Bytem numerem. historie z Auschwitz Kazimierz Piechowski Wydawnictwa Sióstr Inretanek Warszawa 2010 Kazimierz Piechowski: inžynier, podróžnik; byly wiezieň obozu koncentracyj-nego Auschwitz-Birkenau, numer obozowy 9 1H. I ()cl drugiego roku žycia micszkalem w Tczewie. To miasto nad Wislí}, wówczas miasto graniczne. Od pólnocy za Wisla bylo Wolne Miasto Gdaňsk, a zaledwie kilka kilome-trów w góre rzeki, po drugiej jej stronie, rózciagaly sie Prusy Wschodnie - Ostpreußen. Tu dorastaiem. Tu, miedzy szkolq. a domem rodzinnym, pochlanialo mnie harcerstwo. Hýlem harcerzem cialem i duszíi, a bycie harcerzem zna-czyto dla mnie wiele - znaczylo kochac swojíj Ojczyzne. Pamietam, že wtedy przyjažnilem sie z Erwinem Schultzem, Niemcem, synem biednej wdowy, trudniqcej sie praniem bielizny. Erwin byl dobrým kompanem i šwietnym ptywakiem. W dziewnitym roku žycia obaj przeplynelismy Wiste na drugi jej brzeg. Nawet starsi od nas koledzy z naszej paczki nie potrafili tego dokonac. Moja mama bardzo polubila Erwina. Codziennie przychodzil do nas, klanial sie mamie i wital jq nie bardzo poprawn^ polszczyznaj „Dzieň dobry, pani Piechow-ska". Podobnie mówilcm ja do jego mamy, lámaní} niem-czyznq: „Guten Morgen, Frau Schultz"*. Lecz mimo tego, my z Erwinem, rozumielismy sie dobrze w obu jezy-kach. Wisla byla czyms wspólnym dla nas. Romantycz-na, rozlewna i taka nasza. * Guten Morgen, Iran Schultz, (niem.) - Dzieň dobry, pani Schultz. 9 Urzadzališmy z kolegami biegi do Gorz?dzieja, malej wioski oddalonej o szešč kilometrov/ w gór? rzeki od Tczewa. Tam na wysokiej skarpie, nad brzegiem Wisly, stal maleňki, lecz piekny, starý košciólek. Stamtad byl uroczy widok na rzeke i ci%gn%ce si? daleko równiny -Ostpreußen. Ksiadz, duchowny z tego košciólka, widywal nas tam cz?sto wpatrzonych w daleki horyzont. Myši?, že polubil nas urwisów. Zawsze dawal nam coš do zjedzenia, pytal o to i owo, poglaskal po czuprynie, po czym my chóral-nie: Szczesc Bože! - i hajda w dól, do rzeki. Plynac z prídem to niewielkä sztuka. Bywalo, že spo-tykalismy tratwy plynace do Tczewa i dalej do Gdaňská. Flisacy pozwalali nam wsiadac na tratw? i tak, špiewajqc wespól z flisakami, doplywalismy do Tczewa. Plusk, plusk z tratwy i w par? minut bylišmy na brzegu. Byly to najpiekniejsze lata naszego žycia. Póžniej dro-gi nasze z Erwinem si? rozeszly, bo on nie mial šroclków na oplacenie czesnego do gimnazjum. Nadszedl koniec sierpnia roku 1939- Kompanie ba-talionu opuszczaly koszary. Maszerowaly w ciemnošč no-cy. Atmosféra napi?ta, nadciíigaly ciemne chmury. I... pierwszy dzieň wrzešnia. Godzina piíita. Na mia-sto spadaly pierwsze bomby. Nasi na Wišle wysadzili most. Zaczelo si?. Po tygodniu wracali do swoich domów ci, którzy je opušcili, ewakuujac si? przed wrogiem. Nie wszyscy. Sporo zostalo w ziemi, tuž przy rowach wzdluž drog, gdzie dopadly ich sztukasy. Wrócilem i ja. Niestety, nie wrócil ojciec. Nie wiedzielišmy, czy žyje. Byl pracowni- kiem Polskich Kolei Paňstwowych i w koncu sierpnia, jako maszynista parowozu, zostal powolany do služby pod rozkazy wojska. W tym czasie wydano nakaz reje-strowania si? w Arbeitsamcie — urzexlzie pracy. Dostálem przydzial pracy przy usuwaniu zniszczonych przesel mostu. Most na Wisle byl wysadzony, wiec Niemcy postano-wili w Knybawie, cztery kilometry w gór? rzeki, zbudo-wač nowy. Przez pierwsze dni wywozilem taczkq. gruz na pryzm? przy drodze, skad zabierano go ciežarowymi sa-mochodami. Bylo ciežko, lccz dla mnie, zdrowego, silne-go harcerza to kaszka z mleczkiem. Pewnego dnia kr?cil siq i spogladal na pracujqcych starszy juž Niemiec. Przystawal, przypatrywal si?, lecz nie nie mówil. Byl w roboczym ubraniu, co oznaczalo, že pracowal tu jak wszyscy inni. Podszedl do mnie i skinal rekq, žebym przestal ladowac taczk?. „Ki diabel, czy ma Iryc jakieš pretensje?" - pomyšlalem. A on šmieje si? i pyta: - Czy mówisz po niemiecku? - Tak — odpowiadam. - B?dziesz pracowal ze mn^. Wysadzam resztki zwa-lonych prz?sel. No, chodž. Poszedlem za nim. Odt^d bylem pomocnikiem Sprengmeutra - wiercilem otwory w brylach betonu, do ktorých on wsadzal donneryt — material wybuchowy — i laczyl go lontem z kapsulk-4 zapalajíjcř}., po czym ja za-kpialem otwór glin^. Kiedy wszystko bylo przygotowa-ne do wysadzenia, bral z bardzo powažna^ minžj tržjbk? i dawal sygnal ostrzegawczy przed wysadzeniem. Robot-nicy chowali si?, gdzie kto tylko mógl. A po chwili na- 10 1 1 st^powal huk. Betonowe bryly rozpadaly si? na kawalki. Krotka przerwa i wszystko od nowa. Mój majster byl baptystíi. Bardzo religijny. Zawsze przed rozpocz?ciem pracy žegnal si? zamaszyšcie krzy-iem na piersiach. Chyba polubil mnie, bo codziennie przynosil mi šniadanic. Machina gestapowska i tak zwana V kolumna juž dzialaly. Gestapowcy wylawiali inteligencj?, czlonków róžnych zwiazków i organizacji. Na placu koszarowym rozstrzeliwano dzieň po dniu nauczycicli, urz?clników paňstwowych, ksiežy. Wšciekli, miejscowi Niemcy dť>-starczali do gestapo coraz to nowe wykazy Polaków, rze-komych wrogów Niemiec. Wystarczylo, že komus si? le-piej powodzilo lub mialy miejsce niewinne zatargi mi?-dzy dziečmi s^siadów - Polaków z Niemcami - by zna-ležč si? na lišcie wrogów Rzcszy Niemieckiej. Egzekucje wiec nie ustawaly, a groza i strach królowaly. Z drugiej strony bylo to na rek? Trzeciej Rzeszy, gdyž polityce Niemiec hitlerowskich przyšwiecaly okrešlone cele: usuni?cie (czyt.: wymordowanie) ludnošci polskiej nie nadajqcej si? do zniemczenia i zasiedlanie tych obsza-rów Niemcami. Cele te miano realizowač w sposób racly-kalny, znaný z przemówieň Hitlera z mája i sierpnia 1939 roku, w których clomagal si? zniszczenia Polski i usuni?cia jej sil žywotnych w sposób twardy i béz-wzgl?dny*. Po napašci na Polsk? zadania te Hitler spre-cyzowal, podkrešlajqc potrzeb? przeprowadzenia wiel-kicj akcji zaglady Polaków na zachodzie Polski i osiedle- * M. Broszat, Nationalsozialistiscbe Poknpolitik 1939-45, Stuttgart 1961. nm tam Niemców z krajów baltyckich i Europy Wsi hodniej*. Akcja ta miala byč wst?pnym stadium re-alizacji planów, które snul jeszcze przed dojšciem do wla-nia 20 czerwca 1940 roku 313 wiežniów, w tym Alka i i unie, zaladowano do towarowych wagonów. Pociag ru-szyl w nie znaným poczqtkowo kierunku. W wagonach duszno. Jestešmy šcišnieci jak šleclzie w beczce. Ciežko oddychač. Siedze skulony w rogu wagonu i mysle o matnie. Po kilku godzinach jazdy, gloclni i wyczerpani oeze-kujemy na najgorsze. Pociqg staje. Jest sloneczny dzieň. Z brzekiem i halasem otwierajq sie drzwi kolejných wa-gonów. Rozlegajq sie krzyki i wrzaski: Raus verfluchte Schiväm! Alles raus! Los! Los! Schnell! Schnell! Schiveine Polen!* Bija nas, žebyšmy szybko wysiadali. Wyskakujemy /. wagonów ošlepicni jaskrawym sloňcem. Niemcy tlukq n.is piešciami i kolbami. Tu sie dowiadujemy, že jestešmy w Konzentrationslager Auschwitz. Przy ustawionych sto-lach zaezyna sie rejestraeja. Robiq ewideneje. Z grubsza zapisuje, skqd, kto pochodzi, gdzie i kiedy sie urodzil. Potem dwa dni uprawiališmy tak zwany „sport". Morderczy „sport" w celu ostateeznego zlamania woli, /iluszenia w zárodku wszelkiego odruchu protestu. Ka- * Rdi/s verfluchte Schiveine!... - Wychodzir przekk'te šwinic! Wszyscy wychodzič! Jazda! Jazda! Szybko! Szybko! Polskie šwinic! 2S po i esesmani bardzo si? wówczas starali, žebyšmy micli dzieň urozmaicony. W zanadrzu mieli caly repertuar tor-tur. Kniebeugen, Hüpfen - przysiady i skoki w przysiadach, potem: Rollen! i: Rollen! Calymi godzinami turlamy si? wi?c po ziemi, obracajac si? wokól wlasnej osi. Jestešmy mokrzy od potu i brudni, oblepieni pylem i ziemi^. Mo-že zrobiq nam przerw?? Ale któž by pomyšlal o przerwie, žeby dac zlapač choč troch? oddechu. Zabawa w „sport" trwa. Teraz: Tanzen! Kr?cimy si? wi?c w kolo, trzymajac r?ce to w gór?, to w bok. Z wolna tracimy poczucie kie-runku. I znowu Kniebeugen, Hüpfen i Rollen. Trudno utrzymac si? na nogach, cale cialo držy ze straszliwego zm?czenia. Pič! Pie! Suche usta, wargi sp?kane, pragnienie pali jak ogieň. Tu i ówdzie ktoš z nas pada. Mdleje. Kapo skwapliwie ciagnie brudny, ludzki strz?p pod blok. Po paru minutách zimná woda i mocne uderzenie w poliezek przywracajq delikwenta do przytomnošci. Lecz nie zawsze... Wi?