ISAKIEWICZ Elžbieta Isakiewicz PIEKtO OCALONYCH Ksia.žka ta przypomina historie Žydów, którzy przežyli w Polsce Holocaust, žebrané i uzupelnione w latách 2000-2018 W Dofinansowano ze šrodków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ■ Mai i Mateuszowi, moim dzieciom sklepie galanteryjno-blawatnym mojej matki bele tkanin pietrzyly sie^ pod sufit, wydzielajac jedwabista^ woň čichej, dum- nej powagi. Podswietlane slonecznymi pásmami po- mi, które mialo sie^ ochoty zlizywač jak lody. W rogu, najbližej wejšcia, staly manekiny ze zwyczajnymi, prostými sukniami. Bytem pewny, že nocami te bez-glowe lalki chichocz^ i taňcz^. Suknie szyla dla sklepu Salomea Kowalczykowa, wlascicielka niedalekiej, malej pracowni krawieckiej, Polka. Jej maž, Stanislaw, mial posady na poczcie. Každý z ich pi^ciu synów gral na innym instrumencie. Nasze rodziny cz^sto u siebie bywaly, a orkiestra Kowalczyków wygrywala po po-silku biesiadne melodie. Lubilem zwlaszcza sm^tn^, rzesista^ przemowe^ skrzypiec. Sklep wraz z mieszkaniem, w którym sie^ urodzilem, miescily sie^ przy ulicy Mogilskiej, w polskiej dzielnicy, ludnia przedzierajacego sie^ do mrocznego wn^trza przez wystawow^ szyb^, nasaczaly sie^ tlustými barwa- 10 Pieklo ocalonych lecz matka nadawala naszemu žyciu ton francuski. Wszystko przez Besancon, dokad na skutek skinie-nia losu trafila z krakowskich peryferii. Jej ojciec bo-wiem - a nasz dziadek, przez ten sam los obdarowany czterema córkami - w 1916, po nieoczekiwanej smier-ci babki, która zachorowala na tyfus, zostal sam. Gdy skoňczyla sie^ pierwsza wojna swiatowa, odwiedzil go mieszkajacy we Francji brat zmarlej. - Žeby ci ulžyč -zaproponowal - wezme^ ze soba^ jedna^ z twoich córek do Besancon. Wybór padl na Gust^, moja^ matk^. Przez trzy lata pobytu w odleglym kraju nauczyla sie^ jazyka i tam-tejszych manier, które musielismy póžniej przyswa-jač przy nieustajacym wtórze westchnieň: - Och, Besancon... - jakby utkwilo tam cos cennego, co zwyk-le zostaje, gdzie nas nie ma, a co omaszcza gorzko--slodka^ tkanke^ tesknoty. Ojciec mój, Leopold Allerhand, przyjmowal t^ mat-czyna^ slabosč ze spokojem, w czym byč može poma-galo mu j ego wlasne niespelnienie - urwany watek pewnej historii. Studiowal medycyn^, gdy zaczeta sie^ pierwsza wojna i zostal zmobilizowany, ale zaraz dostal sie^ do rosyjskiej niewoli w miejscowosci Gródek Jagielloňski kolo Lwowa, skad wywiežli go na Sybir, gdzie doczekal konca wojny. Po powrocie do Krako-wa wznowil studia, lecz wybuchla wojna polsko-bol-szewicka i zaci^gnal sie^ do wojska jako ochotnik. Skok 11 (Rodzina Allerhandów, przypominal, žyje w tym kraju od czterech wieków, nie godzi sie^ zostawič ojczyzny w potrzebie). - Ech, uciekla mi medycyna, uciekla -kiwal glowa^ nad stolem z wielkim porcelanowym žy-randolem, z którego splywalo žólte, syte swiatlo. Zapísal sie^ na kursy ekonomiczne, by zostač statecznym urz^dnikiem. Potem stracil posady i zaczal pracowač z matk^. Niebawem przeprowadzilismy sie^ na Topolovy, róg Rakowickiej, gdzie rodzice objeH wiekszy sklep po zmarfym dziadku. Tutaj tež státy manekiny ubrané w suknie. Nieraz przymierzala je Maria Kwiatkowa, sasiadka z Topolowej. Slyszalem te szybkie, szemrzace kobiece rozmowy towarzyszace transakcjom kupná i sprzedažy, pelne zadowolenia i ekscytacji. Kwiatko-wie, Polacy, odwiedzali nas, a my ich - nawet w Bože Narodzenie. Ich córka Irena byla o rok mlodsza ode mnie, a Rysiek, syn, o jakieš pi^č lat. Moje siostry bližniaczki bawily sie^ z nimi w chowanego, mój ojciec i Franciszek Kwiatek, maszynista kolej owy, rozprawia-li o polityce. Zazdroscilem Kwiatkowi panowania nad majestatycznym, potežnym cielskiem lokomotywy. «* Pierwszego lub drugiego wrzesnia 1939 ojciec pože-gnal sie^ z nami. Pojechal do swojej jednostki, do Prze-mysla, bo ogloszono mobilizacj^. Wkrótce dostal sie^ do niemieckiej niewoli w Tarnowie. Reszta rodziny zostala na Rakowickiej. 