesiesz M-skie-mu? A nie wystarczy mu jeden zaskroniec, musi ich mieč kil-ka? - pytalem, gdy tylko stanqlišmy w dolinie przylegaja_cej skrajem, staxl niewidocznym, do cmentarza i nasypu, po ktorým nie ježdzil žáden pocia_g. Ale Weiser nie odpowiedzial. Najpierw wyszukal dlugi na metr, rozwidlony patyk, taki sam jakiego užywaja_ polawiacze žmij w Bieszczadach, a póžniej zwrócil síq do mnie: - Widzisz tamté zarosia? Skinalem glowa_. - Tam jest ich najwiqcej, idž tam i poruszaj krzakami, žeby je wyploszyč. Ale powoli, nie za mocno - dodal - žeby nie ucieka-ly wszystkie naraz, rozumiesz? Zadanie nie bylo trudné. Szedlem wolno wzdluž pasa zarošli i kijem poruszalem kqpy wysokich traw, pokrzyw, karlowatych malin, czarnego žarnowca i paproci. Zaskroňce najpierw powo- 220 li, póžniej coraz szybciej wyšlizgiwaly síq spod moich stop i pomykaly bezszelestnie wkierunku Weisera, a on z ogromna. zrQcznošcia. najpierw unieruchamial je rozwidlonym paty-kiem, a potem chwytal delikatnie w palce i wrzucal do parcia-nego worka. - Jeszcze raz - powiedzial, kiedy skoňczylem nagonkq. - Ni-gdy nie wyploszy síq wszystkich. Powtórzylem czynnošč dokladnie tak samo i ku mojemu za-skoczeniu umykajaxych zaskroňców bylo niewiele mniej niž poprzednim rázem. Weiser zawiazal worek na dužy, ale szczel-ny supěl. - Dobra - powiedzial - teraz przejdziemy przez te cholerne dzialki i zaniesiemy je na druga. stronq. „Cholerne dzialki" powiedzial, pamietam dobrze, bo Weiser nigdy nie mówil za dužo i wszystko možná bylo zapamiqtač bardzo dokladnie. - Cholerne dzialki - powtórzyl raz jeszcze, gdy mijališmy pracujaxych tu ludzi. Odkad síq tu pojawili, z uporem przeko-pywali sucha, jak na pustyni ziemiq i z jeszcze wiekszym uporem klecili z desek i dziurawej sklejki swoje budy, nazywane domkami, na ktorých nie wiedzieč dlaczego malowali zaraz ušmiechniete krasnale, zablakane sarenki albo stokrotki z dziew-czecymi twarzyczkami, co wygla_dalo okropnie i wprost nie-przyzwoicie. - Co tam niesiecie, chlopcy? - zaczepil nas spocony grubas, podnoszax czolo znad motyki. - Czego tu szukacie? - E... nic, proszq pana - odpowiedzialem pierwszy. - Tylko trawq dla królików zbieramy, bo tu najwiecej. Weiser zwolnil nieco kroku, ale nie zatrzymal síq i nawet nie spojrzal na grubasa, a ja ruszylem za nim, patrzac na worek, który poruszal síq w takt miarowych kroków. 221 - Na drugi raz - zawolal grubas - szukajcie trawy gdzie in-dzie! I lepiej, jak was tu nie spotkam, zrozumielišcie? To juž nie jest ziemia niczyja! - i grubas krzyczal cos jeszcze, ale my bylišmy coraz dalej. Šciežka. w dól dotarlišmy do nasypu. - Niežle to wymyšlileš - powiedzial Weiser. - Možná na cie-bie liczyč. Serce o malo nie peklo mi z dumy. Ani síq obejrzalem, jak bylišmy na cmentarzu, w jego górnej czqšcí, gdzie Weiser zatrzymal mnie ruchem reki. - Tu je wypušcimy - powiedzial, odwiazujac worek. - Tu juž nic im nie grozi. Zobaczylem, jak z otwartego worka wypelzaja. zaskroňce, niektoré prqdko, inne, bardziej može przeražone, powoli, tak že Weiser musial je poszturchiwač reka.. Wqže rozpelzaly síq miq-dzy nagrobkami. Ich szarobrunatne zygzaki przemykaly zwinnie w gestych chaszczach pokrzyw i lebiody i po chwili w zasiqgu na-szego wzroku nie zostal juž ani jeden. „Ani jeden", napisalem, choč nie byla to prawda. Nagle bowiem ujrzalem na plycie nagrobka dlugie cielsko wqža w migotliwych strumieniach šwiatla, w refleksach docierajaxych tu przez kopule; bukowych lišci tak jak przez zielone szybki witražy w naszym košciele podczas sumy. Zaskroniec mial ponad metr dlugošci, nie ruszal síq prawie i jakby szukajac šwiatla, podnosil tylko leb, po chwili opuszczajac go na powrót na kamienna. plytq. Jego žólte plamy tuž kolo pyska rozjašnialy síq symetrycznie, ilekroč promieň z góry docieral do plyty. - Popatrz - wyszeptalem do Weisera - zupelnie síq nas nie boi. I rzeczywišcie, kiedy wycia_gnalem rekq do wqža i poczulem na palcach chlodny dotyk jego splaszczonego pyska, jak dotyk psiego nosa, zaskroniec nie uciekl, cofajac síq tylko nieznacz- 222 nie. Dopiero po chwili odwrócil sie; od nas i zniknal w pobli-skiej kqpie paproci, rozkolysanej lekko dotkniqciem j ego ciala. - Tu jest coš napísane - zwrócilem síq do Weisera. - Umiesz to przeczytač? Nachýlil glowq nad nagrobkiem i przeczytal: - „Hier ruht in Gott Horst Meiler. 8 VI 1925 - 15 1 1936" -i dalej, sylabizujac - „ Werst unser S lieb alle Zeit und H liebst es auch in Snigkeit." Nie znam niemieckiego - wyjašnil - ale to pierwsze znaczy, že tu spoczywa w Bogu Horst Meiler, a to dru-gie to jakiš wiersz, bo sie; rýmuje. Zobacz - dotknal palcem wyžlobionego nápisu z gotyckich liter - Zeit, a w drugim jest Snigkeit. Eit-eit, to jest na pewno jakiš wiersz. - Mial jedenašcie lat jak umarl - powiedzialem. - To tyle, co my. - Nie, on síq nie urodzil w dwudziestym piatym, tylko w dwu-dziestym dziewiatym. - Weiser przybližyl twarz do nápisu. -Popatrz, to nie jest piatka, tylko dziewiatka! - Mówisz, jakbyš go znal - po raz pierwszy sprzeciwilem síq zdaniu Weisera. - Tu nie ma dziewiatki, tylko piatka, a wíqc urodzil síq w dwudziestym piatym i jak zmarl, mial jedenašcie lat! -1 tak nie wiemy, kto to byl - ucial Weiser. A gdy wracališmy do domu, powiedzial jeszcze, že ludzie z dzialek zabijaja. zaskroňce, bo nie umieja_ ich odróžnič od žmii i jak tylko zobacza. coš pelzajacego, to zaraz zlatuja_ síq do kupy i tluka, wqža motyka, albo grabiami. Wíqc trzeba je przenosič na starý cmentarz lub polanq, tam gdzie sa_ narzutowe glazy, to može czqšč z nich ocaleje. Tak, Weiser mial racjq. Juž w nastqpnym roku, kiedy dzialki obejmowaly cala_ dolinq za cmentarzem, po drugiej stronie nasypu, i kiedy zamiast wysokich traw rosly tam pierwsze rzq-dy marchewki, grochu i kalafiorów, zaskroňca možná bylo spo- 223 tkač niezmiemie rzadko, najczQŠciej w postaci gnijycych zwlok, wokól ktorých skrzetnie uwijaly síq mrówki. A trzy albo cztery lata póžniej nie bylo ich juž nigdzie - ani tam, ani w okolicy starego cmentarza, ani tež na polanie nazywanej kamieniolo-mami, dokad przenosil je w parcianym worku Weiser. Nigdy nie dowiedzialem síq wprawdzie, dlaczego to robil. Na pewno nie mial zamilowaň M-skiego, a jego wlasne wyja-šnienie do dzisiaj nie przekonuje mnie w pelni. Tak samo zreszty nigdy nie dowiedzialem síq, krm byl pochowany w 1936 roku Horst Meller, na którego nagrobku zaskroniec dotknal mojej rejd. Pewny jestem tylko tego, že Weiser w ewakuacji zaskroňców nigdy nie korzystal z pomocy Piotra ani Szymka, a wtedy, tamtego dnia, kiedy mielišmy išč do cyrku, zabral mnie ze soby raczej przez przypadek, prawdopodobnie pod wplywem chwilowego impulsu. A može uznal, že zaskroňce to nie jest sprawa dla wszystkich? M-ski wyszedl z gabinetu, stanyl w otwartych drzwiach, spoj-rzal najpierw na mnie, potem na Szymka i Piotra, na koniec na zegar šcienny i powiedzial: - Dosyč! - Patrzyl w nasze twarze, jakby chcial z nich wyczy-tač wlasne mysli. - Dosyč - powtórzyl po dlugiej pauzie. - Dosyč tego! Macie ostatniy szansq, a ješli z niej nie skorzystacie, zajmie síq wami prokurátor i milicja! Zrozumielišcie? Nie bylo žadnej odpowiedzi. - Korolewski! - zabrzmialo nazwisko Szymka. - Ty pierwszy! W myšiach powtarzalem szczególy dotyczyce rzekomego pogrzebu, a gdy za Szymkiem zatrzasnejy síq drzwi, nie mia-lem pewnošci, czy wszystko zapamietalem jak naležy. Czy grož-ba M-skiego byla prawdziwa? Wytpiq, w to równiež dzisiaj, ale wtedy, nawet gdyby okázala síq najprawdziwsza i tak by nas 224 nie przerazila. Bo cóž jeszcze moglo nas przerazič? Zegar poka-zywal pól do dwunastej, za oknami krople uderzaly w ciemno-šci o blaszany parapet, a tamci mieli, zdaje síq, takže dosyč. Jak dlugo možná wypytywač wciaž o te same rzeczy? Przedstawienie w cyrku zaczqlo síq wspaniale. Orkiestra zložo-na z kilku instrumentów detych i ogromnego bebna zagrala fanfáry i w tej samej chwili wbiegl na arenq konferansjer ubraný w zielony frak i biala. koszulq, ozdobiona. na przodzie tak samo jak na rekawach czymš w rodzaju obfitych koronek. Zapowiedzial pierwszy numer. Zanim jednak skoňczyl, podszedl do niego od tylu pomarszczony karzel w czapeczce krasnala i pocia_gnal go za pole; fraka. Wtedy spod fraka wyfrunal golab, a konferansjer, nie odwracajac síq, kopnal karia niczym koň i karzel, skrzeczac i pokrzykujac, potoczyl síq za kulisy w akrobatycznych koziol-kach. Huragan braw i lawina smiechu towarzyszyly ich znikniq-ciu, a na arenq wkraczali juž akrobaci. Najpierw obeszli ja_ naokolo i pokazywali napiqte, wielkie jak polówki dyni miqšnie. NastQp-nie ustawili síq w szeregu wedlug wzrostu i wskakiwali jeden na drugiego, až utworzyli piramidq wysoka. na piqtro. Najmniejszy z nich, na samým szczycie, wyczynial teraz róžne ewolucje: sta-wal na rekach, na jednej nodze, podskakiwal w powietrzu i po salcie ladowal z powrotem na glowie swojego partnera. - To oberman - wyszeptal Weiser do Elki, ale tak žebyšmy tež slyszeli. - Co? - nie byl pewien Szymek. - Oberman - powtórzyla Elka. - Ten najnižszy nazywa síq unterman, ten w šrodku mittelman, a ten, co teraz skacze, to wlašnie oberman, najwyžszy i najwažniejszy. - Wcale nie najwyžszy, tylko najwyžej - szepnal Piotr, ale na klótniq nie bylo czasu, bo oberman, wykonawszy ostatnie, po- 225 dwójne salto, wyladowal na piasku obok untermana, mittel-man zeskoczyl