žniowie z naszego transportu, z ďwudziestego czerwca, zostali przeznaczeni po dwóch dniach do pracy. Ci z czternastego czerwca, z pierwszego transportu, sa^ jeszcze na kwarantannie, uprawiajži Kniebeugen, Hüpfen, Rollen. Najpierw trzeba bylo zdusič dusz? w czlowieku, zabic w nim jego ego, zrobič z niego szmat?, zmienic go w stworzenie, które tylko chce ješé i nic wi?cej. Kiedy juž to si? udalo, možná bylo skierowac takich stlamszo-nych, przybitych, ponižonych do roboty. Obóz stanowilo w tym ezasie zaledwie par? bloków dawnych polskich koszar artyleryjskich. Pocz^tkowo, po lpi In porannym, pracowališmy przy budowie ogrodze-ni.i. póžniej powstawaly Baukomrnandos, grupy roboeze, I tóře rozbudowywaly obóz. Istniejace juž parterowe bu-Uynki byly nadbudowywane, a na placu apelowym bu-dowano kolejné pi?trowe bloki. Postawiono tež kuchni?. li) wszystko nasza robota. Na blokách byly tak zwane sztuby*. Zeby pomiešcic Cítcrystu, pi?ciuset wi?žniów na bloku, trzeba bylo w sztubach o powierzchni 18-20 m2 upehnac 40-50 Häftlingów. Leželišmy pokotem na podlodze. Wypadalo nie wi?-Cej niž 30 centymetrów szerokošci na „glow?". Ciasnota byla potworna. Bywalo, že „sztubowy"** wydawal w nocy komend?: „Odwracač si?. Tylko szybko i cícho." W tej ciasnocie spališmy zwykle wi?c na boku, wszyscy / i warza^ w jedna, stron?, bo na lezenie na plecach nie bylo po prostu miejsca. A jak w ogóle spač, kiedy raz po raz wychodzi ktoš do liusiania. Otwarte rany ciekn^, ropa wskutek flegmony splywa z ran lub z wrzodów i spadá na ležacych. W po-wietrzu unoszíj si? potworny záduch i fetor. Dopiero, gdy obóz rozbudowano, wstawiono do ./lub pi?trowe pryeze, bylo troch? lžej. A tak niedospa-iii wstajemy rano i robimy wyšcigi do pomieszczenia na mycie. Nad dlugíj blaszan^ nieck^. wychodzq z rury kra-ny, sk^d leniwie s^ezy si? woda. Trzeba si? bylo szybko nwijac, žeby stana/' do apelu. * Sztuba — izba, vv której ulokowani byli wiežniowic. ** Sztubowy - wiijzieň funkcyjny, pixjlegajacy blokowcmu. 97 Stoimy w koňcu na apelu. Blok ustawiony jak zawsze w dziesieciu szeregach, žeby bylo latwo policzyč. Ale to liczenie jakoš nie wychodzi. Liczq kapo, liczq. esesmani i nie mogžj sie doliczyí. Chyba kogos brakuje. Czy ktos uciekl? Esesmani sí\ wšciekli, kapo udaja^, že tež. wscieklošé trzeba bylo wyladowač na nas — Häftlingach. Postawili nas na bacznošč. Stoimy tak nieruchomo, a každá chwila wydaje sie nieskoiíczenie dluga. Naj-mniejsze poruszenie, a juž któryš z oprawców wali cie po twarzy. Tortury narastajíi. Pada komenda: - Kniebetigcn! — i řece splecione na karku. Przeraženie rošnie, a my slabniemy z minuty na minuté. Wreszcie przychodzi najwiekszy zbrodniarz wszechczasów: Rapportji/hrer Palitzsch w towarzystwie esesmanów. Wola Dolmetscbera. Wysuwa sie blady i wy-straszony Dolmetscher — hrabia Baworowski. - Brak jednego, ktoš uciekl. Ma sie zglosic ten, kto zna uciekiniera — tlumaczy. W szeregach cisza. - Zostawimy was tak dlugo, až ktos sie zglosi. Dalej cisza. Baworowski upadá kopniety w tylek. Rozjuszeni esesmani odchodza, a dowództwo przejmuje kapo numer 30 — Leo Wietschorek. Wytrawny bandyta. Wysoki i barczysty. Mial sile býka. Zwalal z nóg jednym uderzeniem. Biada ternu, kto by mu sie oparl. Mógl za-bic. Teraz on, Leo, pokaze co potrafi. „Knkbeugen!" — wrzasnaj. Trwa to dlugo, tak že nogi sztywniejq. Potem jednak pada komenda: „Au/!"* I tak wielokrotnie. Coraz * Anf! (niem.) - Powstat! 28 ,rys z nas mdleje. Wychod^ z szerc«U mC W°ln°' dusiamy pod nogi, ale gdy Leo jest blisko, robimy to m spodnie. W gorszej sytuacji by* hrabia Baworowski, I t6ry pc prostu w nie nawalil. C>i *«» wyw?szyl to Leo. Przybzyl mu, zwalil z n6g na wP«l omdlatego n.eszcze-nika. Kopac lezacego to rzecz u tych oprawcow calk.em Wturalna. Ale Leo chce sie «fe*rtt KaZC BaworowsklC' mu chodzic na czworaka i szczek'ic- /.apadla noc. Strasznie dlug* noc" My ^ Wreszcie nastal poranek, Slonce QgtzM "tywne, glod-nCl Um?czone cala. Lecz gdy zA^is* wysok° na niemibsiernie pali. A kij Leo p^uje wytrwale. W.elu Bwala sie. na ziemic z rezygnacj"; Inni'symuluja, zeby , Imk iroszke polezec na spieczone) ziemi- Po potudniu ten makabrycznY *Pcktakl Przcrwan°- Pbmien piekla Kb Aus Glaue Bernhard, Mendorf Walter, Ehlinger JoS^ PraSer Karl' Karl, Diesel Albert, Drechsel J^hann, Herrmann Jose , Mauerhoff Heinz, Rossmann Johannes, Wehe Kar , S( hafer Erwin Otto, Regenauer franz> Fr5schke A tred' Buko Heinrich i Gufler Hans- ^ Picrwsza ^ ' przeprowadzono w dole w pobl*iu obo2U' gdzip.W \Z niejszym okresie znalazia sie obo'^'wa rzcinia- Cala al 29 kierowaf Lagerfi/hrer Karl Fritzsch*, natomiast dowódca_ tego plutonii egzekucyjnego byl SS-Untmt/trnifiihrer Heinz Tägcr**. Ciala ofiar spalono wówczas w obozo-wym krematorium. O przebiegu egzekucji komendant obozu Rudolf Hoss poinformowal niezwlocznic tajným pismem Inspektorát Obozów Koncentracyjnych w Oranienburgu. Písmo nosilo oznaezenie „14 f 3", CO w hitlerowskiej praktyce kancelaryjnej oznaezalo rozstrzelanie. W zalq-CZeniu wyslano równiež protokoly przeprowadzonej egzekucji. W formularzu tym zawarte zostaly nie tylko dokladné dane ofiar, dokladný ezas rozstrzelania, nazwiska egzekutorów, ale równiež stosowne wpisy z ogledzin le-karskich. Wszystkie protokoly posiadaly bowicm rubry-kq na takí) notatke. A w každej z nich, podpísanej przez lekarza SS Maxa Popierscha***, widnial taki sam wpis: „strzal w serce" (Herzsch/us). W póžniejszym okresie pluton przeprowadzal cgze-kucjc w dolach, z których wczešniej wydobywano žwir niezbedny do stalej rozbudowy obozu. Takie žwirownie znajdowaly sie m.in. obok bramy wejšciowej do obozu macierzystego z nápisem: Arbeit macht frei, a takže w poblíží] tzw. Theatergebá//cks****. * Karl Fritzsch, ur. w 1903, picrwszy kicrownik obozu w KL Auschwitz, zmarí w 1945 r. ** Heinz Tägcr, ur. 23 lutcgo 1897, w KL Auschwitz od 22 listopadu 1910 do 6 lutcgo 1911 r., dowódca kompanii. *** Max Popicrsch, ur. w 1893, naczclny lekarz garnizonu SS w KL Auschwitz clo jesicni 1941 r., zmarl w 1942 r. **** Byly budynck Wojska Polskicgo, gdzie mial byč teatr. Wla-dzc obozowe wykorzysraly go do magazynowania cyklonu 13. 30 IV N.ulszedl dzieň, kiedy prócz pasiaków, obdarzono nas numerami. Každý dostal numer i winkiel* — to znaezy trójkqt. Czerwony dla politycznych. Dzieci z lapanki u u/ z matka^ to tež polityezni. Czarny — dla uchylaja-■ \■( h sic od pracy. Fioletowy - dla ksiežy, swiadków Je-liowy i innych sekt religijnych. Róžowy — dla homosek-lualistów. Zólta gwiazda - dla Zydów. Ale to nie kolor winkla byl najwažniejszy, najwažniejszy byl numer. Po |( wej stronie, na sercu. Wyžej - trójkqt, a pod nim numer. 1 jeszcze na ipodniach. Na prawej nogawce - winkiel i numer. W pasiakach, z wlasnor?cznie naszytymi numerami, .i(limy w kolejce do fotografii. Jedno zdjecie — jak bysmy m powiedzieli - e// face, drugie - z profilu i trzecie -/ pólprofilu. Zostalismy numerami. ľlsesmani, z symbolem trupiej glówki, przedstawiciele ..( zystej rasy", nadludzie, nic znali naszych nazwisk ni imion. Hylišmy - numerami. Setki tysiecy oznaczonych numerami. Nazywafem sie — dziewiecset osiemnascie. Numer ''IS Auscliwitz, drugi transport. Bity, mc-ezony, pokorný. * Trójkat umieszczony na piersi oraz na nogawce spodni; zaležím' od koloru oznaezal przynaležnošč do okrešlonej grupy wiežniów. 31 Próba ucieczki. On, ten wiezieň, byl niedlugo w obo-zie, jak i my wszyscy - wiežniowie. Ale jego dni - to ból, rozpacz, zwatpienie. Nie chcial sie zgodzič na dlugo-trwale umieranie, pogrzebal nadzieje. Može sie uda? Nie udalo sie. Psy znalazly go gdzieš zaszytego w stercie drewna. Przywlekli go na plac apelowy. Dla nas tragédia - tracimy go. Dla niego — szubienica. Dla esesmanów — teatr, komédia. Z tylu, za bluze wložyli mu drewnianq listwe^ z przy-bitž} gwoždziami tablica.. A na niej: Hurra, hurra, ich bin schon wieder da!