12 Pieklo ocalonych Niemcy natychmiast wprowadzili antyžydowskie restrykcje: obowiazek noszenia opasek z gwiazda Da-wida od dwunastego roku žycia i odsniežania ulic - takže dla kupców, lekarzy, adwokatów - nakázáno czysz-czenie trotuarów szczoteczka^ do zebów. Pracujacych poganiano i bito. Zydowskie dzieci usuni^to ze szkól. Póžniej zarzadzono inwentaryzacje^ sklepów. Matka uczynila to przy pomocy zaprzyjažnionych, miesz-kajacych w naszej kamienicy Polek. Žeby cokolwiek uratowač, owijala mnie i siostry sklepowymi mate-rialami, zakladala na nie plaszcz i tak otuleni szlismy do Kwiatków - wiele razy wt^iz powrotem. Potem Niemcy zabrali wszystko do dwóch ogromnych wozów drabiniastych. W dziennym swietle tkaniny poblyski-waly jak zmarszczenia na powierzchni wody. Zrzucone bezladnie nagie manekiny, choč bez glów, wygladaly, jakby jechaly na šci^cie. - Zobacz, gdzie oni to wio-za - szepneta do mnie matka. Sledzilem wi^c ostatnia droge^ naszego sklepu. Wyladowano go na Floriaňskiej, wwielkiej hurtowni, któraprzedwojna náležala do Zy-dówki Szrajberowej, nazywanej Szrajberka. Na utrzymanie i wysylanie ojcu paczek matka prze-znaczala pieniadze z pokatnego handlu ocalonymi tekstyliami i trochy nabialem. Pewnego dnia dosta-lišmy wiadomošč, že wraz z setkami innych jeňców b^da wiežč ojca przez Kraków do Niemiec i matka zabrala nas, troje dzieci, na dworzec. UscisneHsmy sie^ Skok 13 w gwarze i harmidrze, posród sapania i gwizdów paro-wozów, elektryzujacych komend megafonów. - Opie-kuj sie^ kobietami - nakázat ojciec, a potem powiežli go do Arnswalde, nastejpnie do oflagu II C w Woldenber-gu, gdzie wi^ziono dziesi^č tysi^cy polskich oficerów, w tym Tadeusza Kudliňskiego, dziennikarza, i Mariana Brandýsa, pisarza. Wojna mojego ojca miata do koňca potoczyč sie^ w niewoli, w uwi^zionym cieniu naszych losów, w udrúce niepewnosci. «* A tu zacz^to rozpowiadač, že powstan^ getta i zostaniemy wysiedleni. To nieprawdopodobne, ko-mentowalo sie^ w Krakowie mieszkalo przeciež sie-demdziesiat tysi^cy Zydów, ponad jedna czwarta ludnosci. Pobožní Zydzi, w chalatach, z pejsami i bro-dami zasiedlali dzielnice^ Kazimierz - sadzilismy, že to tam Niemcy utworza^ getto, tymczasem kázali Pola-kom opróžnič siedemnašcie ulic po drugiej stronie Wisly, w dzielnicy Podgórze, i to do niej przesiedlili Zydów. Zrobilo sie^ bardzo ciasno: pi^tnascie tysi^cy ludzi na obszarze, który miescil przedtem trzy tysia-ce. Niemcy pozostawili wi^c wybór: albo przeniesč sie^ do getta, albo opuscič miasto. - B^dziemy na wolnosci, póki sie^ da - orzekla matka. I pow^drowalismy na pe-ryferie, do Czyžyn. Wynaj^lišmy ciupeňkie miesz-kanko w pobližu wielkiego mlyna Wasserbergerów, 14 Pieklo ocalonych zarekwirowanego przez Niemców, który mell wode^ upartym, stekliwym džwiekiem. Trzeba bylo z czegos žyč, wi^c szmuglowalismy z matka^ make^ do Krako-wa, niosac worki na plecach. Jednak wkrótce Niemcy przylaczyli Czyžyny do miasta i podažylismy dziesi^č kilometrów dalej, do wsi Mogila. Powiadano, že kto pracuje, ten przežyje. Mialem trzynašcie i pól roku. Moi rówiešnicy zatrudnili sie^ u chlopa, na roli, pod zarzadem bauera niemiec-kiego, ja poszedlem do ci^žszej roboty. Matka uwa-žala, že jesli b^d^ pracowal dla wojska, Niemcy wezma^ to pod uwag^, dlatego co rano ježdzilem na lotnisko w Rakowicach i wracalem do domu ze specjaln^ prze-pustk^, ale póžniej robotników skoszarowano. W ten sposób znalazlem sie^ w obozie pracy. «* W czerwcu i paždzierniku 1942 w getcie mialy miej-sce wysiedlenia - za každým razem wyprowadzono kilka tysi^cy ludzi - chodzily sluchy, že wywieziono ich do Belžca, na zagazowanie. Moja matka, niepo-dobna do Zydówki, jak cala nasza rodzina, podeszla z Polakami pod brame^ getta. Wrócila na wies roztrz^-siona, ze strasznymi wiesciami: zabráno tež brata ojca, tak chorowitego, že jako jedyny nie mógl pójsč do wojska, równiež jego žone^ i synka - wszyscy zgineH. Nie powiedzielismy o tym babci, chcielismy, jak dlugo to možliwe, przechowač j^ w minionym swiecie. Skok 15 Przebywamy w Mogile juž rok, kiedy zarzadzaja^ przeniesienie Zydów z okolie Krakowa do Wieliczki. Docieramy tam furmanky wynaj^ta od miejscowego chlopa, ponurego, brodatego, który pogania konia w sci^tym, lodowatym milezeniu. W Wieliczce sa juž tysiace, w jedným pokoju po trzy, cztery rodziny, powietrze držy od przepowiedni: wkrótce b^da wy-siedlač do Belžca. - Panie Reiner - zwraca sie^ matka do dyrektora szpitala žydowskiego, kolegi oj ca ze studiów medycznych - niech pan przyjmie nasza babci^. - Bo starców podobno ze szpitali nie wygarniali, bali sie^ tam wehodzič ze strachu przed chorobami. Reiner sie^ godzi. Wieliczka jest juž obstawiona jednostkami SS, lecz niektoré firmy zbroj eniowe i te z lotniska wysylaja samochody, žeby zabrač swoich robotników - gdy firmy nie dzialaja z powodu braku sily roboezej, za-rzadzajacych nimi Niemców kieruje sie^ na front. Lu-dzie o tym wiedza, wi^c otaczaja auta, pertraktuja ze Szwabami: „zabierzcie nas z rodzinami do Krakowa". Jedni wysupluja zaszyte w kieszeniach zloté monety, inni srebrne lyžeczki, jakies