zaraz po nim i teraz cala trojka klaniala síq na wszystkie strony. Mqžczyzna w zielonym fraku znów wkroczyl na arenq, zapo-wiadajac paradq koni i pokaz woltyžerki. Przy wejšciu za kulisy czekal na niego karzel z przeci^gnietajina. - to mial byč rodzaj pulapki zastawionej na konferansjera, ale kiedy ten potracil line;, wywrócil síq liliput, który podskakiwal teraz jak žaba w slad za znikajaxym konferansjerem. Po koňskich pióropuszach, barwnych škarp etkach, lewadzie i ruladzie, a takže po wystQpach pary akrobatów ubraných w obci-sle kostiumy, zielony frak zapowiadal magika, którego nazwal ilu-zjonista_, a wszyscy szukali wzrokiem šmiesznego karla, ciekawi, co wymyšli tym rázem. Nagle konferansjer zlapal síq za brzuch, okropnie skrzywil twarz i muzyk z orkiestry wydobyl z puzonu odglos pierdniqcia. Wtedy spod wybrzuszonej niečo poly fraka, czego nikt wczešniej nie zauwažyl, wypadl przy uderzeniu werbla skulony w klebek gnom. Wszyscy skrqcali síq ze smiechu, gdy zas konferansjer wezwal klownów do posprzatania, a ci, zatýkajíc nosy, podsuwali sobie nogami to cos jak niechciana. pilkq, widow-nia wyla i szalala z uciechy, tym bardziej že konferansjer odchodzil košlawym krokiem, jakby mial pelno w spodniach. Tylko Weiser síq nie šmial, jakby zupelnie go to nie obchodzilo. Szymek, który siedzial do tej pory nieruchomo, wydobyl zza pazuchy lometkq. - Patrz uwažnie - przypominal Piotr. - Najbardziej na rqce i rekawy. Magik ubraný byl jak konferansjer we frak, tyle že czarny, j ego glowQ okrywal oczywišcie cylinder, na nogach mial wy-glansowane jak lustro czarne lakierki i wszystkie sztuczki wyko-nywal w bialych rqkawiczkach. Najpierw asystentka podala 226 mu parasolkq. W okamgnieniu z parasolki zrobila síq dluga wqdka z najprawdziwszym kolowrotkiem, žylka. i haczykiem na koňcu. Magik przyložyl palec do ust i nakázal absolutna, ci-szq - wiadomo, ryby nie lubia. halasu. Potem pochylil síq, jak gdyby nad woda_, zadal i na haczyku pojawila síq žywa, migo-czaca rybka, w dodatku cala zlota. Piotr nie wytrzymal. - Widzisz cos? Widzisz, jak on to zrobil? - tracal Szymka wbok. - No, daj trochq popatrzeč Ale Szymek nerwowo regulowal pokrqtla i nie odzywal síq w ogóle. Rybka powqdrowala do akwarium ustawionego przez asy-stentkq na stoliku. Widač bylo, že žyje i plywa jak zwykla rybka w normálnym akwarium. Magik powtórzyl zaciqcie i wybranie kilka razy i zawsze bylo tak samo - nie wiadomo skad, jakby z powietrza, na haczyku zjawiala síq kolejná rybka, równie žywa i równie ochoczo plywajaca w akwarium. Magik odložyl wqdkq i zdjal cylinder. - Teraz! - goraxzkowo wyszeptal Piotr. - Teraz uwažaj! Z cylindra magik wyci^gnal dlugi na kilka metrów rza_d kolo-rowych chustek, nastqpnie wstrza_sna_l nimi, tak že zrobila síq z tego jedna wielka chusta, i szybkim ruchem nakryl nia_ akwarium ze zlotými rybkami. Dwukrotnym poruszeniem ralc uczy-nil teraz z wqdki krotky magiczna_ paleczkq i dotknul jej koncem przykrytego akwarium. Przy akompaniamencie werbla i talerzy kobieta uniosla chustkq. Zamiast rybek i szklanego na-czynia z woda_ na stoliku siedzial bialy królik nieporadnie strzy-ga_cy uszami, wyražnie przestraszony burza, oklasków. - Nic nie rozumiem - powiedzial Szymek, przekrzykujac; halas. - Nie da síq nic podpatrzyč! Spojrzalem na Weisera, ale on zdawal síq nie reagowač na podniecenie Szymka i Piotra. Siedzial wyprostowany, ze wzro- 227 kiem utkwionym w nieokrešlony punkt arény, jakby cale to przedstawienie nudzilo go trochq i jakby siedzial tu bardziej przez grzecznošč niž z prawdziwego zainteresowania. W czasie przerwy Elka i Piotr poszli do bufetu po oranžadq, a ja siedzia-lem obok niego i nie bardzo šmialem pytač o cokolwiek, mimo iž znal síq na wszystkich szczególach cyrkowego rzemiosla. Orkiestra jak natchniona grala przez caly czas marsze i wal-czyki, ludzie przechodzili pomiqdzy lawkami, wymieniajac: uklony albo zdawkowe „przepraszam", a na arenie blaznowali dwaj klowni, kopiac síq w siedzenia, bijac po twarzy i oblewa-jac kublami wody. Pomyšlalem wówczas, že Weiser wolalby pewnie byč tam na arenie, wystQpowač w jakimš wspanialym stroju, klaniač síq publicznošci i zbierač, tak jak tamci, oklaski za dobrze wykonany numer. Tak pomyšlalem, widzac j ego skupiona. twarz i dystans, celebrowany i až nadto widoczny, dystans przekonania: „ja bym to lepiej zrobil", znanego wszystkim nierozpoznanym artystom. Tak myšlalem wówczas i jeszcze dlugo potem, lecz dzisiaj, gdy doszedlem do tego momentu w historii o nim - dzisiaj wyznač muszq co innego, zwlaszcza majac w pamiqci wydarze-nie, które zaszlo w drugiej czqšcí cyrkowych wystqpów. Chodzi oczywišcie o wypadek podczas tresury lwów, a takže o to, jak on síq wtedy zachowal. Bo od przerwy przy každým numerze obserwowalem go dokladnie, widzialem j ego twarz, dlonie i palce, które dzisiaj mówia. mi co innego niž wtedy, gdy tak jak Szymek, Piotr, a može i Elka wierzylem, že chce zostač cyrko-wym artysta_. Weiser patrzyl na to wszystko bardzo spokojnie, brawo bil slabo i bez entuzjazmu, a juž najmniej zachwycaly go wyglupy karla i zielonego fraka w antraktach pomiqdzy numerami. Tak samo bylo przy paradzie sloni, polykaczu ognia, akrobatach z obreczami, 228 psiej koszykówce, wystqpie na trapezie i drugim pokazie magika, który tym rázem wyczarowal z powietrza najróžniejsze przedmio-ty: szklankq z mlekiem, piszczycy balónik, ogromnybukietkwia-tów, golebie, królika, a z cylindra wyluskal butelkq szampana i dwa kieliszki, by na zakoňczenie otworzyč trunek i poczQStowač nim asystentkq na oczach zachwyconej publicznošci, šledzycej lot korka przemienionego niespodziewanie w golebia. Weiser nie poruszyl síq ani razu, podczas gdy wszyscy wyciygali szyje, pod-skakiwali z uciechy i glošno komentowali wystqpy. Dopiero gdy na zakoňczenie przedstawienia zielony frak zapowiedzial naj-wiekszy atrakcJQ wieczoru - tresurq dzikich zwierzyt - Weiser po-prawil síq na lawce, jeszcze bardziej wyprostowal i splótl palce obu dloni na kolanie w niecierpliwym oczekiwaniu. Do klatki okalajacej arenq wbiegly okratowanym tunelem dwa lwy, lwica i czarna pantera, taka sama, jaký widzielišmy w oliwskim zoo. Zaraz za nimi pojawil síq dompter w wysokich butach i bialej koszuli ze stojky. W rekach trzymal bicz, nieco krótszy od bicza dla koni. Jego asystentka i - jak zapowiedzial zielony frak - žona w jednej osobie miala obcisly kostium na-szyty cekinami i równiež wysokie buty, tylko biale z frqdzlami na cholewce. Zwierzeta mružyly oczy, krecyc síq pošrodku arény, trochq niezdecydowane, co majy robič. - Herman! Brutus! - krzyknyl dompter. - Na miejsca! I lwy, ociygajyc síq, wskoczyly na okrygle zydle. - Helga! - to bylo do lwicy. - Na miejsce! I lwica zwinnym ruchem usiadla na swoim miejscu. Teraz przyszla kolej na czarny panterq - Sylwia! Na miejsce! I pantera, tak samo jak lwy, jednym šusem znalazla síq na wyznaczonym krzeselku. Mqžczyzna obrzucil gromadq czuj-nym spojrzeniem. 229 - Herman! Brutus! Stojka! I lwy uniosly síq na tylnych lapach, prezentujíc piersi. - Helga! Sylwia! Stojka! Obie kocice wykonaly równoczešnie to samo polecenie i cala czwórka stala teraz na dwóch lapach, podpierajac síq zadami, zupelnie jak pies, który prosi o kawalek kielbasy. Treser uklonil síq publicznošci i na ten gest zabrzmialy okla-ski, a zwierzqta powrócily do poprzedniej pozycji. Dompter zbližyl síq do nich, lekko strzelil z bicza i kiedy asystentka przy-gotowala jeszcze jedno puste siedzenie, krzyknal: - Herman, hop! I Herman skoczyl ze swojego zydla na ten drugi, niezajqty. - Brutus, hop! - zabrzmiala nastqpna komenda. I Brutus wykonal to samo co poprzednik, zajmujac opuszczo-ny przez niego zydel. - Helga, hop! - krzyknal treser, ale nie wiedzieč czemu Helga ocia_gala síq wyražnie i nie miala ochoty skakač. - Helga, hop! - zabrzmialo powtórnie, ale dopiero po trzecim rozkazie, wspomaganym uderzeniem bicza, Helga wykonala polecenie. Pantera zas, nie czekajac komendy przeskoczyla sama, skoro tylko zwolnil síq zydel zajmowany przed chwila. przez Iwícq. Oklaski zabrzmialy spontanicznie, bez uklonu tresera, który zbližyl síq do Sylwii i pogladzil jej pysk zwisajaxym koncem bicza. - Dobra Sylwia - powiedzial glošno. - Grzeczna Sylwia - po-wtórzyl, gladzac jej wybujale wa_sy, na co pantera uniosla lekko leb i zamruczala glebokim charkotem. To równiež spodobalo síq widowni: ta delikátna pieszczota - i nagrodzono to nowa_ fala_ oklasków. Kobieta przygotowala duža_ pilkq ze skóry. 