* Przed sobí}, na szelkach, mial ogromny beben. Kázali mu walic w ten b;ben, do taktu, jak pod-czas marszu. Szedl. Kroki čoraz krótsze, a przerwy mi^-dzy nimi - čoraz dlužsze. Czyžby opóžnial dojšcie z tym blbnem pod szubienica? Czyžby chcial przedlužyč žycie? Szedl jak w transie. Bóg jeden wie, jakie mysli kl^bily sie^ w jego glowie. Stoimy na placu. Ogarneja nas cisza. Tylko esesmani rechoczí} glosnym šmiechem. To dopiero zabawa. P^tla objala szyj? niedoszlego uciekiniera. Przewrócona lawa. Cialo zawislo... Agónia. Reszta jest milczeniem. Czesto stosowaní} „oficjalní}" karí} byla chlosta. Wy-konywano jq. zwykle publicznie w czasie apelu na spe-cjalnym stole do bicia, skonstruowanym w ten sposób, že lež^cy na nim wiqzieň mial unieruchomione nogi. Bito palk^, rzadziej przewidywanym przcpisami pejczem. Liczba uderzeň, które wedlug przepisów powinny byly byč zadawane szybko, jedno po drugim, nie mogla prze- I i.k zač jednorazowo 25. Faktycznie jednak záležala od In......ru esesmana nadzorujaxego wykonanie kary. Jasio, którego poznalem w wiezieniu w Sanoku, prze-•i/ľdl ze mní} „chrzest" calej gehenny na szlaku Sánok -Krakow (Montelupich) - Nowy Wisnicz. Tež drugi H.uisport. Do KL Auschwitz. Popadl kiedyš w powažne tarapaty. Ktoš rzekomo chcial uciekač razem z Jasiem, I ms zadenuncjowal i jest sprawa w Politische Abteilung. Kara - bardzo lagodna. 25 batów na „kozie". Na „szcze-' ie" bez liczenia. Ale i tak tylek byl poszatkowany I i1 iimosinymi pregami. Niektoré uderzenia przeciely II n r, spod ktorej wyplywala krew. Hyly tež przypadki, kiedy kazano liczyc wymierzane Iu y - eins, ziuei, drei... * Ješli siq delikwent pomýlil w li-i fccniu, cala „zabawa" zaczynala sie od nowa, a to czesto /u.u zylo smierc... I.ato, rok czterdziesty. Byl mlody chlopak - Žyd. Zapi /yjažnilem sie z nim. Nazywal sie lmmerglúck, do-•.luwnie:«zawsze szczešcie». Ladne, obiecujace nazwisko. Lecz tam, wtedy sie; nie sprawdzilo. Choí ów chlopak byl /.iwsze ušmiechnie;ty, przyjacielski i taki nasz, mimo že '.miere wszyscy nosilismy na plecach dzieň i noc. Byl jak ktoš wyjety z wiersza Denise'a Riouala: . Jaka jest sloiviaňska dusza taka jest moja iydowska mimo ie nigdy nie ide do Domu Bozego sie modlic Hurra, ich bin schon wieder dal (niem.) - Hurra, znowu jestem tu! * Eins, zwei. drei... (niem.) - Jeden, dwa, trzy.. 32 33 duio czešciej ide ja z rekami w kieszeniach i giviidie na wiatr lecz w moim senu pali ste Auschivitz i Treblinka dlatego moja dusza iydowska jak slowiaňska jest. Jaká jest slowiaňska dusza taka jest moja iydowska mimo že nie znam kadysz jeszcze mniej inne modlitwy duio czešciej ide ja z rekami iv kieszeniach i gwiždže na wiatr lecz w moim sercu placza i umierajq miliony pomordowanych Zydóiv dlatego moja dusza iydowska jak slowiaňska jest. Jaká jest slowiaňska dusza taka jest moja iydowska mimo že iyje ateistycznie w Boga jeszcze wierze duio czešciej ide ja z rekami w kieszeniach i gwiidie na wiatr lecz w moim sercu promienieje gwiazda Dawida dli itego moja dusza iydowska jak slowiaňska jest." Kiedyš na plac apelowy wtoczono ogromny walec. Wokól walca, na osi, byla usytuowana rania, do ktorej /.uzepiono liny, a do lin wprzegnieto — z jednej strony Xydów, a z drugiej - ksiežy. Wsród Zydów byl równiež linmergluck, wprzegniety clo skrajnej liny. Równano walcem plac apelowy. To byla mordercza práca. Kapo I dlugim pejczem poganial ciagnacych, „oporných" do-siťgal pcjcz. Na domiar zlego, sloňce pálilo niemilosier-nie. Bezchmurne niebo, takie piekne, a takie mordercze. (jala pokryte kurzem i potem, na twarzach grymas Ixilu i rezygnacji. Zdarzalo sie, že ten czy ów padal ze /meczenia. A wtedy kapo „podnosil" pejczem delikwen-i .1 na nogi. Pod koniec dnia padl Immergluck. Zaprzeg Stänal. Kozwšcieczony tym kapo popedzal Zydów z jeszcze wiekszjj furiq. Ruszyli. Walec wolno przetoczyl sie przez nogi wyczcrpanego / wysilku nieszczešnika. Kosci nóg wcišniete zostaly w ziemi?. Nieprzytomnego usunieto. Zmarí. Tak zginal Zyd z nazwiskiem — «zawsze szczescie». Przydzial do komanda pracy bywal czesto przypad-kowy. Pracowalem w rôznych komandach. Przy budowie krematorium stracilem nadzieje na przetrwanie. Wozilišmy taczkami zicmie i kamienie do hudowy pierwszego krematorium. Podia to byla robota. * Tlumaczenie z niemieckiegó - autor wspomnic-i'i. 34 35 L) Kiedy kapo ma dobry humor, pracujemy normalnie. ta-dujemy czy to kamienie, czy ziemie, wozimy pod krematorium, wysypujemy i nie czekajac wracamy. Tak pracujemy przez dziesiec godzin. Kiedy jednak kapo wpadal w gorszy nastroj, zarzadzai prace im Laufschritt - biegiem. Ja wiem, že smierč wisiala nad nami od pierwszego do ostatniego dnia. I nigdy nikt z nas nie wiedzial, czy ten dzieň to bedzie dla niego ten ostatní dzieň, czy jutro jesz-cze bedzie žyl, czy nie, czy stanie do apelu, czy juž nie. Ci z nas, którzy byli troch? bardziej posunieci w latách mieli zerowe szanse, by przetrwač obóz. Práca byla mordercza, kapo musial si? przeciež popisywac, musia! udowadniač, že on jest tym prawdziwym, tym najwla-šciwszym kapo. Za nieposluszcňstwo, za markowanie pracy mógl zabic. Takie bylo jcgo prawo. 1 robil to. Do konca harówki bylo juž niedlugo. Rece, nogi i kregoslup „gonily" ostatkiem sil. Obok mnie pracowal „niedoswiadczony" stažem i wiekiem, chudý i slabý wie-zieň. W polowie drogi postawil taczke i wolno prostowal plecy. Zauwažyl to esesman. Krzyknal na niego i ruchem reki przywolal do siebie. Ten, blady i spiety ze strachu, podszedl do oprawcy. - Cib íleine Miitze!'" - rozkázal. Wiezieň stoi i nie nie rozumie. - Deine M/itze! — wrzasnaj, wskazujac na czapk?. Wolno, bardzo wolno wiezieň zdejmowal czapk?. Juž wiedzial, že nadszedl koniec wszystkiego. Esesman zas rzucil czapke daleko, jak tylko mógl. * Cib ckiiiĽ M/itze! (nicm.) - Daj swojíj czapke! Zabieraj swojžj czapke! Schne//.' Schne/1! Los! faka ostatnia mysl zawisla w mozgu tego biedaka? Po I hwili bowiem rozlegl sie strzal. Brutálny, nikezemny M t Vili. < >bok siebie kilka zwlok. Nie wróca^ juž na wlasnych nogach. ľ'aktycznie každý esesman mógl zabič wiežnia, nie l'Diioszac za to zadnej oclpowiedzialnošci. Tego rodzaju pnMVpowanie bylo akccptowane i popierané nie tylko przez wladze obozowe, lecz takže przez najwyžsze czyn-ml.i w paňstwie. Hitler nie ukrywal zresztĺj, že faktycz-ii.i przemoc i terror to skuteczne srodki sprawowania wladzy: Nie chce — glosil — by z obozów koncentracyjnych trobiono základy sanatoryjne. Terror jest najsku-teczniejsza broni;} polityczna (..-)• Ja potrzebuj? ludzi, którzy dzialaja, twartlo i nie namyšlajíj si?, gdy majíj kogoš zabic (...). Sumienie jest žydow-skim wymysfem (...). Každý postepek ma sens, takže i sama zbrodnia (...).* W tym duchu w Dachau, owej slynnej szkole katów ipod znaku trupiej glówki, szkolil i wychowywal kadry dla obozów koncentracyjnych pierwszy inspektor i — jak okrešla go Hôss - wlasciwy twórca obozów, Theodor Bicke. Z tej szkoly Eickcgo wyszla tež kádra zalogi obo- * H. Rauschning, Gespräcbe mil Hitler, Ziin'ch-Wicn-New York 1940, s. 79, 81, 82, 95, 210, 21 I. 36 37 zu koncentracyjnego w Auschwitz, w sklad ktorej wcho-dzili: komendant obozu Rudolf Hóss — pedantyczny zbrodniarz, sterujacy zza biurka calym mechanizmem zaglady; pierwszy kierownik obozu Karl Fritzsch - twór-ca systému indywidualnego terroru, który przetrwal do koňca istnienia obozu; jego nástupca, byly szef specjalne-szkolenia w KL Dachau — Hans Aumeier oraz podofi-y, wykonawca wyroków šmierci — Gerhard go: cer raportowy, Palitzsch i inni. ■ V .......dant KL Auschwitz Rudolf Hóss zažádat od ko- "I.uiia obozu w Sachsenhausen 30 wi^žniów spošród ulowych przest^pców, którzy „nauczyliby" nowych .....w karnošci obozowej. Mieli oni pelnié role kapo. Mylo ich trzydziestu, numery od 1 do 30. Kryminali-irodowošci niemieckiej. Zielone trójkq.ty. Oni to, ja-pi/cdlužone ramie SS, stworzyli wiežniom w KL Au-ii/ atmosféry mordu, terroru, cynizmu, brutalnošci nosii iľlstwa. Spelniali w obozie róžne funkcje. H\i kapo, nie dawalo poczucia bezpieczeňstwa i nie ..ílu nietykalnošci. I oni mogli paše zabici tyfusem '"n.| i horoba., wpašč w nielaske panów SS lub zginac i mni lumkach miedzy sobq. Im jednak wi§cej nas bylým liczniejsza byla grupa wiežniów funkcyjnych, ■ i i' \» 11 jako sanitariusze, sztubowi, Vorarbeiterzy, ' i, jak równiež szcz^šliwych wybraňców losu, 1 ľ i1 \' h pod dachem, chroniacym od mrozu, desz-luiy i blota. Lecz nikt nie mial gwaraneji przežycia. i ......, i .híí kilku kapo. Strasznego zabijáky Leo Wiet- I i Mial numer 30. Zmarl w 1942 roku. Brodnie-i Miiino - nr 1 - Lagerältestera z Auschwitz I, wy-"iľro transportem do Bergen-Belsen, gdzie zostal mlowany po s^dzie koležeňskim. Bonitza Bernarda '1 lilockältestera. Mial proces w 1966 roku we 39 Frankfurcie nad Menem, dostal dožywocie. Jeszcze inni to: Grönkc Artur - nr 11, kapo. Proces w 1966 roku, w tym samým miešcie. Huchter Dietrich - nr 15, zmar! na tyfus w marcu 1942 roku. Missun Berthold - nr 21, zmar! w lutym 1942 roku. Harhort Roman - nr 25, sa-mobójca - powiesil si?. Byl wsród nich jeden wyj;itek - po prostu dobry czlo-wick Otto Kusel — nr 2. Pelnil runkeje Arbeitsdiensta. Ten rozumial innych i gdzie mógl, tam pomagal. Wobec mnie tež ma swoje zaslugi. Mysl?, že nie byloby mnic juž, gdyby nic on... Najgorzej bylo, kiedy podezas pracy wykaňczano wi?