futrzane kolnierzyki, moja matka obraczk^. Udalo si^, jedziemy do getta. Nazajutrz w Wieliczce zacznie sie^ akeja, esesmani wkroeza do szpitala i zastrzela wszystkich ležacych. Tak zginie nasza babcia. Može przysn^la, može we 16 Pieklo ocalonych snie strofowala synów za to, že nie umyli rak przed wieczerz^, a zaprzeszfy swiat zasnuwal sie^ mglistym wieczornym bielmem. «* W paždzierniku 1942 nie bylo watpliwosci, že znów szykuJ4 wysiedlenie. Matka wywiozla bližniaczki do Mogily. Obiecala znajomym Polakom (znali na-sze pochodzenie), že za dwa, trzy dni je odbierze. Planowala przedostač sie^ ze mna^ przez druty getta, zabrač dziewczynki i ukryč sie^ w lesie, w partyzant-ce, gdziekolwiek. Ale kiedy próbowalismy przecisnač sie^ waska^ lej^ pod siatka^ kolczasta^ nagle pojawili sie^ rozstawieni co pare^ metrów esesmani - musielismy zrezygnowač. Akej a rusza nástupnej nocy. Zydowscy i polscy po-licjanci otrzymuj^ rozkaz doprowadzič na plac Zgo-dy szesč tysi^cy Zydów, ale lapáni uciekaj^ i chowaja^ si^. Wtedy do akeji przyst^puj^ Niemcy - wyci^ga-jac osiem tysi^cy. O piatej rano wala^ w nasze drzwi. W drodze na plac, na Targowej, matka okazuje oficero-wi S S pismo przyslane przez ojca z niewoli, informujúce, že w Polsce i calej Europie obowiazuje konwencja genewska z poezatku wieku, zgodnie z która^ rodziny oficerów wzi^tych do niewoli w warunkach wojennych podlegajú ochronie. Niemiec drze ten papier na strz^-py, kijem bambusowym uderza matke^ po glowie i daje znak žolnierzowi, žeby prowadzil nas dalej. Skok 17 Wtem megafony wykrzykuja, že ci, co pracuj a w fa-brykach zbrojeniowych, mi^dzy innymi na lotnisku, mája natychmiast zgtosič sie^ do punktu zbornego na ulice^ W^gierska. Ale ja nie chce^ sie^ juž rozdzielač z matka, mam przeciež opiekowač sie^ kobietami i tam, na placu Zgody, jestem z mama jedno, jak w lonie, jak u žródla. Zmierzamy wi^c, wspierajac si^, slania-jac (nie spališmy dwie noce) na ten plac, którego na-zwa obejmuje nas szyderczym, dlawiacym usciskiem, skad parným, zastyglym popoludniem prowadza nas w szeregach na stacje^ Kraków Plaszów, a tam, bijac i popychajac, laduja wszystkich do brudnych, zasmie-conych wagonów towarowych bez lawek, póžniej ry-gluj^ drzwi. Ale ludzie nie mieszcza^ sie^ w wagonach, dlatego Niemcy znów rozsuwaj^ drzwi i smagaja^ nas pejczami, žebysmy sie^ scisneH - i do každego wagonu doladowuja jeszcze po dwadziescia osob. Trwa to kil-ka godzin, rozwleczonych, cuchnacych potem i wysa-czajaca sie^ z ran krwia. Wreszcie pociag rusza, jedzie powoli, zatrzymuje sie^ to tu, to tam. Na nieodleglej stacji polscy robotnicy pracuja na torach kolejowych, ludzie w wagonach krzycza do nich przez male prosto-katne okienka: - Wody, wody, wody! - Trochy brudnej wody! - wolaja po žydowsku dzieci i Polacy napelniaja wiadra, targaja^ je do wagonów - tym rázem Niemcy na to pozwalaja - a kto ma garnuszek czy butelk^, po-daje przez okienko. Potem, na trasie, zaczyna rodzič 18 Pieklo ocalonych kobieta, slychač jyki i ptacz (ciekawe, czy narodziny wpiekle daj^fory we wstejpie do nieba), apodwieczór, gdzieš w Puszczy Niepolomickiej, dwóch chlopców, trochy ode mnie starszych, otwiera okienko (szczy-šciem niezadrutowane) i wysmykuje siy przez nie, najpierw jeden, póžniej drugi. Ktos w wagonie mówi, že to bracia Leserkiewicz, a ja, nie wiedzieč czemu, za-pamiytujy to nazwisko, jakbym chwytat talizman. -Skacz - nakazuje wtedy matka. - Nie wyskoczy. - Skacz. - Nie. - Jakže mam skakač, skoro jestesmy jedno, lecz ona ťtumaczy monotonnie: - Przeciež my nie wrócimy, ojciec w niewoli, bližniaczki w Mogile same, ukrywajacym je Polakom grozi smierč, može przekaža^ je na policjy albo odešly w sina^ dal, bydziesz musial je odnaležč. - I patrzy na mnie z cierpliwym ponagle-niem, ze straszna^ sila^ - nie sposób siy tej sile oprzeč. W Tarnowie poci^g ma dlugi, myczacy przestój, w koncu szarpie, nabiera szybkošci, lecz ja jestem juž przygotowany. Ktoš pomaga mi wgramolič siy na okienny parapet, przekrycam siy, glowy i tulów wy-stawiam na zewnatrz, nogi zwisaja^ mi jeszcze po stro-nie wagonu, szybko je podci^gam i skaczy. Noc jest jasna, patrzy, jak polyká poci^g za zakrytém, opalizujacy cyferblat zegarka wskazuje za piyč pierwsz^, od piyčdziesiyciu piyciu minut trwa dwu-dziesty dziewiaty dzieň paždziernika 1942, doswiad-czam kary odlaczenia, wiem, že nie zobaczy juž matki. Skok 19 Moszcze^ si^ wbruzdach pola ziemniaczanego, prze-sypiam cztery godziny. W szarówce brzasku przesu-waj^ sie^ sylwetki