230 - Herman, hop! I Herman wskoczyl na pilkq, potoczyl ja_kilka metrów, prze-bierajac lapami, po czym wrócil na swoje miejsce, šmiesznie kiwajac lbem. To samo wykonal Brutus, a nastqpnie Helga, pantera zas, znów nieprzynaglana rozkazem, dokoňczyla numer, zostawiajac pilkq na przeciwleglym kraňcu arény. Brawa byly jeszcze silniejsze. Gdy jednak spojrzalem na Weisera, zobaczylem, že nie uderza dlonia. o dloň. Bebnil tylko palcami o kolano. Asystentka przyniosla teraz obrecz oblepiona. czymš, co wygladalo na papierowa. masq, i zapálila to potarciem zapal-ki. Po lawkach przeszedl szmer podniecenia. - Herman, hop! - krzyknal dompter i strzelil w powietrzu z bicza. Lew dal wspanialego susa przez plonaxa. obrecz i stanal po drugiej stronie arény naprzeciwko zydli. - Brutus, hop! - znów strzelil bicz i dlugi skok w wykonaniu kota zachwycil publicznošč. - Helga, hop! - to samo. - Sylwia, hop! - i obie kocice znalazly síq rázem z lwami. Numer powtórzono w odwrotna. stronq. Zwierzeta przeskaki- waly przez šrodek ognistego kola i laxlowaly teraz na swoich zydlach, a kobieta, na której kostiumie cekiny jarzyly síq dzie-siatkami odbič, przesuwala obrecz w odpowiednim kierunku. Znów cala czwórka siedziala na taboretach, dompter uklonil síq i žebral porcjq oklasków. Wtedy stalo síq to, czego nikt nie mógl síq spodziewač. Asystentka zgasila plomienie szybkim poruszeniem obreczy i od-wracajac síq tylem do zwierzat, ruszyla po nastqpny rekwizyt. Miala to byč huštawka z deseczka_, oczekujaca na swoja_ kolej przy prqtach klatki. Kobieta zrobila dwa, može trzy kroki i potknete síq o zaglqbienie w piasku. Wystarczylo to panterze na 231 blyskawiczny skok w jej kierunku i na arenq upadly prawie równoczešnie - najpierw žona domptera, a za nia_, uderzajac-przednia_ lapa_ w jej glowq, czarna kocica. Zabrzmialo to niesa-mowicie - podwójne: „klap, klap" i krótki gardlowy okrzyk ko-biety, a póžniej absolutna cisza. Nikt z publicznošci nie poruszyl síq nawet z miejsca, wszyscy zamarli w gluchym, tqpym ocze-kiwaniu. - Sylwia! - dompter zrobil krok w jej kierunku. - Sylwia, na miejsce! Ale pantera zamiast odwrócič síq w stronq zydli, szarpnqla cialem kobiety gdzieš na wysokošci lopatki, jakby szantažowala tresera, mówiac: „nie rusz, to moje!". Lwy poruszyly síq niespo-kojnie na taboretach. Brutus przesta_pil z nogi na nogq, a Hel-ga wydala dlugi, glqboki pomruk. Zza kulis wyszli dwaj po-mocnicy z gašnica_, ale dompter wstrzymal ich ruchem dloni, bo wlašnie w tej samej chwili kobieta poruszyla síq, a Sylwia parsknqla gniewnie i uderzyla swoja. pania. w okolice krzyža, zdzieraja_c kostium pazurami. Na piasek spadly lšnia_ce cekiny, a z obnažonego pošladka czerwonymi bruzdami poplynqla krew. Ktoš z gómych lawek zaszlochal, lecz zaraz go uciszono. Weiser siedzial wyprostowany, glowq mial nieruchoma. i tyl-ko palce tak samo jak wczešniej bebnily o kolano. „Chryste", myšlalem, „niech on tam zejdzie, niech pokaze, co potrafi, bo przeciež potrafi, niech spojrzy jej w oczy tak samo jak wtedy w zoo, niech ja_ poskromi, zmusi do uleglošci, zgniecie jej bunt, niech ja_ skruszy jak tamta., zamieni w zalqklego psa, malego ratlerka, niech zrobi to, zanim bqdzie za póžno". Herman zeskoczyl z taboretu i podniósl leb, czujac w powie-trzu podniecajaxy zápach. Dompter dal znak orkiestrze. Na pól tonu muzycy zagrali zejšcie z arény. Lwy poruszyly síq nie-spokojnie. 232 - Herman! Brutus! Helga! Raz tu! Raz tu! - powtórzyl tre-ser. - Raz tu! Raz tu! - Lwy, acz niechetnie, podeszly do tunelu. - Raz, raz! - i wolno, jakby ospale, wychodzily przez otwór, až wreszcie pomocník spušcil za nimi zastawkq. Teraz dompter zostal sam na sam z pantera., która przednimi lapami spoczywala na nieruchomym ciele kobiety, bijac nie-spokojnie ogonem raz w lewo, raz w prawo. - Sylwia - mówil nieco ciszej. - Dobra Sylwia, na miejsce Sylwia! Ale pantera, šwiadoma swej przewagi, zacharczala ostrze- gawczo. Jej oczy šledzily každý ruch mqžczyzny. - Sylwia - zrobil krok do przodu. - Na miejsce! Sylwia jednak nie zamierzala rezygnowač ze zdobyczy, z jej gardla dobiegl gleboki pomruk i ostrzegawczo podniosla lapq do uderzenia. Palce Weisera bebnily dalej o kolano, a ja po raz pierwszy bylém na niego wšciekly i gdyby nie groza sytuacji, wrzeszczal-bym na niego i okladal piQŠciami. Dlaczego síq nie poruszyl, dlaczego nie zbiegl na dól, dlaczego nie p okázal swoich umie-JQtnošci teraz, kiedy na piasku czerwona kaluža stawala síq coraz wieksza, dlaczego siedzial spokojnie, jak przy pokazách woltyžerki albo wyglupach klownów? „Chryste", myšlalem, „zrób cos, žeby síq ruszyl, popchnij go tylko, resztq zrobi sam, on umie to doskonale, zmuš go tylko, zmuš". Ale Weiser siedzial nieporuszony z glowa. jak posa_g, z twarza. jak posa_g, z nogami jak posa_g i tylko palce, nienaturalnie dlugie, wybijaly wciaž ten sam rytm na trzy czwarte. Dompter byl bezradný. Nie mógl posunac síq do przodu ani do tylu, stal jak zahipnotyzowany i coraz ciszej przemawial do Sylwii tymi samými slowami: - Na miejsce! Dobra Sylwia, na miejsce! - I bylo to jeszcze straszniejsze niž prawdopodobny skok pantery w jego stronq. 233 Jeden z pomocników wolno, tak aby nie zwracač na siebie uwagi, okražal klatkq po zewnqtrznej stronie bandy z gašnica. pod pácha., drugi wysunal síq zza kulis z wiatrówka. przygoto-wana_ do strzalu i obaj, čoraz bližej pantery, czaili síq do ataku. Nie wiedzialem wówczas, že w gašnicy jest odurzajaxy plyn, a wiatrówka strzela kapsulami z narkotykiem. Wygladali jak mali chlopcy, idaxy z drewnianym mieczem i proca. na afry-kaňskiego bawolu - šmiesznie i nieporadnie. Pantera tratila kobietq, choč nie byl to ruch zdecydowany. Mqžczyzna z gašnicy przyklqknaj:, zložyl síq jak do strzalu i pustil w sam pysk zwierzqcia potqžny strumieň. Pantera pod-skoczyla. Cišnienie odrzucilo jej glowq do tylu, ale lapy, grube lapy zostaly jeszcze przez sekundq na miejscu i pewnie dlate-go, kiedy porzucala swoja. zdobycz, powlokla ja. metr, može dwa po piasku, zanim charkoczac i bijac lapa_ niewidzialnego przeciwnika, schronila síq przy bandzie. Trafiona kapsula, z wiatrówki podrygiwala jeszcze przez moment w epileptycz-nym tancu, až wreszcie padla na arenq. Dompter byl juž przy swojej žonie, chwycil ja_ na rqce i niósl za kulisy. Trzech pomocników wrzucilo panterq na brezentowa_ plachtq, która_ powlekli nastqpnie do drugiego wyjšcia. I to byl koniec przedstawienia. Plakalem. Zalowalem piqknej pani i jej šlicznego kostiumu z cekinami, ale jeszcze bardziej rozžalony bylem na Weisera. Bo jedno wiedzialem: albo nie potrafil wszystkiego, albo nie chcial pomoc. Wygladalo na to, že jednak nie chcial pomoc, i to bylo okropne. Brakowalo mu tylko szmaragdowego szkielka. Nie zbiegl na dól, nie wcisnal síq przez wa_ski otwór i nie stanal oko w oko z czarna_ pantera.. Zaskoczona publicznošč nie osza-lala ze zgrozy, a nastqpnie z radosti, kiedy chlopiec podszedl na wycia_gnÍQCie reki do drapiežnika i poskromil go spojrze- 234 niem, silniejszym niž wszystkie pociski i strumienie razem wziqte. Nie, nie síq takiego nie stalo, bo Weiser uznal, že nie musi nie robič dla žony domptera ubranej w obcisly kostium, obszyty cekinami. A dla kogo zrobilby coš takiego? Može dla Elki, myšlalem, a dla któregoš z nas? Gdyby zrobil, co do niego náležalo, oprócz wyratowania asystentki, mialby z tego ogrom-ne korzyšci: slawq, uznanie, a može nawet natychmiastowe przyjqcie do cyrku, a dalej podróže, wystqpy i jeszcze wieksza. slawQ, wykraczajaxa. nawet poza nasze miasto i caly kraj. Wie-deň i Paryž, Berlin i Moskwa - wszystkie u stôp jedenastolet-niego pogromey zwierzat, który nie potrzebuje bieza ani tresu-ry. Wielkie naglówki w gazetách i jeszcze wiqksze tlumy na widowni. A on odrzucil to wszystko i tylko bqbnil palcami w kolano raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy. Dzisiaj wiem, že bylo inaczej, bo Weiser nigdy przeciež nie pragnal zostač cyrkowym artysta_. Ktoš, kto lewituje i strzela do kanclerza III Rzeszy, nie može wystQpowač w cyrku. Nie. To zdanie jest nielogiczne. Ješli go nie skrešlam, to dlatego, že wszystko w tej historii wydaje síq nielogiczne. Niech wíqc zostanie. NastQpnego dnia pojechališmy oczywišcie pod namiot cyrko-wy dowiedzieč síq, czy žona domptera žyje. Ciekawilo nas rów-niež bardzo, co dzieje síq z pantera. Ale uslyszelišmy tylko tyle, že kobieta jest w szpitalu, a numer z tresura. dzikich zwierzat bqdzie odbywal síq bez udzialu ezarnej pantery. Pani z kasy powiedziala, že jeszcze nie wiadomo, co z nia. zrobia_, može za kilka dni wysta_pi znowu, a može cyrk sprzeda ja_ do ogrodu zoologieznego. Potem przez dwie godziny wlóczylišmy síq po Starým Mie-šcie, ale z braku gotówki i jakichkolwiek atrakeji trzeba bylo wracač do domu. Kiedy mijališmy slup ogloszeniowy na naszej 235 ulicy, zobaczylem Weisera idacego w naszym kierunku z par-cianym workiem pod pacha_. Wracal z lasu i na pewno znowu lapal zaskroňce, by przeniešč je w okolice cmentarza albo na kamieniolomy. Elki nie bylo w pobližu. - Co robimy dzisiaj? - zapytal go Szymek. - Masz jakieš pomysly? - Dzisiaj nie mam czasu - Weiser wygladal na zaskoczonego. - Przyjdžcie jutro do dolinki za strzelnica_, bqdzie wybuch. Zamiast do domu poszlišmy prosto až do pruskich koszar, ale na murawie, w tumanach gryza_cego kurzu, kopalo pilkq ze dwudziestu wojskowych i nie bylo czego tam szukač. Po poludniu ruszylišmy wíqc przez Bukowa. Górkq na cmentarz, žeby zajrzeč do krypty i rozegrač može grq wojenna_, choč propozy-cja ta nie wzbudzila w nikim entuzjazmu. Kiedy siedzialem w domu z ropiejaxa. noga_, Weiser - jak dowiedzialem síq teraz od Piotra - dwa razy odmówil im požyczenia zdezelowanej pa-rabelki, a o schmeiserze nie chcial nawet rozmawiač. Uganiač síq z patykiem i krzyczeč „ta-ta-ta-tach", gdy chociaž raz trzy-malo síq w reku prawdziwa_broň - to juž nie bylo to. Ale z nim nie možná bylo dyskutowač, ješli odmówil, to ostatecznie. Szymek kopal sosnowe szyszki, ktorých pelno ležalo na dro-dze, a ja mellem w ústach dluga_ trawq z kita. na koňcu. Mieli-šmy juž za soba. wzniesienie i zza zakrqtu opadajúcej lagodnie drogi wylonil síq skraj cmentarza. Od tej strony wszystkie na-grobki byly porozbijane, a zardzewiale krzyže, obrošniqte perzem, trawa. i pokrzywami, wygla_daly jak sterczaxe maszty zatopionych okrqtów. Kiedy mijališmy nagrobek Horsta Melle-ra, ida_c dalej w dól, juž cmentarzem, gwaltownie zahuczaly dzwony. - Zóltoskrzydly! - krzyknqlišmy prawie równoczešnie, a Szymek, najprzytomniejszy, rzucil jak rozkaz: - Do krypty, bo znówbqda. go šcigač! 