žniów. Zmarlych czy tež zamordowanych musielismy dowiežč do Lagerinnere. Lagerinnere to miejsce, gdzie bylišmy zakwaterowani — obóz wewn?trzny. Stamtad wychodzilišmy rano, przy wtórze orkiestry, przez bram? Arbeit macht frei do Lagergebiet - obozu zcwn?trznego, gdzie zatrudniona byla wi?kszošc komand roboezych. Wewnatrz obozu tež pra-cowaly komanda roboeze, na przyklad Reinigungskommando, Küchenkommando, Baukommando. Cala reszta zas pracowala na zewnqtrz. Dojechac taczkžj, do której wložono zwloki zmarlego czy zadr?czonego na šmierc kolegi, do obozu, to nie tylko wielka sztuka, ale i kwestia ogromnego szcz?šcia, žeby si? to udalo. A ja mialem to nieszcz?šcie, že bardzo cz?sto kapo ladowal jakiegoš „umrzyka" wlašnie do mojej taczki. Wchodzimy wi?c przez bram? piatkami, niosqc kilo-fy, lopaty, wiozac taczki. Kapo inial obowiqzek meldo- II siojacemu w bramie esesmanowi powrót komand procy, podajac jego stan. Na przyklad meldowal: „Kapu .nlniindzivanzig und sechzig", co oznaezalo: „Kapo nu-III, i .Iwadziešcia osiem i szeščdziesi?ciu wi?žniów". ľsesman odszukiwal w ksi?dze numer komanda i jprawdzal, ilu zostalo wyprowadzonych do pracy. •I i .iwdzal, czy stan wyprowadzonych i wprowadzanych //•,.! za- czynalo si? pieklo. Esesmani bili, kapo bil. Krew, siace i guzy. Žeby tego uniknúc trzeba bylo maksymalnj uwažac. Ciqgle bylo si? wi?c w strachu, pod presjq, aieu$tan_ nie dr?czylo pýtanie: Czy to si? uda? Czy wjad? taczkq do obozu bez przeszkód? Odpruženie nast?powalo dopiero po przekroczCnju bramy obozu. To byly stresy, które bardzo odbijaly s;? na psychice. Trzeba bylo miec dužo szcz?šcia, byt silnym i zdrowym i umieč szybko si? dostosowač. I Tymczasem pracujemy. Wozimy taczkami citary Kapo daje komend?: Im Laufschritt!* - wi?cbiegamy Takiej pracy nikt nie može wytrzymač dlužej niž g0(j2j_ n?. Wyczerpany szybko upadnie. A to znaezy, že dobije go kapo. Czlowiek czuje si? jak zaszczute zwierze. M0b;_ * Im Laufschritt! (niem.) - Biegiem! 42 j( wiyc w sobie wszystkie sily. Trzeba tež wykorzysty-momenty, kiedy kapo si? odwraca, bo kogoš bije, lnalnie. Ale myšlal i dzialal irracjonalnie. Úmysl kogoš i il.icgo zapr2íit:aja t-yiko jC(Jna myšj. „zdobyč cos do je-cnia . Nawet, ješli to mialby byc na wpól zgnily ziem-iH.>k ležacy g>> 1 Kolejný dzieň pracy za nami. Wracamy do obozu. Brama Arbeit macht frei. Pod prawym jej slupem stoi Häftling. Przygarbiony, zapadle piersi, na ramionach wi-si pasiak, z którcgo wystaje gola, chudá szyja. Z reka-wów zwisajq zsiniale od mrozu dlonie. Przymglone, nie-ruchome oczy patrzq donikad. Z ust wystaje zmarzni?ty kartofel. To on, ten kartofel jest dowodem przest?pstwa. Zostala zabraná, ukradziona wlasnosc obozu. Wla-snošč Rzeszy Niemieckiej. Czy to, co widzimy jest karq za przewinienie? Alež nie! To zaledwie wst?p do dalsze-go ciagu. Kiedy wszystkie komanda pracy znajckj si? za bramíj, wewmitrz obozu, Häftling - „zlodziej" - pod eskortíi esesmana, reszta sil powlecze si? do Politische Abteilung, gdzie zostanie osiuJzony. Wyrok? Može slupek, može koziol, a može bunkier? Lecz to juž nie ma znaczenia. Häftling-Muselmann, bo tylko Muselmann može podniešc zmarzni?ty ziemniak z nadziejíi, že usunie nim, choč na chwil? straszliwy, nieprzerwany gk'xl, zostanie niebawem osadzony. Každá kara, jaka jest do dyspozycji panów z SS, jest dla Muselmanna kara^ šmierci. Bo nawet najlžejsza z repertuaru kar dla niego jest ciosem ostatecznym, ciosem šmiertelnym... Jeszcze dziš Leichenkommando powiezie jego kosci ob-ciagni?te bladíj skóra do krematorium, a numer wykre-šlony zostanie z ewidencji. Numer, nie czlowiek. Kiedy wracamy z komandem na przerw? obiadowíi, mamy do zalatwienia trzy podstawowe czynnošci: zješč zup?, umyč misk? i zalatwič potrzeby fizjologiczne. No, wlašnie. Latryna byla wprawdzie spora i wystar- 44 i /ylaby, gdyby to bylo na obozie harcerskim. Ale tu, i) si?cy potrzebujacych? Wykopaný rów ma dlugošč 6 može 8 metrów. I\[a(j lym rowem, o gl?bokošci 1,5 metra, oparty jest na 1^ dat h drag. Z przodu i z tylu - drcwniany parawan. [j rodka wchodzilo si? z jednej strony, a wychodjjjk / drugiej. Nie dziwnego, že przy takiej ilošci potrzebujacycL byly zatory i przepychanki. Žeby usprawnič i zwi?ks^y(.' ..przepustowošč" wyznaczono kapo, który mial w CŽajj. przerwy obiadowej „regulowač ten ruch". Dla kapo byla to pyszna zabawa. Dla nas, um^cfcrv iiych, potworny stres. Kapo z grubym kijem stal u wejscia latryny. A ^ stališmy w dlugiej kolejce, przest?pujac z nogi na no^ Wchodzilišmy, a raczej wbiegalismy do šrodka dziesj^. leami. Najbližsza do wejscia dziesiatka wi?žniów, tr^y mala w r?ku odpi?te spodnie. Tym, CO juž weszli ka ocllicza do dziesi?ciu. Kiedy padalo slowo - zehn - c|žje i?č, zalatwieni czy niezalatwieni, musieli biegj-ipuszczač latryn?, wybiegajac z drugiej strony. Zdarzalo si?, že ktoš si? zagapil, bo nie dosly^ „zehn" i napierany przez nast?pnq dziesiatk? nie wysL CZyl z latryny na czas. Robilo si? zamieszanie, które \ po „rozwiazywaľ kijem, wyrzucajíjx: przy tym z sj^i. Itraszne przekleňstwa. Zdarzalo sic; równiež, že któr^, ( mocniej pocz?stowanych kijem wywrócil si? i wp^ lo rowu wypelnionego do polowy kalem. Gehenna. Tymczasem zaczynajíi formowač komanda do pt^ a w kolejce do latryny stojíi jeszcze wi?žniowie. Moj$- ' t ro si? im uda? 45 s <>ľ> Z do Noc. Postenkette czuwa. Blask ksiežyca obejmuje blo-ki. Obóz spi. Wartownicy nie. Ja tež nie. Jutro písanie listów. List do rodziców - jeden raz w miesiacu. Gdyby po-zwolili nawet codziennie, to i tak by to nie nie zmienilo. Trešč zawsze ta sama, ofiejalna i banálna: Liebe Eltern, ich bin gesund und munter und hoffe von Luch dasselbe. Mir geht's gut, ich arbeite hier und ich hol f e dass wir uns bald wiedersehen.'1' Wíisz syn - Kazik Czy rodzice wiedzieli, že to nieprawda? Co mysleli o tých slowach? Czy wiedzieli, co tu naprawde sie dzie-je, jak to naprawde wygkjda? Chcialbym im tak dužo opowiedzieč. Može opowiem - jak wróce;. Opowiem -byč može. Czy wiedzíj, o czym marze na deskách pryczy? Tylko jeszcze o czystej bieližnie, tylko jeszcze o prawdzi-wym lôžku... Dawno juž przeszly i zginely romantyczne marzenia 0 šciežkach w ogrodzie, kwitnacych kwiatach w majú. Najczešciej marzenia moje zwiíjzane sq z kromkí} chleba. Gryzíj nas wszy i pchly. Wczoraj, przedwczoraj i dzis... Zawsze. Dawno juž zapomnialem, co znaczy slowo wolnošč. Czy naprawd^ wolno spacerowac przez zielony las? Jest * Liebe Eltern,... (nicm.) - Kochani Rodzice, jestem zdrowy 1 w dobrej formie, mam nadzieje, že i wy tak samo. Mnie powodzi sie dobrze, pracuje tu i mam nadzieje, že zobaezymy sie niebawem. KÍ m a i tak przeražliwie zimno. Tesknie^ za žyciem, a ono ľ si tak daleko, niewyobražalnie daleko. Kr^ce si£ u koszmarze, szukam spokoju... daremnie. Na górnej pryczy jeszcze ktoš, kto sie meczy. Z gardla, z obledem w (Kzach, wyrzuca krzyk rozpaczy. „Smierc — myšie — oli.irc... wybiera". Kiedy juž nas bylo wiecej — liezylišmy si£ juž na ty-lia.ee - glód rozdzieral nam wn) i '.esmani nie widzieli. Potem musisz znaležc sobie ja-I ľ . inne komando. Ješli nie, bede musia] zrobié z tobq I " 'i /.idl'k. Moj przyjaciel Zbyszek, numer 260, przez piec tygo-lin lulansowal miedzy žyciem a šmiercia. Byl juž slabý, M n,' wymyšlil sobie prace sprzqtacza terénu obozowego. ()n, sam sobic byl kapo i Häftlingiem „sprzíitaczem". 1 os (akiego mógl wymyšlic tylko numer 260. Jakie mial wvposaženie? Wiadro i kij. Gwoždziem zakonezony kij, I tórym zbieral porzucone papierowe skrawki i inne róž-iii smieci. li) byl pomysl na glebszy oddech, lecz niewyobražal-nic niebezpieczny. W každej chwili mógl go prawdziwy I .11 >< > czy nawet esesman zapytac, co robi i z czyjego poli 11 nia, i bylby to jego ostatní dzieň žycia. Piec tygoclni to sie udawalo. Wreszcie dostrzegl go Lagem/tester. Slynny Leo - bez-I Midonowy zbroclniarz. Co robisz? — zapytal. - Czy Arbeitsdienst kázal ci to l I 'I uč? Nie, ja sam. Leo oniemial ze zdumienia. Dlugo sie mu przypatrywal. - Pójdziesz do raportu i koniec z tobq - jeszcze jednak stal i jakby sirog? t? znaczyla stróžka krwi. A ta niejednokrotnie latii si? strumieniami. To bylo prawdziwe pieklo. Kiedy byla przerwa usiedlismy w cieniu, pod platfor-mi| wozu. Przechodzil obok wi?zieň. Lichý, prawie Mtt-\tlmann. ZerknaJ na nas i mówi: Raz na wozie, raz pod wozem. liyé može, tak sobic powiedzial, jak to mówia, co šli-ii.i przyniesie na j?zyk. Jednakže dwuznacznosé tycli lów sprawila, iž zapadlo milczenie wšród nas do koňca przerwy. Alka niecz?sto widuj?. Wiem, že dobrze si? trzyma i wiem, že dostal si? do „dobrej" roboty. Pracuje w (čuchni dla SS. Nie može mi pomagac. Pracujacy w tej kuchni WÍ?