zmierzajacych na stacje^ robotników, zdejmuje^ opasky, wtapiam sie^ w tlum, nikt nie do-strzega we mnie Zyda, takže póžniej, gdy jade^ pocia-giem do Krakowa, ale jestem slabý, bliski omdlenia, wi^c ide^ do ubikacji, siadam na zamknutým sedesie, žeby zlapač oddech, i nie moge^ wstač. Na zbiorniku widnieje napiš: „Woda niezdatna do picia", lecz jestem spragniony i wypijam jej chyba z litr. Pasažerowie dobij aj4 sie^ do drzwi, w koňcu je otwieram, staje^ w ko-rytarzu przy oknie, cuci mnie zimný p^d powietrza. Rogatki Krakowa, chaotycznie rozrzucone, jakby nie-pewne swych przeznaczeň, wylaniaj^ sie^ z przestrzeni niczym pod batuta^ dyrygenta zaskoczonego brakiem wlasciwych nut. -wv Poszedlem do Kwiatków. Najadlem sie^ u nich, wy-spalem, jednak w tej dzielnicy wszyscy mnie znali, gdyby ktos mnie wydal, Kwiatków skazano by rázem ze mna^ na šmierč. Pojechalem do Mogily. - A gdzie mamusia? Gdzie ona jest? - rozswiergotaly sie^ siostry. - Nie cieszycie si^, že mnie widzicie? - zrobilem glupia^ min^, jak wtedy, gdy chcialem je rozsmieszyč. -Mamusia obiecala, že tež wyskoczy z poci^gu - To byla prawda, obiecala. 20 Pieklo ocalonych W getcie, w Judenracie (radzie žydowskiej po-wolanej przez Niemców do pomocy w realizacji ich poleceň w sprawach zaopatrzenia, služby zdrowia i organizowania wysylki ludzi do obozów pracy) pracowal spokrewniony z nami lekarz o nazwisku Krantz. Poprosilem, žeby zorganizowal jakies lokum dla mnie i bližniaczek. Zalatwil mi kawalek pokoju przy rodzinie, koto placu Zgody, na Targowej jeden, w kamienicy, pod która^ Niemiec uderzyt matke^ bam-busowym kijem. Rano wychodzitem do pracy na lot-nisko, wieczorem wracatem. Siostry čaty dzieň sp^-dzaty w domu. Ale gdy ludzie znów zaczeH szeptač, že w getcie b^dzie sie^ dziato, ponownie zwrócitem sie^ do Krantza. - Oddaj bližniaczki do kinderheimu -poradzil. Nie zgodzilem si^, bo w czasie poprzedniej akej i Niemcy dzieci z tej placówki wywiežli do Oswi^-cimia i tego samego dnia wszystkie zlikwidowali. Nadal wi^c mieszkalismy razem. Na poezatku grudnia Niemcy kázali pracownikom lotniska stawič sie^ na miejsce zbiórki z osobistymi rzeczami i juž nas nie wypuscili. Tak powstal praw-dziwy obóz pracy, póžniej przeksztatcony w obóz koncentracyjny: placówka centralnego obozu w Pla-szowie. Siostry zostaly w getcie same. -wv Czasem udawalo mi sie^ wymykač na aryjska^ strong, do Kwiatków. Przechowywališmy u nich rzeczy, Skok 21 które udalo sie^ przeszmuglowač w czasie likwidacji sklepu i teraz na moje polecenie lub wedlug uznania Kwiatkowej etapami je sprzedawališmy - niektoré, najzupelniej uczciwie, zakúpili sami. Za te pieniadze przysylali mi paczki do obozu i ojcu do niewoli, po-magali tež jednej z moich sióstr. Kiedy wybieralem sie^ w droge^ powrotn^, Kwiatkowa wysylala syna na dól, žeby sprawdzil, czy nikt podejrzany wokól kamienicy sie^ nie kr^ci i dopiero wtedy przyzwalala: - Olus, wy-chodž. - I wychodzilem na te swoje pokrevné sciežki, chylkiem przemierzane, lekiem oszutrowane, czujne. Przedostanie sie^ do miasta graniczylo juž z čudem. Odlaczalem sie^ od grupy, gdy prowadzili nas z baraków na pole startowe, gdzie wykonywalo sie^ róžne ziemne prace. Chowalem sie^ za krzak, a potem przemykalem do ogrodzenia i przeskakiwalem przez druty. Czasem slyszalem šwist przelatujacych tuž-tuž kul - každá mogla uniešč mój los w przestworza, lecz pociski, rozgrzane, wšciekle, padaly obok, zápachem šmierci znaczac droge^ mej ucieczki. Coraz cz^šciej umykalem do Kowalczyków, którzy rozpo-znawali možliwosci wyslania moich sióstr na wschód Polski, do malej miejscowosci Monasterzyska nieda-leko Stanislawowa, bo nie mialem pieni^dzy, žeby zalatwič im aryjskie papiery. Kowalczykowie zwerbo-wali pewna^ kobiet^, która - nie wiedzac, že przewozi Zydówki - przetransportowala za oplaty najpierw 22 Pieklo ocalonych jedna^ a póžniej drug^. W Monasterzyskach uloko-wano je w oddzielnych domach, miafy udawač, že sie^ nie znajú, jednak niebawem ludzie zaczeH cos podej-rzewač. Raz, že bližniaczki chodzify w takich samých sukienkach (Kowalczykowa przefarbowala odziež jednej, lecz farby szybko puscily), tlumaczac, že oby-dwie S4 z Krakowa, a tam Niemcy rzucaja^ na rynek identyczne ubránia, dwa, že nosily majtki, a przed wojna^ - zarzekaly sie^ tutejsze Polki - majtki wkla-daly tylko Zydówki. Siostry zapewnialy, že w dužych miastach to ogólnie przyj^te, co najwyražniej nie przekonalo miejscowych, bo kázali jednej z bližnia-czek przywiežč z Krakowa papiery pošwiadczajace, že