236 To nie byl najlepszy pomysl. Nawet stojac- na krypcie, nie možná bylo dostrzec, co dzieje síq kolo dzwonnicy. Ale bieglišmy, jakby to nas šcigano, a nie wariata, który uciekl od czubków i ukrywal síq gdzieš w okolky. Minejy može trzy minuty, podczas ktorých echo dzwonów odbijalo síq o šciany lasu, i nastala cisza. - Juž ktoš tam jest - wyszeptal Piotr. - Na pewno go goniaj I rzeczywišcie, po chwili pošród trzasku lámaných badyli i szelestu odchylanych galqzi ujrzelišmy Žóltoskrzydlego pomy-kajacego w naszym kierunku. Zapamiqtal krypte., gdy jednak zbližyl sie. na odleglošč kilku kroków i zobaczyl trzy uwažnie spo-gladajace twarze, dal drapaka dalej, w strone. nasypu, gdzie koň-czyl sie. cmentarz i zaczynala dolina z pierwszymi ogródkami dzialkowymi. Može nie poznal nas zaabsorbowany ucieczka_, a može sie. przestraszyl, w každým razie zamiast czmychnac w glab krypty, gdzie nie odnalazlby go nawet oddzial milicji i sa-nitariuszy, umykal dalej, šcigany przez košcielnego kuternoge. i jakiegoš mqžczyznq, który nie byl proboszczem i którego nigdy do tej pory nie widzielišmy. Fontanny piasku tryskaly spod stôp Žóltoskrzydlego. Trawa pochylala przed nim swoje ždžbla, a krzaki rozchylaly sie. same, žeby ulatwič mu ucieczke.. Jednego tylko nie przewidzial, nie wiedzial albo po prostu zapomnial, že dolinka nie jest juž ta. sama. dolinka., gdzie rosly wysokie do kolan trawy, kqpy dzikich ostów, žarnowca, gdzie w sloneczne dni cicho przemykaly zaskroňce, a kuropatwy šmi-galy spod nóg jak skrzydlate pociski. Przewrócil sie. na pierw-szym drucie kolczastym, wstal, rozerwal go řekami i umykal dalej, ale faceci z motykami, grabiami, szpadlami, faceci z de-seczkami i pqdzlami w dloniach juž zobaczyli go, jak biegnie, ogladajac síq za siebie, juž wyczuli psimi nosami radosna. mu-zykq swoich serc i namietnošci i juž ruszali, žeby zagrodzič mu przejšcie i schwytač go w sieč z plugawa. satysfakcja. w oku. 237 Pobieglišmy sladem košcielnego i mežczyzny, žeby zobaczyč, co bqdzie dalej. Žóltoskrzydly ujrzal nadbiegajace postacie, zatrzy-mal síq na chwilq i ruszyl z powrotem, prosto na košcielnego. To-warzyszaxy košciefnemu mqžczyzna, trzeba przyznač, bardzo fa-chowo wyci^gnal przed siebie nogq w odpowiednim momencie i Žóltoskrzydly runal jak dlugi prosto pod stopy košcielnego. Gdy-by zerwal síq wtedy od razu i pognal w naszym kierunku, bylby uratowany, ale stalo síq inaczej. Podnosil síq powoli. Mqžczyzna zdaiyl wskoczyč mu na kark i przez chwilq szamotali síq jak wšcie-kle psy. Wreszcie Žóltoskrzydlemu udalo síq odskoczyč. Znów biegl, lecz ponownie w zlým kierunku - dzialkowcy zdaiyli usta-wič síq w szeroki pólksiqžyc i zaciskali teraz kleszcze oblawy. I wtedy zobaczylišmy Žóltoskrzydlego w zupelnie nowej postaci. Nie uciekal juž, stanal pošrodku opasajacego koliska, glowQ pochylil lekko do przodu niczym zapašnik i czekal na tamtých nieruchomo. Zatrzymali síq, niepewni, co robič dalej. - Niech ktoš leci do telefonu na plebaniej - krzyknal košciel-ny. - Trzeba zadzwonič po milicjq albo do szpitala! Grubas, ten sam, który zaczepil mnie i Weisera, gdy niešli-šmy zaskroňce, odložyl motykq i ruszyl w stronq cmentarza. W tej samej chwili dwaj odwažniejsi dzialkowcy zbližyli síq do Žóltoskrzydlego. - Spokojnie - przemawial pierwszy - nic ci nie bqdzie. - Tak, tak - potwierdzil drugi - nic ci nie bqdzie, jak dasz síq zaprowadzič! Ale Žóltoskrzydly mial na ten témat odmienne zdanie. Rzu-cil síq na nich blyskawicznym skokiem, jednému wytracil kij, a drugiego powalil ciosem lokcia w brzuch. Obaj wycofali síq spiesznie, a Žóltoskrzydly stal teraz jak samuraj pošród otacza-ja_cych go wrogów i z uniesionym kijem, trzymanym oburacz, wygladal wzniošle i wspaniale. 238 - To niebezpieczny wariat - powiedzial któryš z mqžczyzn. -Poczekajmy, až przyjedzie milicja. - Malo nas - oburzyl síq ktoš inny - na jednego czubka? Wówczas ujrzelišmy najpiejmiejsza. czqšč widowiska, bo wszystko to bylo przeciež jak widowisko: ci dorošli mqžczyžni w wieku naszych ojców z motykami i grabiami, a pošrodku Žól-toskrzydly niczym bohater legendy czy opowiešci. Mqžczyžni podchodzili coraz bližej, a Žóltoskrzydly stanal w rozkroku. - On musial byč kiedyš szermierzem - stwierdzil Szymek, podnoszac glowq. - O, popatrzcie! Tak, Žóltoskrzydly umial nie tylko grozič spaleniem Ziemi i obywateli jej; w walce na kije byl od swych przeciwników o kil-ka klas lepszy. Podskakiwal, obracal síq we wszystkie strony, bly-skawicznie parowal ciosy i sam je zadawal, zawsze celnie. Trzask lámaných trzonków i okrzyki napastników mieszaly síq ze soba.. W pewnej chwili wygladalo na to, že juž go mája., že juž go na-kryli swoimi narzqdziami do uprawy roli, ale bylo to tylko zlu-dzenie. Wycofywali síq z podbitymi oczami, potluczeni i obszar-pani, Žóltoskrzydly zas stal pošrodku i tryumfowal. Dzialkowcy zacisneh kolo i naradzali síq przez chwilq. Potem ruszyli znów, jeszcze szybciej, lecz skoňczylo síq jak poprzednim rázem: nie dostali go i wyszli ze starcia poturbowani i obtluczeni. Nagle w stronq zwyciqzcy poszybowal kamieň. Potem drugi. Potem trzeci. Žóltoskrzydly uchylal síq zwinnie, a niektoré poci-ski zbijal kijem, ale bylo ich coraz wiqcej i padaly coraz szybciej ze wszystkich stron. Najpierw oberwal w szyjq. Drugie trafienie z pewnošcia. go zabolalo - dostal w przegub dloni i przez chwilq musial trzymač kij tylko w jednej rqce. A potem rabnqli go w glowQ, jeszcze raz w szyjq i jeszcze raz w glowq. Dalej trudno juž bylo dojrzeč, bo kamienie padaly jak grad i tamci przybližali síq coraz bardziej, až wreszcie doszli go, choč bronil síq jeszcze, 239 i teraz widzielišmy tylko podnoszace síq i opadajace kije i wy-krzywione twarze z wyszczerzonymi zebami. íle moglo uplynúc czasu, zanim od strony rebiechowskiej szosy zawyla syrena? Pamietam tylko, že przez caly ten dlugi jak wiecz-nošč czas kije, trzonki od lopat i motyk wznosily síq i opadaly, pamietam tež, že kiedy karetka pogotowia ze szpitalnym krzyžem na drzwiczkach zabuksowala w piasku kolej owego nasypu, po ktorým nie ježdzil žáden poci^g, že kiedy wyskakiwali z niej sanita-riusze w bialych kitlach - ja bieglem juž na cmentarz šcigany okrzykami Szymka i Piotra, bieglem do drewnianej dzwonnicy, odwia_zywalem sznur zatkniety reka_košcielnego za poczerniala. belkq i ci^gnalem go z calych sil w nogach i dloniach, ci^gnalem, podskakujac i znów stajac na ziemi, cia_gnalem jak szalony, bo wlašnie wtedy poczulem síq po raz pierwszy w žyciu szalony, cia_-gnalem go i plakalem, plakalem i ci^gnalem, i znowu plakalem, až dopadli mnie Szymek i Piotr i sila. oderwali od tego sznura, bo juž prawie do niego przyroslem, oderwali mnie i powlekli do lasu na Bukowej Górce. Pamietam tež, že nie odezwalem síq do nich ani slowem i pojechalem sam na plažq w Jelitkowie. Siedzialem tam do zmroku nad brudna. i cuchna_ca_ woda_ zatoki. Po plazy snuli síq pojedynczo bezrobotni rybacy i dlugimi tykami sprawdzali stan rybnej zupy przy brzegu. Latarnia w Brzežnie obracala síq juž dookola, a statki na redzie zapalaly šwiatla pozycyjne. Daleko od strony Sopotu ktoš rozpálil na piasku ognisko. Nawet gdyby pod-szedl do mnie Weiser, nawet gdyby on sam poprosil mnie o cokol-wiek, bylbym niemowa_. Szymek wyszedl z gabinetu dyrektora. Mrugna_l okiem. Zna-czylo to: „w porza_dku, mówilem, jak ustalilišmy". Uslyszalem swoje nazwisko. Zobaczylem, že mqžczyzna w mundurze ma zapiqte wszystkie guziki, a dyrektor poprawil krawat, który 240 teraz nie przypominal juž kokardy jakobiňskiej ani wyžqtej szmaty, ani szalika z okladem na gardlo, tylko zwyczajny kra-wat, kupiony w Domu Towarowym w centrum Wrzeszcza. - No jak? - zapytal M-ski. - Przypomnielišmy sobie co niečo? Czy wolimy rozmawiač z panem prokurátorem w areszcie? -zakoňczyl glošno. - Tak, proszq pana. - No, mów - mundurowy zrobil dlonia. gest rezygnacji - mów, co wiesz. - Wszystko mam od poczatku opowiadač? - Nie - wtracil dyrektor - masz powiedzieč, jak bylo z ta. sukienky Wišniewskiej. - Ale to nie byla sukienka, proszq pana, to byl tylko kawalek. - Dobrze, kawalek. No wiec, gdziešcie go znaležli po wybuchu? - Tam, proszq pana, jest taki starý dab, tam žešmy go znaležli. Mundurowy przysunal mi mapq. - Gdzie? - O tutaj, tutaj jest ten dab i tutaj - p okázalém palcem - ležal ten kawalek. - Kto znalazl? - M-ski zapytal szybko. Zrobilem pauzq, jakbym musial sobie przypomnieč ten szczegól. - Szymek, proszq pana. - No dobrze - twarz M-skiego nie zdradzala niczego, choč wiedzialem, jak bardzo musi byč zadowolony. - A gdzie spali-lišcie ten kawalek? - Na kamieniolomach, proszq pana. Mundurowy zniecierpliwil síq ostatnim wyjašnieniem. - Tu w okolicy nie ma zadných kamieniolomów, co ty ple-ciesz? 