žniowie sq cz?sto rewidowani. Wynoszenie czegokol-mek na blok równalo si? smierci. W chlodne popoludnie, a bylo to w niedziel?, spotka-l( ni Alka na obozowej ulicy, przy której rosly doroclne brzozy — niemi šwiadkowie ludobójstwa. — Co tam slychač? — pytám. No, wiesz, glodny nie jestem, ale nasz kapo I SS-kuchni nalatuje na mnie, jak na ognista^ brunetk?. Pedzio przekl?ty. Czekam, kiedy mnie stamtqd wysadzi, ho przeciež mu si? nie podstawi?. Chociaž nie wiem, jak (o si? zakoňczy. Esesman, kierownik kuchni jakos mnie 0IZCZ?dza, može dlatego, že jestem tam jedynym znajq-(y m j?zyk niemiecki i najmlodszym z pracujíjcych tam wi?žniów. - A poza tym, jak ci idzie, Alek? Wiesz, wczoraj bylém z kapo w sektorze dla ruskich 56 57 jeňców wojennych, Groza. Normálny czlowick nie zniesie takiego witloku. A može my nie jestešmy juž normálni? Do obozu jcňców nie wolno bylo wchodzič wiežniom z pozostalej czesci obozu. Przy bramie stali dyžurni jeň-cy Rosjanie. Esesmani nie wchodzili do jenieckiego obozu, bali si? týfusu i innych chorob. — Po wejsciu na blok — ciagnal dalej Alek — musieli-šmy išc wolno mi?dzy jeňcami ležacymi na korytarzu, umierajacymi na betonowej posadzce. Na piersi mieli kopiowym olówkiem wypisane swoje obozowe numery. Ci byli przygotowani do spálenia. W umywalni i na koncu korytarza byla sterta trupów do wysokošci 2,5 metra. W sztubach na pryczach jeňcy spali po pieciu, szešciu. Stloczeni i zawsze glodni. Poznalem tam Rosjanina, czol-giste z Charkowa. Nazywal sie Michajlo Zyniewicz. Wi-dzialem tež, jak umieral mlody chlopak, Polák w czar-nym mundurze ze szkoly kadetów we Lwowie. Rosyjscy jeňcy wojenni — opowiadal Alek — sa traktowani gorzej niž Zydzi. Nie majq žadnej szansy na dlužsze przežycie. Slyszalem, jak jeden esesman opowiadal w kuchni o pewnym Rosjaninie zatrudnionym przy rabaniu drew-na. Poganiany przez kapo rqbnaj go siekierq w glowe. Skaleczyl go tylko, gdyž byl zbyt slabý, by móc silniej uderzyc. Chcial zabič, ale mu to nie wyszlo. Esesmani zwolali wiec kilku kapo, a ci cale komando pracy, okolo 100 jeňców, zatlukli kijami na smierč. Wbrew prawu mi?dzynarodowemu w obozie kon-centracyjnym w Auschwitz osadzano równiež jeňców wojennych. Tylko w poczatkowym okresie, dla zachowa-nia pozorów, przetrzymywano ich w wyodrebnionej cze- |i i obozu macierzystego, okrešlanej jako „Obóz pracy ra-ilzieckich jeňców wojennych". W ci^gu pierwszycb I iniesiecy pobytu w obozie, tj. od paždziemika 1941 ro-I u marca 1942 roku, z liczby 10 000 jeňców radziec-kich zmarlo z glodu lub zostalo zabitých ponad 9 000. I)(i koňca istnienia obozu osadzono w nim jeszcze 2 ty-.i.ue jeňców. Ponadto obóz ten byl miejscem egzekucji |iiu()w wyselekcjonowanych w obozach jenieckich — tych zas nie rejestrowano, lecz bezpošrednio po przy-wuzieniu rozstrzeliwano lub zabijano w komorách ga-/owych*. Ogólem przywieziono do obozu co najmniej I i 000 radzieckich jeňców wojennych. Mam Krätze - swierzb. Cialo pokryte swedzacymi plamami. To jest zakažne. Przede mnq wiec izolacja w szpitalu obožowym. Lež? sam na pryezy, bo wezoraj byla selekcja i prawie wszystkich z tej salki wybrano do gazu lub „szpilowania"**. Trzy razy dziennie mocz? si? w wannie z niebieskim plynem. Može to genejana, mo-ze inny šrodek. Dwa razy dziennie dostaj? jedzenie. Le-l.uze i piel?gniarze - nasi — Polacy. Rzadko zachodza. W nocy spač nie mog?. Przeražliwa cisza. Paraližuje mnie strach przed selekcjq. Mam za to dužo ezasu na rozmyšlania. D^iwne uezucie. W obozie nigdy nie ma na nie ezasu. Umrzeč to w gruncie rzeezy nic. Ješli „to" zostanie * J. A. Brandhúber, Jeňcy raclzieccy iv okzie koncentrucyjnym iľ Oswifcimiu, w: „Zcszyty Ošwivcimskie", 1960 nr 4, s. 3-62. ** Wstrzykiwanic wiežniom fenolu za pomoq dlugicj igly wbi-janej w klatky picrsiowii ofiary, bezpošrednio do komory sercowej. 58 59 czyste. Inaczej jest z biegunka, mulem, krwi<| i jeslí „to" trwa, dlugo trwa. Po paru dniach wieczorem przychodzi pielegniarz. Oglacla mnie dokladnie. -Jest lepiej - mówi. - Oby tak dalej. Chyba wyj-dziesz za par? dni. A ja lež? na dole pi?trowej pryczy i mysl?, i boj? si?. Wiem, co znaczy selekcja. Przeciež niedaleko „urz?duje" sanitariusz Klehr. Ten ma wlasne metody ušmiercania. Mija jeszcze kilka dni. Wizyta lekarza. Nasz - Polák. I znowu ogla/da. -Jest dobrze - mówi. Ušmiecha si?. - No, jutro brade wyskoczysz na obóz. Wrócil z urlopu doktor. Ale nie nasz... Plawi si? z ra-došci, kiedy zarzadza selekcj?. „Lepiej, žeby ci? tu nie bylo" — mysl? sobie. I nadeszlo to jutro. Smutný, pochmurny poranek. Wlaczam si? w žycie obozowe. Juž dawno spadly jesien-ne, požólkle lišcie z drzew. Lecz šwiat jest zly, niebez-pieczny. Oddziela nas od siebie drutem kolczastym i po-zostawia samých. A przy tym wyrzuca nas daleko na swoje rozdroža... Dziš pada ánieg, a bialy šnieg skrzy si? jak srebro, nawet tu za drutami... Cicha grudniowa noc. tagodnie spadaja šniežne platki na baraki i obozowe ulice. Pokryly mrozem drzewa i wszystko wokolo. Pod bialq powlokíj šmierc i pokoj. Nie-bo pelne gwiazd. Czas zimy i niedaleka Gwiazdka. Bože Narodzenie... To juž trzecie poza domem. Gwiazdka bez šwiec, bez kol?d, bez swiíitecznego jedzenia i cieplej odzie-žy. Snieg przyprószyl ulice obozu, ziemia stwardniala. IT 1 Cr W zastyglej w ciszy obozowej ulicy, która, tak porzad-ni( wymietlišmy, gdzie szron blyszczy srebrem, w čichej Brudniowej nocy, ustawiono choink?. Jak dziwnie wy-alttdaja. zawieszone na niej lampki w pošwiacie komina I i. iiiatorium. Pami?tam zastygle Izy. (idzieš za kolczastymi drutami slychač špiew. Stille Nacht, heilige Nacht... Cicha noc, šwi?ta noc... Wigilia. Pijani nadludzie špiewaja^ kol?dy. My wtuleni pod ko-,iin, myšlžj jestešmy w swoich domach... Može jest tam ,! n linka, nasza polska choinka?... I mama nuci cichutko I nl.ijiejezuniu. Kochana Mama. Czy zobacz? j^ jeszcze? Nosiciele kultury šwi?tujíj. Spadkobiercy Bacha, I liindla, Wagnera, Goethego, Schillera. Pijani nosiciele i rupich glówek špiewajq... Spiewaj^... Na obozowej ulicy šwieci noca^ choinka niemieckiej sinierci. Uporczywie.migoca. lampki, z komina unosi si? dym. Jak rozpaczliwy jest ten dym. Nie! Tego nikt nie zrozumie! Zima. Przelom 1941 i 1942 roku. ,Nie pami?tam, ja-ki to miesiíjc. Stoimy na apelu. Esesmani zdajži raport o stanie wi?žniów na blokách. Zgaclza si?. Pada komenda: - Arbeitskommando formieren^. Obok mnie stoi starszy, wyn?dznialy Häftling. Bezi-inienny Häftling. íle razy na apelu stališmy rami? w ra-mi? albo szlišmy do pracy bez celu, po pi?ciu w szere-gach, w šniegu. Gl?boko w piersi, pod winklem, bily na-sze twarde serca. Tylko jedna mi?dzy nami byla róžnica: litera w czerwonym winklu i numer pod nim. Stojacy obok mnie Muselmann w ostatním stadium, ■ 60 61 wyszeptal cos przez zmarzniete wargi i z wolna, po czym coraz predzej, kroczyl prosto na dru ty. Desperacko, z rozrzuconymi na boki řekami, rzuca si? na kolczast^ zápore... Zawisl. Pradú nie bylo. Padl strzaf... Wreszcie blogi spokoj - koniec cierpieň. Dobiegam do swego komanda pracy. Zaczyna si? dzieň, jak co dzieň. Zaczynam puchnac. Nawalaja^ nerki. Dia mnie to kolejný ostrý zakr?t. Jest pocz^tek roku 1942. Jestešmy juž jednak lepiej zgrani. Koledzy przyprowadzaja. studenta medycyny. Popatrzyl, pomacal i diagnóza: - Nerki. Masz jedna^ szans?. Zadných plynów, do-slownie, i troch? podsuszonego chleba. Nic poza tym. Ješli wytrzymasz tydzieň, z wolna dojdziesz do normy. Wytrzymuj?, ale nogi trz?sq. si? z wyczerpania. Wieczór, juž po apelu. Czekam na kromk? chleba. W kuchni pracuje Janek. Jest pomywaczem i chlopcem do wszystkiego. Zaprzyjažnilem si? z nim w wi?zieniu w Sanoku. Gdy jestem bardzo glodny i slabý, stoj? pod kuchniq caly wieczór, czekajac na Janka. Može wyniesie troch? chleba? Ješli tylko može, wychodzi szybko z ka-waikiem chleba za koszula.. - Masz. Trzymaj si? Kazek - i szybko wraca do kuchni. W ci?