obie s^ Polkami. Pojechala. Prosto z dworca poszla do Kowalczyków, którzy ulokowali J4 pod lóžkiem. Gdy pukalem do ich drzwi, Kowalczykowa najpierw pytala: kto tam?, a uslyszawszy odpowiedž, wolala z ulga; - Myszka, wylaž spod lôžka, Myszka wyjdž z szafy. - Pewnego dnia zakomunikowala: - Ktos zo-baczyl cie^ w oknie albo zdradzil cie^ odglos kroków, w každým razie sasiadki rozpowiadaj^, že przetrzy-mujemy Zydówk^. Musisz isč. Patrzyli z okna, jak oddala sie^ w deszczu krokiem bez celu, szybkim i skulonym, a potem znika za ro-giem niby odlaczony cieň. Uložyla sie^ do snu nieda-leko naszego przedwojennego mieszkania w starých poaustriackich koszarach otoczonych przez ugorzaste Skok 23 pola. Póžniej jedna^ czy dwie noce przechowala J4 pewna kobieta o nazwisku Hnidowa, a potem przyno-sila jej na pole chleb i kwasne mléko, ale že to jesieň, ziab, Myszka zachorowala na zapálenie pluc. Wkoňcu przyjela ja pod swój dach przy Slawkowskiej Helena Przebindowska, siostra Kowalczyka. Troje jej dzieci, Urszula, Miroslawa i najmlodszy Eluš o wszystkim wiedzialy i milczaly jak grób. Przebindowska, wdo-wa, žeby utrzymač t^ gromadk^, brala jakieš rzeczy do chalupniczego skladania, a Kwiatkowa podsuwa-la jej na przežycie niewielkie fundusze ze sprzedažy matczynych tkanin. I Myszka wydobrzala. Helena za-latwila jej prace^ w kwiaciarni. Roznosila kwiaty w in-nej dzielnicy, žeby jej nie rozpoznáno. Dziwne to byly kwiaty, zawstydzone, niepoj^te. «* Tymczasem o drugiej siostrze sluch zaginal. Ludzie, u ktorých przebywala - Polka i Ukrainiec - po roku kázali jej wracač do Krakowa. Siada w przedziale, struchlala, bo bez dokumentów, obok mlody ksiadz w sutannie, znajomy z Monaste-rzysk, Alfons Walkiewicz - powiedziala mu kiedyš, že jej tatus, oŕicer polski, jest w niewoli, a mamusia w Oswi^cimiu za handel slonina. A tu wchodza Niem-cy, žádaje papierów. - To moja siostra - zapewnia ksiadz i Niemcy opuszczaja przedzial. W Kocmyrzo-wie niedaleko Krakowa Walkiewicz mial znajomych, 24 Pieklo ocalonych wymyslil, že j^ do nich zawiezie. Genowefa Kunegun-da Klosowska i jej maž Roman prowadzili bufet. Przy-jeH siostre^ jak kogos z rodziny, zaczeta nawet chodzič do szkofy. Spala w jedným lôžku z ich služaca^ Czesi^, rodem z Sanoka. Przed snem opowiadaly sobie wla-sne historie, czasem znaczaco popekane, niespójne, okružné - tak, že obie wywnioskowaly: ta druga jest Zydówk^, ale nie zdradzily sie^ z tym, bo nieufnošč chronila žycie. Byla calunem okrywajacym prawd^. -wv Przewož^ mnie z jednego obozu do drugiego. Po lotnisku traŕiam do malego, blisko getta, przy uli-cy Zablocie. Segreguj^ i láduje do wagonów druty te-lefoniczne, izolátory i slupy, które Niemcy wysylaj^ na front wschodni, w kierunku Kijowa. Kwiatkowie posylaJ4 mi paczki. Dogadalem sie^ z Polakiem, ktorý w imieniu Niemców dozorowal nasza^ prace^ i mógl opuszczač obóz. To on odwiedza Kwiatków. Ci prze-kazuj^ mu paczki i niewielkie sumy dla mnie na dodatkový porcje^ chleba - Polak dostaje z tego dziesi^č procent za fatyg^. Póžniej transportuj4 nas do Wieliczki. Tu rozbiera-my baraki, láduj emy ciežkie skrzynie zmagazynowane w podziemiach kopalni soli i meble, tež przewožone do Niemiec. W paždzierniku 1944 jestem w Plaszowie. Woj-na sie^ koňczy, Niemcy sie^ zwijaj^. Od marca 1943 Skok 25 do koňca 1944 na pot^g^ morduj^ Žydów, a takže Po-laków przywiezionych z Montelupich. Trupy wrzucaja^ do masowych grobów. Po kapitulacji na rozkaz swego dowódcy wydob^d^ zwloki, uloža^ na palach i spal^. Straszliwy smród wsiaknie w mury, osiadzie na drze-wach. Wiatr dlugo jeszcze b^dzie wykr^cač z nim sza-leňcze piruety. «* W piatym obozie, do którego trafiam, w Gross--Rosen, panuje okropne warunki. Zostajemy - tak sie^ to nazywa - specjalistami od produkcji amuni-cji. Po trzech dniach przewož^ nasza^ grupe^ siedmiu-set mežczyzn do obozu w Brúnnlitz. Práca tu lekka, nie morduj^, glodujemy, jedzenia jednak jest wi^cej. Okaže sie^ póžniej, že znaležlismy sie^ na liscie Schin-dlera, Austriaka w službie niemieckiej, który ratowal Žydów w kierowanych przez siebie obozach. Yad Va-shem przyzna mu tytul Sprawiedliwego wsród Naro-dów Swiata. Na wlasne žyczenie zostanie pochowany na cmentarzu katolickim w Jerozolimie. «* Zaraz po wojnie zglaszam sie^ do Kwiatków. Ojciec wrócil z niewoli, powiadamiaja^ mnie od progu, dostal pokoik przy rodzinie na ulicy Bandurskiego, dolaczyla juž do niego Myszka. Biegne^ tam. Ojciec jest wciaž w mundurze polskiego oŕicera, Myszka w brazowej welnianej sukience