242 - Dobrze - dyrektor nie pozwolil mi na dalsze wyjašnienie tej kwestii. - To jest polána z glazami narzutowymi - zwrócil síq do mundurowego. - Wszyscy z okolicy tak ja_ nazywaja_. - A kiedy to bylo? - badal dalej M-ski. - Tego samego dnia, wieczorem, proszq pana. - To ty niosleš ten strzqp sukienki, tak? - Ja, a skad pan wie? M-ski ušmiechnal síq tryumfujaco. - Widzisz, przed nami niewiele da síq ukryč. Która to byla godzina? - Nie pamiqtam dokladnie, proszq pana, gdzieš po siódmej chyba bylo, raczej przed osma.. - Tak. A co zrobilišcie potem? - Juž nic, potem poszlišmy do domu. - A dlaczego nie powiedzielišcie o tym rodzicom? - Bo to bylo straszne, proszq pana, že oni wylecieli w powie-trze. To bylo tak straszne, že nie wiem nawet, czy na spowiedzi móglbym o tym opowiedzieč - wyrzucilem jednym tchem. M-ski ušmiechnal síq po raz drugi. - No proszq, a jednak powiedzialeš, i to nie ksiqdzu, tylko nam! - Jestešcie tutejsi? - spýtal niespodziewanie mundurowy. - Nie rozumiem - odpowiedzialem, bo rzeczywišcie nie wie-dzialem, o co mu moglo chodzič w tym pýtaniu? - Pytám, czy twoi rodzice sa_ stád. - Tak, proszq pana, stád. Ojciec urodzil síq w Gdaňsku i matka tež. - No dobrze - M-ski koňczyl przesluchanie. - A jakiejš rzeczy Weisera, czegoš po nim nie znaležlišcie? - Nie, proszq pana, zreszta. wybuch byl tak silný, že nawet niczego nie szukališmy, bo ten kawalek sukienki, to byl czysty przypadek. 243 - Možesz juž išč i zawolaj drugiego kolegq - ucial dyrektor. -No, na co czekasz? Po raz pierwszy od rozpoczqcia šledztwa poczulem síq pew-niejszy. - Piotr, teraz ty - zawolalem go z otwartych drzwi i kiedy mijal mnie, dalem oko, takie samo jak Szymek, že wszystko na razie idzie ustalona. trasa., tak jak tamci chcieli od poczatku. Siadlem na skladaným krzešle i pokiwalem do Szymka glowa_. Zrozumial natychmiast. Wožny ziewal przeražliwie, ukazujúc rzad czarnych, zepsutych zebów, a ja przypominalem sobie, co wydarzylo síq dalej. Rano nastqpnego dnia w sklepie Cyrsona uslyszalem taka. rozmowq naszych sasiadek: - Slyszala pani? Ziapali tego wariata, co po Brqtowie biegal i ludzi straszyl. - Tež coš! To nie byl wariat, ale zboczeniec, moja droga. - Jezus Maria! Zboczeniec, mówi pani? - A tak, zboczeniec, jaki normálny wariat biega po cmenta-rzu i dzwoni? Jaki wariat zakladá sobie helm na glowq i lezie przez ulice? Normálny wariat, proszq pani, robi za Napoliona albo za Mickiewicza. - A bo to wiadomo? - wtracila síq teraz nowa rozmówczyni. -Moja szwagierka mówi, bo ona tam mieszka, že to nie byl wca-le wariat, tylko natchniony, šwiqty jakby czlowiek, raz stal po-dobno na dachu i mówil takie rzeczy jak z Pisma Swiqtego! - Jak to, z Pisma Swiqtego? - No, niby niedokladnie, ale jakby z Pisma, caly czas o Bogu i karze za grzechy! - Tež coš! Nie, to jednak wariat. Od tego jest ksia_dz, žeby o Bogu mówič. Na dachu, mówi pani? 244 - Na dachu i nawet milicja przyjechala, ale wtedy im uciekl. Przyszla moja kolej na kupowanie i nie sluchalem dalej, co mówia. sa_siadki, a gdy wybieglem ze sklepu, spotkalem Szymka. - Przeszlo ci juž? - zapytal bez gniewu. -Tak. - No to przeczytaj sobie - podsunal mi pod nos gazetq, z któ-ra_ wracal do domu. - Tu - pokazal palcem naglówek. „Obywatelska postawa" glosily czcionki. - A o co chodzi? - Nie pytaj, tylko patrz - zniecierpliwil síq wyražnie. Notka mówila o schwytaniu niebezpiecznego szaleňca, które- go ujqto dzieki pomocy szczQŠliwych wlašcicieli Paňstwowych Ogródków Dzialkowych imienia Rózy Luksemburg. Podpisana inicjalami „kz" nie zrobila na mnie wiekszego wraženia. - No i co? - zapytalem. - Co z tego? - Nic, tylko, že o nim napisali, a o nas nie. - A chcialbyš, žeby o nas? - Przy tym to nie, lepiej, žeby nikt nie wiedzial, žešmy mu pomagali. - Tak - odpowiedzialem - lepiej, žeby nie wiedzieli. Przeszlišmy przez kocie lby na druga. stronq ulicy. Z masami za sklepem Cyrsona unosil síq nieprzyjemny, slodkawy zápach flaków. Przy bramie spotkališmy Weisera i Elkq, którzy wycho-dzili wlašnie z domu. - Przyjdžcie trochq wczešniej, bo robimy dziš piknik - powie-dziala wesolo. - Tam, gdzie zawsze? - Tam, gdzie zawsze - i juž gonila za Weiserem. - Zaraz - zatrzymal ja_ Szymek - jak piknik, to trzeba mieč jakieš jedzenie, tak? 245 - Dobra - zawolala Elka i pokazala na koszyk trzymany w prawej rqce - ja wszystko mam, možecie nie nie przynosič. Szli pod górq, w stronq lasu. - Wybuchowy piknik! - Szymek smial síq z wlasnego pomyslu. - Niezle, co? Ale piknik nie byl wcale wybuchowy. Kiedy zeszlišmy w dolinky, Elka i Weiser siedzieli pod debem nad rozložonym obrusem. - Skad to wykombinowalaš? - spýtal Piotr. - Od proboszcza Dudaka? - Nie poplam tylko! - spojrzala na nas. - Nie widzisz, jaki biary? Wszystko bylo przygotowane z dužym szykiem. Trzeba przy- znač, že Elka znala síq na rzeczy - obok pokrojoných w plastry pomidorów ležaly ogórki, pomiqdzy nimi stala solniezka, maslo w porcelanowym kubeezku i žólty ser, tež pokrojony w pla-sterki. Usiedlišmy po turecku. Szymek wyjal z siatki piqč bute-lek oranžady, która_ kupilišmy wspólnie, žeby nie przychodzič z pustými rekami. - No, calkiem niezle - mówila, solac- pomidory. - Tež coš przyniešlišcie. Kiedy wszystko bylo gotowe, wyci^gnete z koszyka bochenek chleba i nóž. Podsunete to Weiserowi, a on kroil szerokie pajdy i podawal každému po kolei wedlug wskazówek zegara. - Wlašciwie to niezla rzecz, taki piknik - mówil Piotr, przežu-wajac chleb z pomidorem. - Jedzenie w lesie, zamiast w domu. Czemu nie wpadlišmy na to wczešniej? A ja zapytalem Elkq, z jakiej okazji ten piknik; nie mówila, že mysli o czymš takim. - Ale z was kapušciane gteby! - smiala síq, ukazuj ac wiewiór-cze zeby. - Przeciež to požegnanie wakacji! Wszystkim zrobilo síq smutno. Rzeczywišcie, pojutrze mieli-šmy stač w sali gimnastycznej wbialych koszulach i ciemnych 246 spodenkach i sluchač przemówienia dyrektora, že koňczy síq juž niedlugo lato, že wypoczeci jestešmy i opáleni i že wita nas znowu z radošcia. w tych murach, które powinnišmy cenič i sza-nowač. Tylko že každego lata nadchodzaxy kres czulo síq we wszystkim - w klebiastych chmurách, które jak skrzydla anio-lów przesuwaly síq nad zátoky, w ostrým powietrzu koňcowych dni sierpnia, w chlodnych podmuchach wiatru, jeszcze nie zimných, ale juž slonych jak zapowiedž sztormu. Czulo síq umierajúce lato, gdy letnicy opuszczali Jelitkowo i coraz wiecej koszy plažowych šwiecilo pustka_. A teraz, kiedy zapadlo milczenie wokól bialego obrusa, wszystko bylo inaczej - lato zdawalo síq pecznieč w rozgrzanym i drgajaxym powietrzu, kurz trzech mie-siecy pokrywal szara. warstwa. lišcie drzew i paproci i žáden, naj-slabszy nawet podmuch wiatru nie macil lepkiej ciszy pomiqdzy ziemia. a bezchmurnym niebem, skad cienka. struga. dobiegalo nas buczenie niewidocznego samolotu. Jedynie šwierszcze tak samo jak zawsze wygrywaly swoje monotónne melodie i jak co roku o tej porze pojawily síq mrówki z cienkimi blonami skrzy-delek, dziwne i cudaczne, które znikaly po dwóch tygodniach, aby pojawič síq dopiero za rok o tej samej porze. - Chryste, co j a bym dal, žeby tak jeszcze miesiac! - przerwal milczenie Szymek. Ale nikt nie kwapil síq do rozmowy. Weiser otworzyl pierw-sza_butelkq oranžady i nalewal musujaxy plyn do szklanki, któ-ra_ podsunqla mu Elka. Naczynie kra_žylo z ra_k do ra_k, a ja dzi-wilem síq po co tyle záchodu, skoro zawsze pilišmy z butelki. - Czerwona - powiedzial z uznaniem Piotr. - Nie wiem dla-czego, czerwona jest lepsza od žóltej. Ale i tym rázem nikomu nie chcialo síq mówič, skoro každý, kto kupowal w sklepie Cyrsona, wiedzial, že czerwona oranžada ma w sobie wiecej gazu i pachnie lepiej niž žólta. 247 Kiedy wszystko zostalo juž zjedzone i wypite, Elka pozbierala rzeczy do koszyka. Weiser w tym czasie przytargal z krzaków pradnicQ i laxzyl jak zawsze przewody. Przeszlišmy spod debu na druga. stronq dolinki. Napisalem juž, že ostatnia eksplozja, choč wtedy nie wie-dzielišmy, že bqdzie ostatnia, a wíqc ostatnia eksplozja róžnila síq od poprzednich. Napisalem tež, že oblok pylu, drobin ziemi i strzqpów trawy byl jak olbrzymia traba powietrzna, ciemne-go, prawie czarnego koloru, waska u dolu, rozszerzajaca síq ku górze; i napisalem tež, z czym skojarzyla mi síq wiele lat póžniej. I chociaž porównanie to jest može pretensjonalne, a nawet niedorzeczne, to przeciež - czego wówczas nie napisalem - tra_-ba poruszala síq prawie po calej dolince jak nakrqcony niewi-dzialna. rqka. bak, wsysajac: w swój wirujaxy tygiel patyki, ze-szloroczne i opadle w tym roku lišcie, szyszki, a nawet male kamienie. Nie napisalem tež, že traba zawinqla swoim reka-wem koszyk, który zostal pod debem, uniosla go w górq i wyrzu-cila kilkanašcie metrów dalej, ale do góry dnem, tak že wszystko, co bylo w šrodku, takže butelki po oranžadzie, wypadlo z brzqkiem i halasem na ziemiq. Bialy obrus powoli opadal, huštajac síq nieznacznie w lewo i prawo. A potem Weiser i Elka požegnali síq z nami, ale nie jakoš spe-cjalnie, tylko jak zwykle: „no to czešč" i poszli pod górq rázem. Sam juž nie wiem, trzymali síq za rqce czy nie, ale wobec tego, co wydarzylo síq nastqpnego dnia, jest to rzecz o drugorzqdnym znaczeniu. Szymek powiedzialby: „zabawiali síq w doktora i pa-cjentkq". Nie jestem jednak tego taki pewien. Byč može spqdzili tq noc w piwnicy cegielni, gdzie ona grala na fletni Pana, a on taňczyl, padal na ziemiq, mówil niezrozumiale slowa i lewitowal. Byč može wlóczyli síq cala_ noc po lesie albo przesiedzieli až do šwitu na którymš ze wzgórz, czekajax na wschód sloňca. Wszyst- 248 ko byč može. W každým razie pierwsza. osoba., która. spotkalem rano na klatce schodowej, byl dziadek Weisera. - Gdzie jest Dawid? - zapytal ostro, a ja bylém przestraszony, bo pan Weiser nigdy prawie nie wychodzil z domu i kiedy síq juž pokazal, wygladal zawsze grožnie. - Nie wiem - odpowiedzialem, a wtedy on pochylil síq tak, že przewieszony przez szyjq centymetr dotknul mojego nosa. - Musisz wiedzieč - mówil wolno i bardzo wyražnie - bo kto ma wiedzieč, jak nie ty? Nie wiem, co byloby dalej, gdyby nie pani Korotkowa, wraca-jaca wlašnie z zakupami. Sluch miala dobry i zaraz wtracila síq do rozmowy. - Jak to, pan nie wie, panie Weiser? Pojechal z Elka. do Pszczó-lek, na wieš. - Gdzie, pani mówi, z kim? - pan Weiser popatrzyl na nia. znad drucianych binokli. - Pszczólki, proszq pana, to taka miejscowošč w stronq Tcze-wa, pól godziny pociygiem. - Niby jak? - Mówíq, pól godziny pocia_giem. - Niby jak? - Mówíq, pól godziny pocia_giem. A Elka pojechala tam do babki na jeden dzieň i przenocowala. - A Dawid? - Dawid, pan pyta. Przeciež on za nia. lata dzieň w dzieň -Korotkowa pokazala w ušmiechu wszystkie pozostalé przy žy-ciu zeby. -1 šwiata božego poza nia. nie widzi, nie wie pan? Ale pan Weiser nie byl zadowolony z wyjašnienia. Poprawil binokle i zdjal z szyi centymetr. - Dawid o wszystkim zawsze mówi, dlaczego nic nie powie-dzial? 