žkich chwilach pomaga mi, jak može. A ja jesz- cze walcz?, jeszcze utrzymuj? si? na nogach. VII |cst chlodny, pochmurny poranek. Apel. Arbeitskomman-,bi formieren! Gdzie by si? doczepič - myši? - žeby bylo i hoč troch? lžej. Nagle slysz?: - Hej, ty! 918! Podskoczylem do Arbeitsdiensta. To on mnie wolal. I Itto Kusel, Niemiec, numer obozowy 2, zielony trójkíit, /awodowy przest?pca kryminalny. Dobry cziowiek, pomaga mlodym, wyczerpanym wi?žniom, przydzielajac II li do znošnych komand pracy. - Dolacz do HW1, tam brak jednego. Nie wiem, co to za komando. Wychodzimy. Po dro-dze pytám, gdzie idziemy. - Ty tu pierwszy dzieň? - pyta ktoš. - Pierwszy - odpowiadam. - O, to dobrze trafileš, bo pracujemy w HWL - po- I icsza mnie tamten. - A co to takiego? - nie jestem zupelnie zorientowany. - Hanptwirtschaftslager der Waffen SS* - uzyskuj? in-lormacj?. - B?dziesz zadowolony. Dach nad glöw%. Harówka jest, ale ani na deszczu, ani na mrožie nie pra- ( ujesz. * Glówny magazyn oddzialów SS. 62 63 W HWL zatrudnili mnie na partcrze. Pracujemy przy zaladunku i wyladunku. Pami?tam pierwszy dzicň. Podjechal pociaj> z wago-nami wypelnionymi makíi. Stukilogramowe worki. Nie-latwo je nosič. Najpierw ukladamy je na wózku. Podjež-džamy do wyznaczonego miejsca i rozladowujemy je. Ciežka praca. Nauczylišmy si? rozrywač te worki wóz-kiem. Troch? maki zawsze wypadlo. Po zakoňczeniu pra-cy trzeba to sprzatnac. Zamiast wysypac, ladujemy to, gdzie si? da. Potem troch? wody do tego. Síj. kluski, a jak šíj kluski, to jest žywnošč. Nie ma juž glodu. A to bardzo wažne - brak glodu i dach nad glowíi. Kondycja fizyczna wyražnie si? po-prawia. Opodál magazynu znajduja si? murowane baraki. Garážuje w nich kilkanascie samochodów róžnego typu i przeznaczenia. Urzadzono w nich równiež warsztat na-prawczy. W warsztacie tym pracujq wi?žniowie: Euge-niusz Bendera, numer obozowy 8502 oraz Józef Lem-part, numer obozowy 3419. Sq. oni wlqczeni do komanda pracy HWL. Lempart - ksiadz, zrównowažony, spokojný, facet z zimna^ krwiži. Bendera - Ukrainiec, silný, šniady i piekielnie odwažny, mistrz w lawirowaniu mi?-dzy žyciem a smierciíj. Mechanik samochodowy, nie-zrównany w swoim fachu. Naprawia te samochody, od których odst?puj^ bezradní mechanicy - Niemcy - z braku dostatecznych kwalifikacji. Kiedy cos w jakimš samochodzie zepsuje si?, a niemieccy mechanicy nie potrafiíj znaležč awarii, wolajíj Genka. A dla niego nie ma w samochodzie žádných tajemnic. „Szanujíi" go za to, že w každej sytuacji, przy každým, nawet bardzo skomplikowanym uszko-dieniu daje sobie rad?. To on utrzymuje te samochody ii.i ( hoclzie. Gdy naprawi juž wóz, musi kawalek nim po-|eždzič obozowymi uliczkami, žeby sprawdzič, czy ws/.ystko dobrze dziala. Bez obstawy SS! Sam ježdzi po Obozie, a wlašciwie poza nim, w tak zwanym Lagerinte-i, uengebiet. Tak duze maja^ zaufanie do niego. 1'rzepracowalem par? tygodni, a može i wi?cej. Jest poczíítek mája 1942 roku. Genek Bendera polubil mníe, Itibi ze mn^ rozmawiac. Pewnego razu mi si? zwierzyl: Wiesz Kazik, mníe chyba wykoňcz£|. Pójd? albo do i.i/Li, albo na rozwalk?. Dostálem cynk od chlopaków. Nasi wi?žniowie pracuje takže w biurach i cos niecoš i zasem potajemnie wyniuchali. Powiedziano mu: - Genek, nie wiadomo kiedy, ale jesteš przeznaczony n.i wykoňczenie. Bendera zapytal mnie: -Jak myšlisz, czy možná by jakoš si? stád wyrwac? Popatrzylem na niego jak na czlowieka, który zupel-pie nie wie, co mówi. Wyrwač si? stř^d - bagatela. Ale kiedy troch? zastanowilem si? nad sytuacjq kolegi, zmie-nilem nastawienie. Nad moim przyjacielem wisi jednak (en „miecz Damoklesa" - w každej chwili mogq go „roz-walic". Wtedy zaczí|lem i ja myšlec, czy cos takiego jak ucieczka jest w ogóle možliwe. Codziennie teraz o tym rozmawiamy po apelu. Po-wiedzial mi kieclyš: - Wiesz Kazik, mam pewien pomysl - ja w každej chwili mog? przygotowac samochód. Przeciež oni mnie tam nie zawsze kontroluje, pozwalaj^ mi ježdzic. Mog? 64 65 przygotowač samochód, którym moglibyšmy stád wyjc-chač. To juž cos jest. - Ale jak dostač ten samochód? - mam wa_tpliwošci. - To jakoš wymyslimy. Zacznijmy od tego, že mamy samochód. A to jest do zrobienia — próbuje mnie prze-konac. Etagenfiihrer Zucker zabieral mnie od ezasu do ezasu do miejsca, gdzie mieszkal. Mialem mu posprzqtac, po-zmywač naczynia, umyč podlogi, okna. Ja robilem po-rzíjdki, on siedzial obok, czytal gazety, sluchal radia. Czasem zostawial pajde chleba na parapecie okna. Wie-dzialem, že to dla mnie. Gdy wszystko zrobilem musia-lem wracač do roboty do magazynu. Genek zagadnaj mnie pewnego razu: — Ty mówileš, že chodzisz tam na jakieš sprzíítanie. A jak myslisz, czy tam nie možná by „zorganizowač" ja-kichš mundurów? Pomysl tylko, samochód, niemieckie mundúry Može to bylaby ta wlašciwa droga? -Jak ty sobie to wyobražasz, Genku? - nie moglo mi sic to zmiešcič w glowie. — No wiesz — odparl — musiaibyš pójšc na calošč. Za-bič Niemca. Wtedy masz mundúry, ja bym podjechal... — Genku — oburzylem si? troch? — to jest na wariac-kich papierach. Ja morduj? fryca, ja bior? mundúry, ubie-ramy si? i jedziemy. To tylko tak si? mówi. Zrozum, oni s^ wyszkoleni. Majíj swoje zásady, wiedzíí jak dzialac... Caly ezas nasze úmysly sq jednak pochloni?te tylko jedna, sprawq - jak stqd uciec? Jemu i mnie od tych mysli p?ka glowa. Niedlugo musialem ezekac. Mielišmy krótkžj przerw?, dopiero podtaczali drugi wagon do wyladowania. Szcz?- t< ic czasem przychodzi z pornocíi zupelnie nieoczekiwa-iiu\ Wachmann Zucker, pan i wladca parteru, wysyla mnie ni drugie pi?tro po puste kartony. Zauwažylem wtedy, že po drugiej stronie korytarza sq. ■ Ii/wi, a na nich tabliezka z nápisem: Bekleidungskammer. Jakiež to Bekleidung mogq mieč Niemcy? Mundúry l'1/cciež, a nie smokingi. Z tym odkryciem poszedlem od razu do Genka. Genek, na drugim pi?trze jest Bekleidungskammer. A cóž to takiego? — nie wiedzial. No, mundúry — wyjašnilem. - No widzisz, juž cos mamy - powiedzial - postaraj si? wpasc tam na drugie pi?tro, može uda ci si? lepiej poznač spraw?. Wpadalem codziennie na drugie pi?tro, lecz drzwi /iiwsze byly zamkni?te. Wreszcie trafilem na drzwi lek-ko uchylone. Uslyszalem jednoezesnie, že ktoš tam jest. „Bože kochany — myšlalem — jak si? tam dostač? Tam |ist esesman. Nie masz innego wyjšcia — mówilem wciíjž do siebie — musisz tam wejšč, po prostu wejsč". Gtwo-ivylem drzwi i wszedlem. Co mówi?? To, co w tej sekun-dzie podpowiada mi rozum: - Herr Rottenführer, Sie sollen ins Hauptbüro * Esesman zeskoczyl ze skrzyni, bo cos tarn wysoko ukladal. Podbiegl do mnie i zaezaj tluc, kopač. Wywró-( ilem si?. Ležalem. A ten mnie wciaž bil. Tak mnie do-prawil, že dlugo bylém strasznie pokiereszowany. Ale juž wiedzialem! Bože, juž bylém pewny, bo widzialem: hel- * Herr Rottenführer, Sie sollen ins Hairinbüru! (niem.) - Panie star- s/.y szeregowy, jest pan proszony clo gl< Swnego hiura. 66 67 my, pistolety, granáty, amunicje w skrzyniach i mundúry. Wszystko tam bylo. Moglišmy mieč wiec to, czcgo szukališmy, bez mordowania Zuckera. Teraz trzeba bylo tylko wymyslic, jak sie tam dostač. Mielišmy wiec juž dwa mocne punkty — samochód i mundúry. To juž bylo sklejone, stanowilo mocnij pod-stawe. Trzeba bylo dzialač dalej. Za t£ wiedze bede musial pewnie jednak zaplacic, bo jak ten Rottenführer pójdzie do biura i zapyta, co tam od niego chca, to bede mial druga „kopanině". Dzieií pracy koňczyl sie, a tu nikt nie przyszedl, žeby mnie skatowaé. - Uszlo mi na sucho - opowiadalem potem Genkowi. Mógl nawet ów Rottenführer zglosič sie;, ale urzeduj^- cy mógl akurat mieč do niego jakás sprawe i odezwac si? nastepujaco: — Ah, Sie sind da* Nie wyszlo wiec na jaw, že wywolalcm go do biura, nie majac na to zupelnie pokrycia, wymyšlajac na pocze-kaniu taki zwykly powód. Možemy zatem miec i samochód, i mundúry. Jestešmy juž blízej. Pozostaje jednakže kwestia dostania sie do magazynu HWL. Každa^ wolna_ chwile i noce pošwiecam poszukiwaniu rozwiazania tego problému. Czas naglil, czulismy sie jak osaczone zwie-rzeta. Przeciež musial byc sposób, tylko jak go znaležc?! Pewnego dnia pod rampe kolejowq wtoczyla sie loko-motywa ciajmaca wagony z koksem. Dwa z nich pozo-stawiono przy rampie. Wachmann przeznaczyl szešciu do wyladunku, w tym równiež i mnie. Migiem uporališmy sic z roboty i oczy- * Ah, Sie sind cla. (niem.) - Ach, to pan. i i u- bylismy potwornie zmeczeni. A ja nie czulem lineczenia. Bylém oszolomiony nowym oclkryciem. Stalowe klapy, zamykajíce wlazy do bunkra na koks, nnykane byly od šrodka šrubami laczacymi stalowe kl.ipy z uchwytem wystaj^cym z betonowego stropu, lpi lnialy role klódki. Po skonczonym wyladunku osobi-m u zakrecalem nakretki na sruby wetkniete przez stalo-VI r ucha. Jakie to proste i jasne! Wachmann sprawdzil, czy dobrze spelnilem jego pole-■ čnie zamykania wlazu. Bylo w porzíjdku. Mielišmy jednak jeden szkopul, który wydawal sie l'\> nic do przeskoczenia. Do polowy 1942 roku Niem-iy skrupulatnie przestrzegali tego, co mówili do wiež-nii')w každego transportu, który przyježdžal clo Au-hwitz. Lagerfiihrer wiec przemawial, a wiezieň — hrabia Kaworowski — przekladal jego slowa: - Stád ucieczki nie ma. Tu naležy pracowaé i tylko pracowač. Nie myšleč, tylko pracowač. A ješli juž komus laka glupota przyjdzie do glowy, to niech wie, že ježeli ucieknie z bloku, to dziesi<,.