uszytej z tkaniny z nieistniejacego 26 Pieklo ocalonych od dawna sklepu. A mama?! Co z mama, z ta, z która bylem jedno?! Bruzdy na policzkach ojca wyglada-ja jak gleboko wrosni^te w skóre^ drzazgi. - Kwiatek mówi, že podobno jakas kobieta wyskoczyla z wagonu w okolicy Rzeszowa - bruzdy przemieszczaja sie^ nie-mal niewidocznie, sprawia to wraženie wybudzania -i zabila sie^ na miejscu. Može to byla wasza matka. - Oby byla! - zrywam sie^ znad stolu i p^dze^ ulica przed siebie, potracam kogos, potem wracam. Ojciec pije herbate^ z blaszanego kubka. - Spragnionyš? -pyta. -wv Chcielismy teraz odebrač z Kocmyrzowa druga sio-str^, ale Klosowscy zamkneH bufet i pojechali do Byd-goszczy. Szcz^sciem jeden nasz powinowaty wystaral sie^ o ich adres. Wysiadam z pociagu wieczorem - cieplym, niery-chliwie przyjmujacym ciemnosč - i odnajduj^ schro-nisko, dostaje^ tu miejsce na sienniku, kawe^ i chleb z mastem. Niczego wi^cej mi nie trzeba. Ležac na le-gowisku, zanurzam sie^ w sen jak w miekkiej, cieplej, žrebi^co pogodnej wodzie. Rano staje^ pod domem wskazanym w adresie i cierpliwie czekam. Wreszcie -siostra wynurza sie^ z klatki schodowej z wiadrem šmieci i šmiesznym, rozkudlaczonym pieskiem. Za-chodze^ od tylu, lsnia w sloňcu jej jasne wlosy. - Wi-tam paniaj - zaczepiam wesolo, a ona odwraca sie^ Skok 27 i dr^twieje jak przy spotkaniu z duchem lub czymš, co nagle nas przerasta. Póžniej rozplakuje sie^ i ja tež. Zagnieždzilismy sie^ wi^c wszyscy w pokoiku na Ban-durskiego. Ojciec jako akwizytor zbierajacy zamówie-nia na bakelitowe pudelka na kosmetyki zarabial bar-dzo malo, przez dwa lata nie mógl uciulač na cywilne ubranie. Ja, uczeň gimnazjum, zaczalem udzielač ko-repetycji z laciný i matematyki. Siostry zapisaly sie^ do organizacji žydowskiej Gordonia i z nia w 1948 wyjechaly do Izraela. W1957 dolaczylem do nich z oj-cem, Krysia, moja žona, i naszym trzyletnim synkiem. Mialem juž wtedy stopieň doktora nauk medycznych -tak byč može usmierzylo sie^ jedno z niespelnieň ojca. «* Dia wszystkich trzech rodzin, które nas ratowaly: Kwiatków, Kowalczyków i Przebindowskich wystara-lismy sie^ o tytul Sprawiedliwych. Córke^ Heleny Prze-bindowskiej Miroslaw^ i jej meža goscilismy w Izraelu. Ksiadz Alfons Walkiewicz odwiedzil nas trzy razy. Organizowališmy wtedy pami^tne spotkania. Raz przyszedl slynny ksiadz Daniel Rufeisen z Hajfy, Zyd, a takže nasza koležanka Polka i jeszcze jeden mlody kaplan z kosciola Karmelitów w Krakowie, wi^c okázalo si^, že w tym gronie jestesmy z Krysia j edyny-mi niechrzescijanami, ale žona przygotowala kotlety wieprzowe z ziemniakami - jak w Polsce - i tym, co je jedli, trz^sly sie^ uszy. 28 Pieklo ocalonych Synowie Kowalczyków z szacunku dla czasu schôdza siy u najstarszego z nich w každé sobotnie popoludnie - jeden z braci konserwuje wiekowe zegary, žeby nie zanikla ich cierpliwa, kielznajaca zamet sztu-ka przemijania. Medal Sprawiedliwy wsród Narodów Swiata co dwa, trzy miesiace przechowuje inny z nich -taka to, powiadaj^, dla nich chluba. - No, Olus, gdybys ty mieszkal w Krakowie, to bys siy zapisal na piatego brata - stwierdzili kiedys. Oboje z Krysia^ regularnie ježdzimy do Polski i bq-dziemy to czynič až do smierci. Nasze doroste dzieci (córka urodzona w Izraelu) mówia^ po polsku. Niekiedy mysly: Izrael to przystanek w podróžy miydzy Polsky a tamtým swiatem. História Aleksandra Allerhanda, zmartego w 2016. Przed rok i e m 1939, Žydzi z Przeworska, autor nieznany. ■ —^ alkony dworu cadyka Altera, o lekkiej, choč že-^^^^J liwnej konstrukcji, wymykalysie^ z oszklonych ^^^^F drzwi niby spragnione perspektywy úmysly i zdawalo mi sie^ zawsze, že od ci^žaru tego pragnienia lada chwila spádný albo odwrotnie: wystrzel^ w gore^ w przestworza. Góra Kalwaria, podwarszawskie mia-steczko, gdzie mieszkalismy przy ulicy, której nazwy nie pami^tam, zaraz w drugiej kamienicy za rabinem, byla jedným z najwažniejszych w Polsce centrów cha-sydyzmu. Naokolo mijalo sie^ dlugie majestatyczne brody, które jako dziecko chcialem poci^gač dla spraw-dzenia, czy s^ prawdziwe, jednak mi na to nie pozwa-lano, poniewaž majestátu sie^ nie testuje. Moja rodzina przyjažnila sie^ z family adwokata Al-bina Mioduskiego. Mial žon^, dwie córki i dom na pe-ryferiach, niedaleko szpitala. Schodzilo sie^ tam w mu-listej, rzeskiej woni, jaka^ rozsnuwala pobliska rzeka, nawet w pelnym sloňcu chroniac ciala przed spie-kot^. Przyrzeczne zarosia puchly wiosna^ od spiewu 34 Pieklo ocalonych stowików - tego wielotonalnego, wyposažonego