249 - Niech pan j ego zapyta, jak wróci - i pani Korotkowa ruszyla do góry, a ja w chwilq póžniej slyszalem pana Weisera pukajy-cego do drzwi Elki, slyszalem, jak pyta o to wszystko i jak pani Wišniewska odpowiada mu, že chyba tak, bo Elka pytala, czy može zaprosič na ten wyjazd kolegq, i ona zgodzila síq, czemu nie, miejsca majy na wsi wiecej niž tutaj, i nawet dala im coš do jedzenia na droge;, bo od stacji trzeba tam išč dobre trzy kilometry z hakiem. A kiedy bylem juž na dole i szedlem przez podwórko, Szy-mek z Piotrem wiedzieli o wszystkim, bo podsluchiwali caly rozmowq przy tylnych drzwiach do ogrodu. Wiedzielišmy, že nie pojechali do Pszczólek na razie tylko tyle. Ale w cegielni ich nie bylo, a šciana, przez który wchodzilo síq na strzelnicq, byla zaparta od wewnytrz. Nie bylo ich takže w dolince ani na cmentarzu, ani w kamieniolomach. Nigdzie. W koncu poszli-šmy násypem kolejowym až do rebiechowskiej szosy, gdzie na zerwanym przqšle mostu možná bylo usiyšč i patrzeč, jak pod stopami, dziesiqč metrównižej przeježdža co jakiš czas samo-chód. Zamiast usiyšč, stališmy jednak na betonowym progu, jak nad przepašciy, i strzykališmy sliny w dól, gdy tylko mijalo nas jakieš auto. Z drugiej strony szosy, za takim samým przyczólkiem zerwa-nego mostu, nasyp biegnie dalej i po pieciuset metrach lagodne-go luku przechodzi w przekop w miejscu, gdzie zaczyna síq wzgórze. Tam wlašnie, po jego lewej stronie dochodzi ogrodze-nie szpitala czubków, a niečo wczešniej, jeszcze pod násypem, przeplywa Strzyža. Aby dojšč do potoku, trzeba išč nie šladem kolej owych podkladów po nasypie, lecz jego podnóžem, wysky šciežky, ty samy, po ktorej M-ski szedl na spotkanie z gospody-niy. Sciežka urywa síq nad wody i nie prowadzi juž donikyd. Aby išč w górq rzeczki, na poludnie, naležy przedzierač síq przez za- 250 rosia, jak my, gdy šledzilišmy nauczyciela. Po lewej stronie nasypu Strzyža rozlewa síq w niewielki staw i znika w ocembrowa-nym ujqciu, skad plynie dalej w kierunku miasta podziemnym kanálem. Widzq to wszystko bardzo dokladnie, jak na rysowanej z pamiqci mapie, i wiem, že za chwilq krzyknq „o!" i wycia_gnq dloň dokladnie tam, gdzie potok od poludniowej strony podply-wa do nasypu, i zaraz zbiegniemy z przyczólka mostu na szosq ibqdziemy biec wa.ska_šciežkajeden za drugim, depczac sobie po pietach, bo wlašnie tam, gdzie Strzyža wpada do waskiego tunelu pod kolejowym walem, przed chwila. zobaczylem Elkq i Wei-sera, albo raczej Weisera i Elkq, jak siedza. nad woda_, siedza. i nie nie robia., tylko mocza. w niej nogi; i biec bqdziemy na ich spotka-nie tyle razy, ile o tym pomyšlq, zawsze tak samo glošno i zawsze tak wesolo, jakbyšmy odnaležli Bursztynowa. KomnatQ albo skarb ostatniego króla Inków. Wíqc jak to bylo na koniec? Nie, nie na koniec tego dnia ani calej historii, bo ta história nie ma žadnego konca - pýtam, jak bylo na koniec šledztwa, za trzy dwunasta, kiedy juž prze-sluchano Piotra i kiedy M-ski wezwal nas wszystkich do gabi-netu? Stališmy przed biurkiem dyrektora, za nami wožny; w szarym od dymu powietrzu unosil síq zápach potu, za oknami bebnil wrzešniowy deszcz, a my jeden po drugim žóltym dlugopisem mundurowego podpisywališmy zeznania i brud-nopis protokolu, podpisywališmy dwa razy przez kalkq, czyli každý z nas zostawil tam cztery swoje autografy na potwier-dzenie ustalonej wersji wydarzeň. Widzielišmy ostatni wybuch w dolince za strzelnica_. Weisera i Elkq rozerwalo na strzqpy. Niestety, oprócz skrawka jej czerwonej sukienki, który ze strachu spalilišmy tego samego dnia wieczorem w kamieniolomach, nie pozostalo nie inne- 251 go. Nie wiemy nic o žadnym skladzie materialów wybucho-wych poza tym, który odnaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni. Owszem, Weiser mial jakiš starý, zardzewialy automat niemiecki i nawet pozwolil nam kiedyš dotkna_č go na chwilq, ale to wszystko, o czym wiemy. Tak wyglada sprawa. Najpierw swój košlawy podpis položyl Szymon; zawsze pisal lewa_ reka. i zawsze trochq košlawo. Po nim Piotr, literami wiel-kimi jak dwuzlotówki. Ostatni podpisalem ja. Równo z ostatnia. litery nazwiska zegar wybil godzinq dwunasta_. - No - rzekl M-ski - teraz možecie išč do domu, odprowadzi was sieržant. Dyrektor wstal i zapial marynarkq, a wožny wysypywal do kosza niedopalki z popielniczki. Tak, w tym miejscu M-ski nie-chybnie powiedzialby jakiš moral, jakaš piekna. sentencjq, ni-czym na akademii, coš w rodzaju: „Kto síq prawdy nie boi, ni-czego síq nie boi", bez watpienia powiedzialby coš w tym stylu, ale rozleglo síq lomotanie do drzwi wejšciowych szkoly i ktoš, przekrzykujac deszcz, darl síq okropnie: - Otwierač! Otwieračnatychmiast! Natychmiast otwierač! -i znowu targal za klamkq, i walil kulakiem w drzwi. W šwietle zapalonej przez wožnego lampy ujrzalem w stru-gach deszczu mojego oj ca, za nim pana Korotka i oj ca Piotra, a jeszcze dalej matkq Szymka i moja_. Mój ojciec wpadl do šrodka i zanim ktokolwiek coš powie-dzial, chwycil M-skiego za klapy i wrzasnal: - Znaležli, znaležli jaj A kiedy ojciec pušcil juž M-skiego, wszyscy mówili naraz, jak na przyjqciu albo na targu, wíqc w pierwszej chwili niczego nie možná bylo zrozumieč. Tak, znaleziono Elkq nad stawem, tam gdzie potok juž za tunelem rozlewa síq szeroko wšród gQstych szuwarów. Žyje, ale nie 252 odzyskala przytomnošci. Zawiežli ja_ do Akademii. Nie wiadomo, skad síq tam wziela. Wczešniej przeczesywali cala. okolice;, ale tyl-ko do wojskowej strzelnicy. Nie wiadomo tež, co síq stalo z Weise-rem. Milicja szuka teraz po tamtej stronie, gdzie ja_ znaležli. M-ski spojrzal na nas i w j ego oczach ujrzelišmy lagodne zdziwienie, takie samo jak gdy ktoš bezblqdnie odpowiadal przy tablicy albo na piatkq napisal klasówkq. - W takim razie - powiedzial - šledztwo nie jest zakoňczone, a sprawq przekazujemy prokuraturze! - Proszq bardzo! - jeszcze glošniej mówil mój ojciec. - Ale nie dzisiaj! - i wygladal przy tym tak grožnie, že gdyby M-ski albo mundurowy lub dyrektor chcieli nas jeszcze zatrzymač, choč-by przez moment, ojciec na pewno uderzylby któregoš z nich i bylaby straszna awantura, chyba jeszcze gorsza niž wbarze „Liliput", bo pan Korotek i ojciec Piotra staneh zaraz przy nas i wygladali równie grožnie. Šledztwo jednak nie zostalo wznowione w poniedzialek ani nigdy póžniej. Bo kiedy tylko Elka odzyskala przytomnošč, wypytywano ja_, lecz niczego nie pamietala, ani jak síq nazywa, ani gdzie mieszka. Tlumaczono to szokiem i czekano na polep-szenie. Po trzech tygodniach wiedziala juž, gdzie mieszka, ale twierdzila, že jest chlopakiem i že nazywa síq Weiser. Nie umiala nazwač niektorých przedmiotów i mówila do pielq-gniarki: „podaj mi zegar", a chodzilo jej o talerz z zupa. Wszyst-ko síq jej pomieszalo. Dopiero na poczatku paždziernika zlapala równowagq, ale o tamtým nadal ani slowa, milczala jak grób. Twierdzila na przyklad, že po raz ostatni bawila síq z Weiserem w polowie sierpnia i niewiele z tego pamiqta. W tym czasie nie žyl juž pan Weiser i poza prokurátorem, który przesluchal nas jeszcze raz na dužej przerwie, nikt nie dopytywal síq o Dawida. Prokuratorowi powiedzielišmy, že 253 oczywišcie žadnego pogrzebu sukienki nie bylo. W dolince po wybuchu oni odeszli w góre. i to byl ostatni raz, jak ich widzie-lišmy. I w koňcu dochodzenie umorzono. Ostateczna wersja byla taka: Elke. po wybuchu fala powietrza odrzucila w gqste paprocie, a my, ze strachu, dališmy drapaka. Nie moglišmy widzieč Weisera, bo go rozerwalo, ani Elki, bo ležala bez przytomnošci w zaroslach. Strach i wyobražnia dopisary reszte.. Moglo nam sie. wydawač, že ida. pod góre.. Ale to byla tylko fanta-zja, fantazja niegrzecznych chlopców, co bawili sie. niewypalami i póžniej ze strachu dorobili taka. historie.. Elka odzyskala po ja-kimš czasie przytomnošč, przynajmniej czqšcíowo, i usilowala dotrzeč o wlasnych silách do domu, ale zbladzila až nad Strzyže. i tam upadla w szuwary, kraiac wokól stawu, albo spadla z nasypu do stawu i praxi wyniósl ja. na brzeg, zanim zdaiyla sie. utopie. Wszystkie klamstwa puszczono nam w niepamiqč, bo osta-teeznie, jak stwierdzono, Weiser byl prowodyrem niebezpiecz-nych zabaw i na nim spoczywala glówna wina. Tylko M-ski na lekejach przyrody patrzyl na nas podejrzliwie až do samego konca szkoly, ale to može dlatego že cos niecoš wiedzielišmy o j ego ukrytých pasjach. Wszystko? Wszystko, gdyby nie tamten dzieň nad Strzyža., kiedy dobiegamy wlašnie do potoku, Elka odwraca glowe. w naszym kierunku i wola: - Hej, czy musicie ploszyč nam ryby? Žartowala. W Strzyžy nie bylo ryb, a oni nie mieli wqdki ani podbieraka. - Co tu robicie? - dyszal Szymek. - Szukaja. was. - Szukaja.? - zdziwila sie.. - Kto nas szuka? - No... - nie byl pewien. - Wlašciwie to twój dziadek - mówil teraz do Weisera. - Niepokoil sie. bardzo. - Mówilem mu, že jade. z nia. do Pszczólek. 