*ciu z tego bloku pójdzie na smieré, a w przypadku ucieczki z komanda pracy, zginie-dziesieciu z tego komanda. No to ladnie. Ja uciekn?, a za mnie dziesieciu Straci žycie. Uratowanie jednego žycia mialoby kosztowac žy-cie dziesieciu innych? Jak to przeskoczyc? Jest jednak rftrtakiego, co jest jakby poza materi^, co przychodzi do czlowieka zupelnie nagle... I jak blyska-wica wpadlo mi to aw do glowy: — Czlowieku - mówilem glošno do samego siebie — ty možesz wyjšé jako czlonek ŕlkcyjnego komanda! Takim 68 69 komandem može byé Rolhvagenk.ommando. W ten sposób ominiesz zarzadzenie wladz obozu. Nie uciekniesz ani z bloku, ani z prawdziwego komanda. Fikcyjne komando pracy — to jest rozwiazanie. To bylo cos, co wpadlo przypadkowo do moich mysli. Bylém tym oszolomiony. „Teraz dzialaj! — podpowiedzial mi ja-kis glos. - Juž masz! Teraz juž wiesz!" Ten najmocniej zawiazany supe! zostal rozwiazany! Opowiedzialem o tym Genkowi. Palec Božy! Inaczej te-go nie potrafi? wyjašnic. Nie pozostawalo nic innego tyl-ko dzialanie. Zeby stworzyč Rolhvagenkammando w obozie potrzeb-nych jest przynajmniej czterech. Wszystko wozilišmy przy pomocy Rolhvagen. Jedné byly duže. Do nich z obu stron zaczepialo si? laňcuszkiem pi?ciu, szešciu wi?ž-niów. Užywano ich do transportu betonowych elemen-tów, cegiel. Byly tež male, na przyklad do wywoženia šmieci, obslugiwane przez co najmniej czterech wi?ž-niów. Musimy wi?c dolaczyc jeszcze dwóch, žeby byl pelny maly sklad, czyli czterech. Jednym byl ksiadz — Józek Lempart z Wadowic. On pracowal tam, gdzie Genek, ale ten mu wczešniej nie zdradzal si? z tym, jaki mamy za-miar. — Ja juž nastawilem Józka — to byloby trzech — on jest pewny chlopak. A teraz može tobie uda si? kogoš zna-ležc, jakiegoš pewniaka — powiedzial do mnie Genek. Upatrzylem sobie Staszka Jaštera — numer 6438. Równiež pracowal w magazynie. Mlody chlopak z War-szawy, jeszcze krzepki. Wysoki na dwa chyba metry, sze-rokie bary. Oryginal, lecz w najlepszym tego slowa zna- i /i tiin. Harcerz. Pasjonowal si? žeglarstwem. Latem 1939 roku byl instruktorem žeglarstwa w Harcerskim ( Kiodku Morskim w Gdyni. Do obozu trafil transpor-n in z Pawiaka. Byliámy kiedyš rázem na bloku. Mówi? do niego: Wiesz Staszek, tak czasem próbujíj niektórzy ucie-I .i< . údaje si?, to wtedy zabijajq dziesi?ciu spošród nas libo si? nie údaje, wtedy wieszajq tych nieszcz?sników, mbia kino. Po co te chlopaki w ogóle próbuja? Jak ty myšlisz? Przeciež to nie da rady! Patrzy na mnie: - Nie owijaj, nie owijaj Kazik. Powiedz, co tam przy-roiowalcš! Potem ci odpowiem. - Mamy cos z Genkiem, jest nas juž trzech i potrze-liujemy czwartego — informuj? go. - No, to jak to ma si? odbywac? - jest zainteresowany. Opisuj? mu. - Wydaje mi si?, že to jest nonsens — mówi — ale do-piero jutro ci odpowiem, co o tym mysl?. Powiem ci, czy wchodz? w to, czy nie. Na drugi dzieň pytám: - No i co, Staszek? - Nie spalem — odpowiada — calq noc myšlalem i do-szedlem do wniosku, že szansa jest. Može si? udaé. Mamy wi?c czwartego. Teraz musimy tylko odpowiedziec sobie na pýtanie: jak to ma si? odbyé. Nasze komando pracowalo od po-niedzialku do piatku po dziesi?c godzin, a w sobot? tylko do godziny pierwszej po poludniu. Potem kapo odsta-wial nas do obozu. Tam zatrudniani bylišmy dodatkowo do rožných innych wewn?trznych prac. 70 71 Nastcpny tydzieň pracy zaczynal sic od poniedziaiku, bo na niedziele esesmani wyježdžali na - jakbysmy dzi-siaj powiedzieli - weckend. W soboty po poludniu i w niedziele magazyny byly wiec nieczynne. Majac Rollwagen, moglibyšmy przejechac przez braní? Arbeit macht frei do Lagergebiet, gdzie znajdowaly sie warsztaty samochodowe i magazyn. Realizacja tego šmialego planu ucieczki byla jednak ryzykowna. Ale czy w ogóle možná uciekac z obozu kon-centracyjnego, jakim byl Auschwitz, bez ryzyka?! Ryzyko nic bylo w ogóle wkalkulowane w pian naszej ucieczki. Nad tym sie nie zastanawiališmy. Wierzylišmy sobie i wiedzielismy, že tu toczy sie gra o wszystko. Mie-dzy nami, a calq potegq obozowego SS, uzbrojonego po zeby, pewnego siebie, z jego precyzyjnym - zdawaloby sie — aparatem uniemožliwiajacym wyjšcie z obozu ina-czej niž przez kom in krematorium. Deutschland, Deutschland über alles... Plan ucieczki zostal zamkniety. Role i czynnošci po-dzielone. Ustalilismy poza tym, že na terenie obozu w žadnym przypadku nie užyjemy broni. W razie niepo-wodzenia likwidujemy samých siebie. Kiedy znajdziemy sie poza obozem, w przypadku poscigu, nie oddajemy skóry bez walki. Jest 20 czerwca 1942 roku. Sobota. Dzieň planowa-nej ucieczki. Sloneczny poranek. Komanda wychodzq do pracy. W magazynie ciežki dzieň. Trzeba wyladowac kil-ka wagonów. W przerwie na podstawienie kolejnego wa-gonu schôdze do koksbunkra, odkrecam nakr?tk? na 72 m uhle pod stalowq klapq wlazu i wyjmuje šrube. Wra-I mi na górc. /aczynamy wyladunek nastepnego wagonu. Poludnie. Koňczymy prace. Kapo formuje komando. Wraca-111V do obozu. Idziemy piatkami. Nasz kapo melduje: Komando HWL. Kapo, wiezieň numer 24 plus sie- tlcmdziesieciu wiežniów. Maszerujemy przez brame. Esesman liczy piatki. /.r.adza si?. /bieramy si? jcszcze na krótko na strychu nie ukoň-i /onego bloku. Obserwujemy wymarsz komand do pra- (y. Wyszly wszystkie. - Pozwólcie — zaczql Genek — chc? przekazaé ostatnie \\skazówki i powtórzyc caly przebieg ucieczki tak, aby I aždemu z nas dobrze utrwalily si? wszelkie szczególy. Genek, starszy od nas o kilkanašcie lat, byl naszym nie-pisanym dowódca. Nadawal si? do tej roli jak nikt inny. - Przygotowalem samochód - zaczql — i klucz do warsztatu. Wežmiemy Steyera 220, jest pewny. Józek, wybacz, že jeszcze raz pýtam, czy wlaleš pelen bak ben-zyny? - Tak jest, wlalem pelen bak. - Kazek, czy šruba pod wlazem wyj?ta? - Tak, wyjqlem. - Staszek, masz dla Kazka žóltq opask? Vorarbeitera? - Tak, mam jq przy sobie. - To dobrze. Dajmy sobie chwil? milczenia. Može wypada pomyšlec o swoich bliskich. Mial syna, którego kochal nad žycie. Stališmy w mil- 73 czeniu, a mysli moje poszybowaly clo matki. Józek w tym czasie ležal na podlodze i modlil si?. Jego powa-ga i dobroc wyplywaly z glebokiej religijnosci. — No dobrze, chlopaki — przerwal milczenie Genek. — Ruszamy! Uda si? nam! Ušcisn?lišmy sobie dlonie. Ze Staszkiem i Józkiem idziemy za kuchni?. Genek pilnie obserwuje czy wokól wszystko gra. Ciajmiemy wóz pelen rožných šmieci i odpadków. Doleza Genek, a ja nasuwam na przedrami? žóitíj opask? Vorarbeitera. Zbližamy si? do bramy. Arbeit macht frei - to nekrolog dwudziestego wieku. I ronia, pogarda i nienawišč. Ci nieszcz?snicy, którzy wchodzili do obozu po raz pierwszy przez t? bram? nie wiedzieli, že przekraczajíi próg piekla - KL Auschwitz. Tu przed íí\ bramq byla jeszcze nadzieja. Poza nia^ w obozie, nadzieja umierala, jak umieralo žycie. Czy po raz ostatní przekraczamy t? bram?? W stron? žycia i wolnosci? Czy wrócimy z tamtej strony? Može juž martwi? Bože dopomóž! — Wi?zieň numer 918 i trzcch do Lagergebietu. — Co tam macie? — pyta esesman. — Smiecie, a z powrotem przywozimy plyty przed blok 2. Tam wlasnie robiono drobné naprawy. KiwnaJ glowíj. Odpr?