w straszliwa^ sile^ zadania, žeby wrogowie omijali gniazdo szerokim tukiem. (Ze wszystkich znaných mi ptasich odglosów slowiczy w wyjatkowy sposób laczy heroizm i bajkowosč, wadzi sie^ z niebem). Kiedy w 1940 trafilišmy do getta, ja, trzynasto-letni, napisalem do Mioduskiego karteczke^ z prosby o jedzenie i wiadomosci z aryjskiej strony. Odezwal si^, dostarczal paczki, w koncu zaproponowal, že nas ukryje, tylko žebyšmy z bratem, dziesi^cioletnim, przed akcj^ uciekli. Siedzielismy u Mioduskich tydzieň, w czesci prze-dzielonej deskami i dykta^ piwnicy, karmieni przez gospodarzy i ich córki. Wieczorami wychodzilišmy na podwórze nabrač wody ze studni. Woda kotysa-la sie^ cicho w czarnej czelusci cembrowiny, blýskaj ac do nas mrocznym echem glebi. Džwiek wiadra zde-rzajacego sie^ z powierzchni^ przeszywal dreszczem, jakby odrywal sie^ od uwi^zionych pod ziemia^ tajemnic. Siódmego dnia, gdy nieslismyjuž wypelnione wiadra, mnie i brata dostrzegli koledzy ze szkoly. - Judel Judel - wolali, ich wskazujace palce celowaly w na-sze uciekajace plecy. Z porzuconych wiader polala sie^ na trawe^ woda i bielala w ksiežycowym swietle. Czy Mioduscy dowiedzieli si^, dlaczego tak nagle znikn^lišmy, nie wiem. (Nigdy wi^cej nie mialem z nimi kontaktu). Tydzieň 35 Potem tulališmy sie^ jak zwierz^ta, szukajac jam i tamten tydzieň - któremu towarzyszyly obfitošč wody, ciepto kaszy dostarczanej nam w glinianym garncu i dobiegajace znad rzeki dramatyczne piekno slowiczej perswazji - oddalal si^, by z czasem powra-cač, rzežbiac w pami^ci tkliwy kadr. Z tego, co mi wiadomo, dwa balkony na dworze cadyka Altera przetrwaly, podobnie jak dwóch jesz-cze kalwaryjskich Zydów. Jednému, który do dziš uchodzi za Poláka, pomagala polska žona. Drugi, tež oženiony z Polk^, pracowal na cmentarzu žydowskim, gdzie krzatal sie^ wokól košci przodków, bo wspól-czesni mu krewni i znajomi poszli z dýmem, w swiat bez grobów, bez ksztaltów, bez cieni, swiat odurzony pejzažem jaskrawej pustki. História Israela Rozenbluma, zmarlego W2015. na Bože Narodzenie w najwiekszym pokoju naszego mieszkania stawialo siy drzewko i przychodzil Swiety Mikolaj. W jednej cho-inkowej bombce, ogromnej jak globus, srebrnej, do-strzeglam skrzydlatego aniola. W domu mówilo siy tylko po polsku, spiewalo legionowe piosenki. Synagogy odwiedzalismy jedynie w duže žydowskie swiy-ta, w dzielnicy w wiekszosci zasiedlonej przez Zydów. Ojciec mój, pilsudczyk, ukoňczyl Wyžsza^ Szkoly Han-dlow^. W uznaniu zaslug dostal od polskiego rzadu trafiky wWieliczce. Matka, po uniwersyteckiej filozofii, byla gospodyni^ domu. Nie mialam rodzeňstwa, lecz w Wieliczce miesz-kalo mnóstwo moich ciotek. Krewni matki osiedli w Krakowie. Wybuch wojny dla niespelna siedmio-latki wydawal siy ekscytujacy: latarki, przyciemnie-nia, dziwny, ruchliwy nastroj. Najpierw ucieklismy, jak wszyscy. Szosy wypelnialy tabuny ludzi, którzy szli i szli, w ty i z powrotem, chyba bez kierunku. 40 Pieklo ocalonych Dziwny exodus, wygladajacy jak pochod ogluszonych. Po kilku dniach wrócilismy. Zastalismy przedwst^pn^ cisz^. Niebawem przelamal j4 turkot motorów - weszli Niemcy, w tych swoich helmách, dopasowanych mun-durach, lšniacych butach z cholewami. Pojawily sie^ motocykle i ciežarówki. Potem znowu nastala cisza, gl^bsza juž, poražona pradem. Rozeszla sie^ w niej wiesč, že wyci^gneH z domów žydowskich trzydziestu m^žczyzn i rozstrzelali ich za miastem. I ponownie bylo cicho. Niemcy zarzadzili, že žydowskim dzieciom nie wolno si$ uczyč. Pani nauczycielkabyla delikátna, powiedziala o tym tylko mojej mamie. Zydzi nie poslúchali, uczesz-czali na tajne komplety w prywatnych mieszkaniach. Nauczycielki rozgladaly si^, czy ktos nas nie sledzi. Nadal pachnialo to zabawa^ nie wiedzialam, že za takie nauczanie grozi smierč - nauczycielom i dzieciom. W miešcie niby nie sie^ nie dzialo, nawet otwarto znów žydowskie sklepy, wciaž žylišmy we wlasnym mieszkaniu i nadal cisza nocy i dni wiazala czas i prze-strzeň. W naszej kamienky wszyscy oprócz nas byli Polakami. Na dole mieszkal mierniezy przysi^gly -bardzo mi to imponowalo, bo nie dosč, že mierniezy, to jeszcze przysi^gly - mial nawet tabliczk^ na drzwiach, a póžniej zostal folksdojczem. Wynajal pokoj jakie-mus niemieckiemu oficerowi. Kiedy szlismy schodami, otwieral drzwi i okropnie bluzgal, wrzeszczal. Wciszy 41 Wprowadzano juž ograniczenia dla Žydów: zabro-niono im siadač na lawce i ježdzič komunikacja^ miej-sk^, w koňcu nakázáno, žeby na prawym ramieniu