254 - Nie klam! - Szymek po raz pierwszy podniósl na niego glos. - Nie klam, slyszelišmy twojego dziadka, jak wypytywal síq wszystkich o ciebie i nie wiedzial o niczym. A w ogóle to nie bylišcie w Pszczólkach - w j ego tonie dalo síq wyczuč nutq po-dziwu i palacej ciekawošci. - Nie wasza sprawa - odpowiedziala Elka. - Przyszlišcie nas badač? - No dobra - pojednawczo odezwal síq Piotr. - Jak nie, to nie, ale co tutaj robicie? Przeciež tu nie ma nawet uklejek! Elka spojrzala na Weisera, który stal teraz w potoku do polo-wy lydek i przypatrywal síq wodzie spadajúcej do cementowe-go progu. - Nie nie robimy - odpowiedzial za nia. i po chwili wahania dodal - wlašciwie nie nie robimy, tylko przygotowania. Badal nasza. ciekawošč. Wiedzielišmy, že nie naležy w takim momencie pytač, bo zaraz powie resztq. - Przygotowania do specjalnego wybuchu - wyjašnil. - Ale najpierw trzeba wszystko obliezyč i porachowač. Spojrzalem w górq rzeczki, skad wšród leszczyn i olch sply-wala tutaj niewielkimi meandrami, i zaraz, w tej samej chwili zrozumialem, o co mu chôdzi. To byl rzeczywišcie niezwykly pomysl: gdyby w tunelu pod násypem podložyč ladunek, eks-plozja musialaby zasypač j ego waski przekrój zwalami ziemi z kolejowego nasypu i w miejscu przepustu zrobilaby síq wyso-ka na siedem-osiem metrów tama, a tu gdzie teraz stališmy w wodzie i wyžej w górq strumienia byloby normálne jezioro, až do pierwszych drzew. - Geniálne! - wyszeptal Szymek. - Cudowne! - Jemu tež spodobal síq pomysl zagrodzenia strumieniowi biegu. - Tu bqdzie možná plywač - pokazal rqka. na lakq od strony rebie-chowskiej szosy - wszystko zaleje woda! 255 - Tak - potwierdzil Weiser - wszystko zaleje woda, ale trzeba obliczyč masQ ziemi i silq eksplozji. Tylko Piotrowi nie podobal síq pomysl Weisera. Mówil, že po tamtej stronie walu jest przeciež staw i možná od biedy spróbo-wač kajjieli. Ale nie dališmy mu dojšč do slowa, a zreszta. staw byl paskudnie zarošniqty i zamulony i až obrzydzenie bralo na sama. mysl o zanurzeniu síq w czymš takim. - Trzeba wejšč do tunelu - powiedzial Weiser - i zmierzyč dokladnie jego dlugošč. Kto na ochotnika? Skoczylem pierwszy. - Dobrze - mówil teraz do mnie - tylko licz dokladnie kroki i uwažaj na dno. Tunel nie byl wysoki, jego betonowy wlot siqgal mi do wyso-košci oczu w najwyžszym miejscu symetrycznie sklepionego pólkola. Przykucnalem, patrzac w ciemna. dziurq. - Oho! - krzyk wrócil echem. - Zupelnie jak w piwnicy icy... icy... icy... Ruszylem przed siebie lekko przygarbiony, řekami podpierajac síq wilgotnych i oslizlých šcian. - Jedenašcie, dwanašcie, trzynašcie. - Szedlem, ostrožnie stawiajac stopy, pod którymi wyczuwalem zgnile rošliny, naniesiony latami mul i kawalki cegiel. - Dwadzie-šcia jeden, dwadziešcia dwa, dwadziešcia trzy. - Czulem, jak obej-muje mnie wilgoč pachnaca stqchlizna_, bagnem i zbutwialym drewnem, czulem w nozdrzach jej dojmujaxy zápach, chlodny i przenikajaxy. - Trzydziešci jeden, trzydziešci dwa, trzydziešci trzy. - Zápach trochq podobny do tego, jaki wyczuwalo síq wkryp-cie na bretowskim cmentarzu i w piwnicy nieczynnej cegielni, ale nie przeražal mnie wcale, tak samo jak metry szešcienne ziemi nad moja. glowa. nie budzily we mnie leku, bo na koňcu tunelu i obejmujacej mnie ciemnošci... czterdziešci dwa, czterdziešci trzy, czterdziešci cztery - na koňcu ciemnego rekawa widzialem jasny, 256 čoraz wiekszy punkt wylotu i čoraz wiqcej šwiatla mialem przed soba., až skoňczyl síq chlód... - piQČdziesiat dziewiqč, szeščdziesiat, szeščdziesiat jeden - i stalem teraz oblany gora_cymi promieniami ošlepiajacej jasnošci, mružylem oczy i prostowalem kark, bo bylém juž po drugiej stronie. - Cztery minuty - uslyszalem glos Piotra. - Okra_gle cztery minuty. Nie da síq szybciej? - Stal obok wylotu tunelu, prosto pod sloňce i nie moglem od razu spojrzeč w jego twarz. - No jasne - odpowiedzialem - že možná szybciej, ale nie chcialem síq pomylič! Weszlišmy po stromym zboczu nasypu do góry i wtedy Piotr pokazal rqka. na szpital czubków widoczny sta_d w oddali za kopulami drzew. - Myšlisz, že on tam jest? - zapytal. - Tak - odpowiedzialem - na pewno tam jest, bo wtedy go nie zabili. Pamiqtam, že kiedy mielišmy schodzič w dól, po tamtej stronie nasypu, który wygladal jak opuszczona droga, zahaczylem noga_ o coš wystajacego z ziemi. Byl to obrošniety trawa. kolej o-wy podklad. Tamci na dole moczyli nogi w wodzie i tylko Wei-ser stal na brzegu. W dloni trzymal patyk i zobaczylem, jak rysuje na ziemi, tam gdzie trawa byla rzadsza. - Co to jest? - spytalem, ale Elka szybko powiedziala, žeby mu nie przeszkadzač. Weiser znad kwadratu, podzielonego na równe krátki, do ktorých coš wpisywal, mazal i znowu wpisywal, zapytal, ile bylo kroków. - Szeščdziesiat jeden - podalem, a wtedy on raz jeszcze coš dopisal i zmazal, jakby to byla tabliczka množenia albo liczydlo. - Chodž tutaj! - zawolala mnie Elka. - Nie widzisz, že jest zajqty? 257 Podszedlem do nich, ale zdyžylem policzyč wszystkie krátki kwadratu - bylo ich trzydziešci szešč, po szešč w každým boku. Piotr mówil teraz, že ješli wybuch síq uda, woda zaleje lakq i po jakimš czasie z braku odplywu podejdzie do drogi. - Co wtedy? - zapytalem, ale Elka nie martwila síq tym wcale. - Przyjady stražacy, wojsko i zrobiy odplyw albo nowy tunel, a my zdyžymy síq wczešniej wykypač - tlumaczyla, jakby cho-dzilo o wycieczkq do Jelitkowa. -1 juž tu nas nie bqdzie. - Albo przyjdziemy rázem z innymi popatrzyč - wymyšlil Szymek. - Nikt síq nie dowie, czyja to sprawka. - A gdyby góry jechal pociyg - dodal Piotr - dopiero bylaby awantura! Weiser zmazal nogy swój kwadrat. - Juž mam - powiedzial glošno. - Wszystko jasne! - To kiedy? - zapytalem niecierpliwie. - Muszq sprawdzič, gdzie najlepiej zakladač ladunki. Nie ma tam szkiel? - zwrócil síq do mnie i zrozumialem, že teraz zechce wejšč do tunelu. - Nie ma - odpowiedzialem. - Czy mogq išč z toba? - Zostaň. Elka podeszla do niego. - Ja tež chce; zobaczyč - i juž podchodzili do sklepienia wlotu, pochylajac glowy, i nikli w ciemnym korytarzu jak ja przed chwily, podczas gdy Piotr popqdzil po zboczu do góry, žeby czekač na nich po tamtej stronie. Stalém oparty dloňmi o betonowe sklepienie i widzialem pochytaný sylwetkq Elki, która szla za Weiserem, slyszalem ich coraz slabsze glosy i oddalajycy síq chlupot, zmieszany z szu-mem plynacej wody, až wreszcie ujrzalem niewyražny zarys postaci, tam gdzie na koňcu widniala jasna plama šwiatla, w której kontur rozmyl síq zupelnie i zniknal. 258 íle to moglo trwač? Nie myšlq o przejšciu na druga. stronq -pýtam, ile moglo uplynac czasu, zanim uslyszalem nad glowa. okrzyk Piotra: - Co jest, gdzie síq oni podziali? Szymek twierdzil, že dobre osiem do dziesiqciu minut, ale ani wtedy, ani tym bardziej dzisiaj, kiedy to piszq, nie umiem powiedzieč, jak dlugo to trwalo. Piotr czekal po tamtej stronie, czekal i liczyl, liczyl i czekal, až znudzilo mu síq i zajrzal do wylotu tunelu. Nie zobaczyl ich i pomyšlal, že pewnie zawrócili, bo znaležli juž dobre miejsce do podloženia ladunków. Wíqc jeszcze raz przez nasyp pobiegl w nasza. stronq, ale zobaczyl mnie stojacego u wlotu, Szymka brodzacego w wodzie i nikogo wiqcej. Myšlalem, že žartuje, kiedy powiedzial: - Nie wychodzili tamtqdy. - A on przypuszczal, že to ja na-bieram go i straszq, ale w chwilq póžniej wiedzielišmy juž, že to nie byl žart j ego ani mój, tylko Weisera. - Niemožliwe! - powiedzialem. - Tam nie ma žadnego ustq-pu, žadnego zaglebienia z boku, gdzie mogliby síq schowač. Ale nie bylo ich ani z tej, ani z tamtej strony nasypu. Przez godzinq brodzilišmy z Szymkiem w tunelu, opukujax každý kamieň, každá, rysq, ceglq i kawalek cementu. - Weiser! - krzy-czalem. - Weiser, to jest za maxlry kawal! Gdzie jestešcie? - ale oprócz szumu wody i dudniacego echa nie nam nie odpowia-dalo. Siedzielišmy nad Strzyža. do wieczora po obu stronach tunelu, a Piotr czuwal u góry, na szezycie nasypu - wszystko bez rezultátu. Wracališmy ze spuszczonymi glowami, bo chociaž každý z nas myšlal, že nie stalo síq nic zlego i že oni najdalej jutro rano zja-wia_ síq w szkole na uroezystej akademii rozpoczqcia roku, chociaž wierzylišmy w to niezachwianie, to mimo to bylo w ich znik-niqciu coš nienormalnego, jakby Weiser, umówiwszy síq z nami, 259 zagral na nosie, czego przeciež od czasu pierwszego spotkania nigdy nie robil. Kiedy zostal za nami brqtowski cmentarz - bo szlišmy násypem - i kiedy ze szczytu Bukowej Górki