ženie. Przeježdžamy. — Oby tak dalej — slyszymy zadowolenie Genka. Po chwili dodal: - Niežle sobie poradziles, Kazek. Staszek dorzucil žartobliwie: — To prawdziwy fryc. Wiedzielišmy, že byla to próba wyjšcia z potwornego m su, który šciskal nam gardla, a serca lomotaly prze-i .i/liwie. Pod stajniíi, poiožona, mi?dzy obozem a HWL, zosta-wiamy wóz. Do warsztatu juž niedaleko. Genek otwiera bram? warsztatu, a my czekamy opodál. Skinaj r?ka. ľndbiegamy, co žywo. Genek w tym czasie obserwuje, < /y nadal jest wszystko „normálne". Bylo. Ten. To Steyer 220 - wskazuje paluchem czarny ka-Imolet. — Tym wyježdžamy. Kazek poprowadzi was do magazynu. Uwiňcie si? szybko i cicho. Ja przyjad? pod ramp? samochoclowíi na znak dany z okienka na tlachu. Szybko znaležlišmy si? przy magazynie. Przy rampic I nkjowej staly puste wagony wyladowane przez nas przed poludniem. Jest to szcz?šliwy dla nas úklad, bo-wiem wagony te zaslaniajíj bunkier z koksem przylegly do magazynu, na którym síi stalowe klapy wlazów. Podskoczylem z Józkiem do wlazu. Próbujemy otwo-rzyé klap?. Staszek bacznie obserwuje, co dzieje si? wo-koio. Mimo ogromnego wysilku klapa ani drgnie. Jak przyspawana. Jeszcze raz sprawdzam, czy otwieramy wlašciwy wlaz. Tak! Zgadza si?! Dreszcze przeplyn?ly mi przez cale dalo. Czyžby ktoš po naszym odejšciu do obozu zauwažyl brakuj-aca^ srub? i zamknaj wlaz jakíjš innq šrubq? Czyžbyšmy mieli po-ikníič si? wlasnie tu, w miejscu, które bylo dla nas naj-pewniejsze? -Józek, spróbujmy jeszcze raz. Widz? držqce r?ce Józka i wiem, že nie damy rady. Podbiegam clo Staszka. - Pomož — mówi? - bo nic dajemy rady. 74 75 Przyskoczyl i zrecznie znalazl sic na bunkrze. Podlo-žyl palce pod klape, któnj z wolna podnosil. Teraz latwo otwieramy wlaz. Wskakujemy kolejno do srodka. Ostatní, Staszek, zamyká pokrywe. Z bunkra do holu magazynu jest przejšcie przez drewniane drzwi. W kacie pod sciana. stoja lopaty i lom. Tym lomem wywažamy drzwi. Wchodzimy na drugie pietro. Drzwi do magazynu mundurów i broni zamkniete s^ na klucz i dodatkowo na klódke. Staszek biegnie na dól do bunkra i wraca z lomem. Po chwili drzwi ust?puja_. Wchodzimy. Obejmuje mnie calego jakaš ulga. Calko-wite odpreženie. Niepowodzenie na každým innym eta-pie ucieczki skoňczyloby si? na szubienicy albo jeszcze gorzej - na Bloku Smierci. Teraz, kiedy mamy broň i amunicj?, to nam nie grozi. Goríjczkowo ogladamy broň. Cztery automaty. — Staszku, szukaj amunicji do nich! Józek odkladá cztery granáty. Ja dobieram broň krotký. Dopasowujemy pošpiesznie mundúry i buty. Troch? problemów ma Staszek z uwagi na jego „gabaryty". Zrzucamy z siebie wszystko i ubieramy si? na esesma-nów, poczawszy od bielizny. Teraz Józek ma wlamac si? do biura glównego i za-brac stamtad kluczc do drzwi wychodzacych na ramp? samochodowíi. W biurze magazynu, na dužej tablicy, za-wieszone byly klucze do wszystkich pomieszczeň, z wy-jatkiem kluczy do magazynu broni. Staszek i ja schodzimy na parter. Staszek niesie broň, a ja granáty i amunicj?. Czujemy, že to jest gra o wszystko, že to nie, že niedaleko staejonuje osiem kompanii SS ilnluze wyszkolonych. To nie, že sq. tu až takie zabezpie-i lenia. Druty. Karabiny maszynowe. My gramy z Niem-■ unii, z SS, z tymi, którzy majíj nas za nie. Gramy va banque. () wszystko. Stád može ta przesada, ta ch?é zabránia im i il dužej iloáci broni, ile si? da, bo wszystka na pewno .11 przyda. Skladamy ]í\ w pobližu drzwi na ramp?. Kiedy jestešmy juž na parterze, slyszymy warkot saníc k hodu od strony glównych drzwi wejsciowych. Samo-i hód stanal wlaánie przy nich. Staszek patrzy na mnie i odbezpiecza broň. Szepnq.lem do niego cichutko: Staňmy po obu stronach drzwi, ješli wejcla, ruchem reki nakažemy milezenie i lapy do góry. Potem zamknie-my drzwi, a któryš z nas sprowadzi Genka. Pomyšlalem, že to b?dzie nasz koniec. Niemcy podchodza do drzwi, zamieniajij kilka zdaň. Krótka, pelna napi?cia cisza i... samochód odježdža. Staszek biegnie na gór?, žeby przez okienko na ciachu ilač znak Genkowi. Po minucie, a može troch? dlužej, slysz? warkot silnika. W trójk? czekamy na Genka. Ten pocljezdža pod ramp? samochodowíj. Jakicš szesčdziesiíit metrów — nie dalej — jest PostenbU-(lc i niedaleko niej kolejná. Strážnik wszystko widzi. Ge-nek tež go widzi. I ja go widz?. Stoj? na rampie. Genek wychodzi ze Steyera. Zdejmuje ezapk?, markujíc meldowanie swojego przybycia. Coš do mnie mó-wi. Genek jako wi?zieň ma obowiazek nawet przed naj-nižszym rangq esesmanem zdjaé czapk?. Robi to. Wie, že musimy tu grac swoje role do konca tak, jak trzeba. Wskazuj? r?ka na drzwi. Genek wchodzi do magazy- 76 77 nu. Zdcjmuje pasiaki i bielizne, ubiera si? w przygoto-wany mundúr. W tym czasie Staszek z Józkiem wnosza^ do samochodu broň i amunicje. Pól minuty na sprawdzenie, ezy wszystko gra. Kazdy z nas ma w oczach pýtanie, ezy može uchodzic za eses-mana. Wszystko jest chyba w porzqdku. Ja jestem Untersturmf/ihrerem, pozostalí to szeregowi esesmani. Ruszamy. Nic nas nie obchodzi strážnik w budce stražniczej opodál. Genek przy kierownicy, ja obok niego, Staszek za Genkiem, a Józek za mna. Najgorsze bylo to, že nie wiedzielišmy jak odbywa si? przejazd przez szlaban. Genek znal drog?, wiedzial jak tam dojechač. Nie mial jednak poj?cia, jak wyglada sam moment przekraczania takiej granicy. Poniewaž grališmy o wszystko, musielismy ustalié, co b?dzie, kiedy szlaban nie zostanie podniesiony. No, bardzo latwo. Rzuc? dwa granáty i juž ich nie ma. Sam sobie otworz? szlaban, przejedziemy i wolnošč. Možná sobie jednak wyobrazic, przy odrobinie fantazji, co by bylo wówczas w obozie. Wi?žniowie dostaja si? do broni i atakují} esesmanów. Može setki, a može tysiace naszych poszloby do gazu. Gdyby doszlo do takiej sytu-acji oznaczaloby to, že nie udalo si?, trudno, przegrali-šmy z nimi. Jedziemy jednak z nadzieja. Jestešmy w mundurach SS, mamy samochód z rejestracj;i SS - samochód ko-mendanta, Steyer 220. Može to wystarczy bez žádných dokumentów. Ale oni nie otwierajíi szlabanu. Mamy jeszczc jakieš szešcdziesiat, siedemclziesiat me-trów. Genek redukuje na trzeci bieg. Nie otwieraja. |est jakieš czterdziešci metrów do szlabanu. Jeden .li .m siedzi w Postenbude. Tašma wrzucona w r?czny karabin maszynowy. Na dole przy stolíku, po drugiej stronie, llcdzi drugi. MP na pasku. Nie otwieraja,. Genek zmienia na pierwszy bieg. Ledwo jedziemy. I )o szlabanu jest pi?tnašcie, dziesi?č kroków. Podczas tych ostatních metrów nie jestem juž w obozie. Jestem u swojej mamy. Žegnam si?. Wtedy czuj? .....die uderzenie z tylu w kark i slysz? syczacy glos za m hem: - Kazik, rób coš! Ocknajem si?. Otwieram drzwiczki. Wystawiam rami?, žeby zobaczyl dystynkcje i krzycz?: Mach aufi* Špisz do cholery, ezy co?! tle mamy tu i / „Piec" dal mi tež pierwsze wskazówki. Powiedzial, že w nocy przyjchj po mnie, musze byč gotowy. Bardzo dobrým czlowiekiem byl „Piec". Przedwojenny nauczyciel. Stalo si£, jak zapowicdzial „Piec". Ciemna noc. Psy szczekajtj. Ktoá štuka do okna. Juž wiem. - No cóž, zbieraj sie, Wladek i do lasu. 92 IX ■ ie w partyzantce ma swojq temperaturc;. Bywalo cza-..mu goraco. Dwa razy bylém ranný, raz pod Radoszyca-iiii, ilrugi raz pod miejscowosci^ Koňskie. Nasz oddzial to grupa „Garbatego". Walczylišmy Ježeli trzeba bylo komus pomoc w ucieczce, wtedy n.is tež zabierano do akcji. Bywalo i fajnie, bywalo i glodno, zimno i mokro. Inny šwiat, inne problémy, in-ne žycie. Zyj£. Szczešcie? Przeznaczenie? Czy može nocne mo-dlitwy matki, która dzieň po dniu zmagala sie; z ciny ja równiež. Ilež ci moi rodz:ice nacierpieli si?, pracujac dla Niem-ców. Mama, majíic szešcdziesiat par? lat, zmaria, bo byla styrana pracq. ponaci miar?. A w glowie kotlowaly si? mysli: jeden syn Auschwitz, drugi w innym lagrze, trzeci, najmlodszy, cztcrnastoletni Edek, oderwany od rodziny, zostal wywie2i0ny na roboty w glaj? Niemiec. Wiadomo, jak matka przežywa, kiedy traci kontakt 94 | wszystkimi swoimi dziecmi, kiedy zupelnie nie wie, co li i. nimi dziejg Mój kolega, druh, Wladziu Gieldon, którego rodzice podpísali Volksliste, poszedl do armii. Zap?dzono go na hrnu, gdzieš pod Stalingradem zginak Taki los spotkal Wielu mlodych chlopców, tylko dlatego, že ich rodzice si? bal i albo chcieli troch? latwiej žyč. O tym, že syna zabio-i.i na front i tam zginie, nie pomysleli. Calq okupacj?, kiedy juž bylém w partyzantce, zada-walem sobie pýtanie, czy Niemcy w obozie, w zwiazku / naszq ucieczk^, rozwalili kogoš z naszych czy nie. Ciq-gle mnie to dr