widzielišmy dachy naszej dzielnicy, a dalej plytq lotniska i zatokq, z pólnocy, od strony morza powial wyražnie pierwszy w tym roku, chlodny i orzežwiajaxy podmuch wiatru. Przy domach, gdzie koňczyl síq las, poczulem duže jak winogrona, ciqžkie krople deszczu. Padaly na ziemiq i natychmiast wsiajkaly, ale za nimi čoraz szybciej lecialy nastqpne, po chwili zas ulica, miasto i caly šwiat tonejy w szarych strugach deszczu. Tak, tu wlašnie koňczy síq opowiadanie. Wszystkie mysli wokól Weisera bardzo mnie niepokoja_, tak bardzo, že nie beclq ich rozwijal dalej, chociaž zachowam je w pamiqci i sercu. Ale pozostal Piotr. Dla niego zawinalem zapisane kartki w szary papier i wsadzilem w szczelinq cementowej plyty. - To ty? - zapytal. - To ja - odpowiedzialem. - Po co przyszedleš dzisiaj? Przeciež to nie Zaduszki. - Tak, Piotrze, lecz przynioslem coš dla ciebie. Przeczytaj, a ja przyjdq jutro albo za dwa dni i porozmawiamy. Nie odpowiedzial. Znaczylo to, že síq zgadza. Sam nie wiem, jak síq to dzieje: zamiast jechač autobusem, idq na to spotkanie piechota_. Najpierw mijam Bukowa. Górkq, gdzie wytyczone alejki w niczym nie przypominaja. tamtego czasu. Po lewej rqce powinienem mieč bretowski cmentarz. To juž tu. Na wielkim placu nie ma nagrobków z gotyckimi literami. Drzewa wycieto. Buldozer, zaraz obok ceglanego košciólka, spycha na kupq zwaly kamieni i potrzaskanych plyt. Kopie fundament pod nowy, dužo wiekszy košciól. Dól jest gleboki na 260 kilka metrów i ma rozmiary šredniego boiska. Idq dalej. Tam gdzie znajdowala síq pusta krypta, stoi czteropiqtrowy dom z trzema klatkami schodowymi. Pierwsi lokatorzy zawieszaja. firanki i czyszcza. okna po malarzach, chociaž zimno. Stoje; teraz na kolejowym nasypie. Tam gdzie za šcianajasu widač bylo wzgórza okalajace strzelnicq, widzq teraz jeszcze nieotynkowane wiežowce. Jeden, drugi, trzeci i jeszcze jeden za nimi. Nawierzch-nia nasypu jest teraz dužo gorsza - rozježdzily ja_ ciqžarówki i samochody dzialkowców. Idq dalej násypem, až do rebie-chowskiej szosy, która nie wygla_da juž jak szosa. Jest zwykla. ulica, z chodnikami, latarniami, i znów dužo samochodów. Czu-jq síq zmeczony, zupelnie jak starý czlowiek. Žaluje;, že nie po-jechalem autobusem. A može - myšlq sobie - dobrze bylo popa-trzyč. Bo Piotr zawsze zaczyna rozmowq od tego, co dzieje síq w miešcie. Kaže opowiadač sobie wszystkie szczególy bardzo dokladnie. Wiec jeszcze raz rzucq okiem i pójdq na jego cmen-tarz. Nie zastanáwiam síq dalej, idq ulica_ w dól, a potem w pra-wo do góry i jestem, gdzie mialem trafič. W prawo od bramy cmentarza skrqca síq do szpitala czubków. Gdybym poszedl tamtqdy i minal zakratowane pawilony, otoczone starým par-kiem, móglbym dojšč do miejsca, w których po raz ostatni wi-dzialem Weisera. Ale nie po to zrobilem taki szmat drogi. Na razie muszq porozmawiač z Piotrem. Siadam na zimnej plycie i poprawiam szalik. - Przeczytaleš? - zadaj q pýtanie, chociaž nie wiem, czy jest nastroj ony do rozmowy. - Tak - odpowiada. Milczymy przez chwilq. Wyciygam rqkopis ze szczeliny i cho-wam go do torby. Ale Piotr nie rozpoczyna od swojego „co sly-chač?". Nasza rozmowa ma dzisiaj nieco inny charakter, czujq to, gdy pada pierwsze zdanie: 261 - Nie napisaleš, w jakiej sukience byla Elka. - Kiedy? - Nad Strzyža_. - Oczywišcie, w czerwonej. - To trzeba zaznaczyč. - W tej samej, która. miala na lotnisku. - No dobrze. A co z bronia_, która. przechowywal Weiser? W šledztwie jest mowa o tym, že znaleziono tylko materiály wybuchowe. A o broni ani slowa! - Bo nie znaležli niczego oprócz trotylu i detonatorów. Weiser musial ja. ukryč, zanim szukališmy go w cegielni. Pamiq-tasz? Sciana, przez która. wchodzilo síq do j ego kryjówki, byla zaparta. - Pamiqtam. - No wlašnie. On wszystko przewidzial i zaplanowal doklad-nie, nie sadzisz? - Przejdžmy do innych szczególów. M-ski jest taki, jaki byl, prawdziwy. Ale na pewno nie popelnial blqdów przyrodni-czych. Nigdy nie pomýlil síq w nazwie rošliny, owada, motyla ani w klasyfikacji, a ty... - Wíqc to nie byl pomornik górski? - Oczywišcie, že to byl Arnica montana, kwiat pomornika górskiego, nazywany kupalnikiem pospolitým. Ale napisaleš, že M-ski zakwalifikowal go do podrodziny pierwszej: Liguliflo-rae, czyli JQzyczkokwiatowych. A M-ski nie popelnial blqdów w systematyce, nigdy. Do podrodziny pierwszej naležy na przyklad Scorzonera hispanica albo Taraxacum officinale, lecz... - Chryste! A co to takiego? - Scorzonera hispanica? Wqžymord hiszpaňski. A Taraxacum officinale to po prostu lekárski mniszek, czyli dmuchawiec, one naleža_ do podrodziny Liguliflorae, ale nigdy Arnica montanal. 262 - OszalejeJ Skad u ciebie znajomošč tých nazw? M-ski tego nie uczyl. - Tymczasem Arnica montana naležy do podrodziny drugiej: rurkokwiatowych, po lacinie Tubuliflorae, do tej samej, co po-wiedzmy, Achillea millefolium, to znaczy krwawnik pospolitý. - Czy to až takie wažne? - Ježeli pisaleš o M-skim, to bardzo wažne. Ale mam jeszcze coš - Horst Meller... Czy dowiedzialeš síq, co to za jeden? - Zlituj síq, kogo dziš može obchodzič, kim byl jakiš Horst Meller? - Zgoda, tylko že czasami piszesz o jakimš malo wažnym szcze-góle i glówna akej a jest wtedy zawieszona. Z mrówkami przesa-dzileš. Mrówki nikogo nie obchodza_. Albo to, jaki zápach unosil síq nad masarnia. za sklepem Cyrsona. Czy to nie przesada? - Myšlq, že nie. Skoro wywlekasz podrodziny Arnica montana, to mrówki i masarnia sa. tak samo wažne. - Zaraz dojdziemy do tego, že wszystko jest wažne. - Žebyš wiedzial. Bo albo nie, albo wszystko. - To dlaczego nie napisaleš, že zawsze balem síq ciemnošci? Korytarzy i nieošwietlonych piwnic? Nawet nad Strzyža. nie wszedlem do tego cholernego tunelu. Czekalem na nich i liczy-lem, ale nie zagladalem do šrodka. Dlaczego tego nie opisaleš? - Przeciež bylem z drugiej strony, jak mialem to zrobič? - Nie widzialeš mojej sylwetki? - Nie. Widzialem plecy Elki, jak szla w tamtým kierunku, nie wiqcej. - Jeszcze jedno: co ci przyszlo do glowy z dyrektorem? W pod-stawowej szkole byli wtedy kierownicy. - Tak, dopiero jak cíq nie bylo, przemianowali ich na dyrek-torów. - No wíqc? 263 - Jezeli myslisz, ze to wazne, przyjmq go z powrotem na kie-rownika. Nie bqdzie siq chyba zloscil, dawno jest na emeryturze. - Poza tym wszystko jest tak, jak bylo. -1 nie wiecej mi nie powiesz? - A czego oczekiwales? Przeczytalem i möwiq, co zauwazy-lem. - A Weiser? - Co, Weiser? - Co bys powiedzial o nim? Przeciez nie cheial zostac cyrko-wym artysty. Oszukiwal nas. Gdzie on teraz jest? - Napisales i nie wiesz? - Wiem wiqcej, niz wiedzialem, ale nie wszystko. Dlatego przychodzQ do ciebie. Muszq znac prawdq. - Dotrzymalem obietnicy, a ty znowu swoje. - Co siq z nim stalo? - Juz i tak rozmawiamy za dlugo. - Co siq z nim stalo? Dlaczego nie nie möwisz? Dlaczego prze-stales odpowiadac, Piotrze? Tak. Pöjdziesz znöw ta_ samy sciezky od ementarza, najpierw w döl, pözniej do göry, a pözniej raz jeszcze w döl. Staniesz nad umykajycy wody potoku, gdzie wpada do nisko sklepionej ni-szy tunelu. Wejdziesz do zimnej wody i staniesz u samego wylotu, dlonie opierajac o wilgotny beton. Nabierzesz tchu w pluca i jak w görach zakrzykniesz: „Weiser!". Echo odpowie ci stlumionymi sylabami, ale tylko ono, nie wiqcej. Ta sama woda co przed laty bqdzie huezala na cementowych progach i gdyby nie zachmurzone niebo, pomyslalbys, ze teraz jest wte-dy. „Weiser!" krzykniesz, „Weiser, wiem, ze tarn jestes!" - i ci-sniesz kamieniem w czarny otwör. Odpowie ci tylko plusk wody. „Weiser!" krzykniesz znowu, „wiem, ze tarn jestes, wylaz za- 264 raz!". W szumie ibulgotaniu nie bqdzie odpowiedzi. „Weiser, bydlaku, wylaž!", krzyczeč bqdziesz coraz glošniej, „slyszysz mnie?". GIowq wsadzisz w ciemny otwór i coraz bardziej zanu-rzajac síq w wodzie, posuwač síq bqdziesz na kolanach pošród szlamu, oslizlých badyli i kamieni w kierunku jašniejacego punktu po drugiej stronie. „Weiser!", zakrzykniesz, „nie oszu-kuj mnie, skurwysynu, wiem, že tu jesteš!". Dudniaxy poglos przetoczy síq nad toba_, jakby w górze nasypu bil werbel loko-motywy, ale nikt nie odpowie na twoje wolanie. Wyjdziesz wreszcie z tunelu. Ociekajaxy woda_, zablocony, sia_dziesz na brzegu potoku i dygocac z zimná, przypomnisz sobie slowa tamtej piosenki: „Weiser Dawidek nie chôdzi na religiq". Popa-trzysz w niebo, gdzie zza olowianych chmur niewidoczny sa-molot buczeč bqdzie silnikami. I zamiast mówič cokolwiek, zamiast zlorzeczyč i przeklinač, pomyšlisz, že wszystko, co ogla_-daly twoje oczy, i wszystko, czego dotýkaly twoje rqce, dawno juž rozsypalo síq w proch. Patrzeč bqdziesz przed siebie tqpym, nieruchomym spojrzeniem, nie slyszac juž wody ani wiatru, który targač bqdzie twoje zlepione wlosy. Gdaňsk 1984 Na okladce wykorzystano koláž Jana Miška Redakcja: Stanislaw Danecki Korekta: Izabela Biliňska Sklad: Piotr Górski Druk i oprawa: Drukamia Wydawnictw Naukowych SA, Lodž, ul. Žwirki 2 © Copyright by Pawel Huelle © Copyright by slowo/obraz terytoria, Gdaňsk 2000 Ilustracje na stronach 33, 97,241 pochodza. z archiwum Gdaňskiej Galerii Fotografii, a ilustracje na stronach 153, 185,209 - ze zbiorów Krzysztofa Gryndera Adres: wydawnictwo slowo/obraz terytoria 80-244 Gdaňsk, ul. Grunwaldzka 74/3, tel.: 341 44 13, tel./fax: 345 47 07 e-mail: slowo-obraz@terytoria.com.pl ISBN 83-87316-59-8