nosili biala^ opasky. Mnie to jeszcze nie dotyczylo, bo bylam mata, ale rodziców tak, dlatego krepowalam sie^ z nimi pokazywač - byli naznaczeni. Bawilam sie^ tylko z polskimi koležankami. Potem kazano Zydom oddač wszystkie futra. Mama przekazala tylko kolnierze, a duže futra zaniosla na przechowanie sasiadce. Tymczasem krakowska rodzina mamy - w tym babcia Andzia i prababcia Karolina - zdecydowala, že zapláči Niemcom okup i dolaczy do nas, do Wieliczki, gdzie nie bylo getta. Zostawili wszystko i przyjechali. Bylam bardzo szcz^-sliwa - ciotki i wujkowie, kuzyni, babcie pod jednym dachem! Oddalismy im cale mieszkanie, sami zajeH-smy jeden pokoj. «* Z nastaniem 1942 Niemcy zacz^li rozwiazywač problém žydowski, to znaczy masowo mordowač. Rozeszly sie^ pogloski, že szykuja^ akcj^. Co to za ak-cja, jaka akcja - nic nie rozumialam. Cos strasznego zawislo w powietrzu, cisza kurczyla si^, g^stniejac, rozgladala sie^ w poplochu, jakby szukala ujscia, twa-rze doroslych przyjmowaly jej odcieň. - Schowamy sie^ - postanowil ojciec. W budynku sadowym, który náležal do jego rodziny, w jednej z niewykorzystanych 42 Pieklo ocalonych sal urzadzono skrytky. Schronilismy siy tam w kilka osôb, zaslonilismy drzwi dužym kredensem. Za oknami dojrzewal sad, lato wcielalo siy w brzyczenie pszczól, w ptasi jazgot, w krótkie parne noce, w ostré, wywolujace Izawienie sloňce. Po raz pierwszy po-czulam strach. Dziecko zawsze czegoš siy boi, lecz ten nowy mial smak niedojrzalego agrestu. Dorosli przewidywali, že gdy nas otocza^ albo podpal^, trzeba bydzie skakač przez okno. Jednego dnia wožny, ktorý mial dostarczač nam wody i jedzenie, oswiadczyl: - Proszy paňstwa, ja nie mogy was tutaj trzymač, ja siy bojy, rozejdžcie siy. Opuscilismy gmach sadu i szlismy cichymi, spokojnými ulicami, prawie bialymi w upartym sloňcu. Nie bylo dokad uciec, wrócilismy do domu. Na drzwiach mieszkaň widnialy karteczki informujace, že lokal jest aryjski. Tež chcialam znaležč siy za takimi drzwiami; czulam, že nasze juž nas nie chroni^. Mama blagala, žebym zamieszkala u mojej polskiej koležanki, ktorej matka, pani Duszczyňska, zgodzila siy mnie przyjač. Nie chcialam, ale w koncu zgodzilam siy i mama mnie tam zaprowadzila. Odeszla, a mnie oplotla samot-nosč. Nie moglam nigdzie wychodzič, nawet do ogro-du, gdzie wciaž wcielalo siy lato. W nocy zdecydowa-lam, že uciekny. O brzasku otwieram okno i wyskakujy bezpiecz-nie, bo mieszkanie jest na parterze. Znowu te ciche, Wciszy 43 senné ulice, drzewa, ludzie, budynki i cienie wyglada-ja normalnie, na swoim miejscu, okrzeple w swoim istnieniu, jeszcze solidniejsze, wieksze. Zbližam sie^ do domu, a tam przez okno wyglada mama i schôdzi otworzyč mi bram^: - Dlaczego wrócilas? Nie wiedzialam, co odpowiedzieč. Nie rozumialam, dlaczego mama mnie nie chce. «* Niemcy oblepili miasto komunikatami, že Zydzi mája stawič sie^ okreslonego dnia i w wyznaczonym miejscu z pieni^dzmi i innymi kosztownosciami. Po-wiadomiono tež Polaków, že každý, kto ukryje Zyda, b^dzie karany smiercia. Polák, który wežmie na prze-chowanie rzecz naležaca do Zyda, b^dzie karany smiercia. Polák, który wejdzie w jakikolwiek kontakt z Zydem, b^dzie karany smiercia - to wszystko napi-sane dužymi literami. Pod wieczór dzwonek do drzwi, to pani Duszczyň-ska. Pyta tak samo jak mama: - Dlaczego ucieklas? -A rodzice zacz^li ja blagač, žeby wzie^a mnie jeszcze raz. Na to ona: - Dobrze, ale wyjdziemy osobno, bo po ulicach chodza niemieckie patrole. - Idž, idž pierwsza - wypycha mnie matka, szybko, bez požegnania. - Wy tež uciekajcie - powtarzam w jeszcze wiekszym pospiechu. Potem czekam na t^ pania w kacie pewnej klatki schodowej, gdzie miesz-kal dentysta Chrzanowski. Nie dociera tu šwiatlo. 44 Pieklo ocalonych Ciemnosč wessala mnie i obezwladnila, tkwie^ w jej nieruchomej paszczy. Juž wiem, že biore^ udzial w grze na smierč i žycie. Wreszcie slysze^ kroki. Przysi^gam, že wi^cej nie uciekn^. Raniutko, jeszcze przed šwitem, budza^ mnie i komunikuj^, že jedziemy do Krakowa. Matka pani Duszczyňskiej ubiera mnie w plaszczyk swojej wnucz-ki Wandy, a mojej koležanki, žeby ludzie brali mnie za ni^. Zakladá mi kapelusik. Lato wcielalo sie^ w sie-bie, a ja wcielalam sie^ w cudza^ postač. Wychodzimy. Na nieodleglym skrzyžowaniu zbity tlum podaža gdzies w kompletnej ciszy, nie dobiega stamtad žaden džwiek: jakby cisza, osnuwajac t^ cižbe^ niewidzialn^ prz^dz^, unosila j^ ponad ziemi^. - Co to? - pýtam. - Nie patrz w tamta^ stron^. To Zydzi. Bylam przekonana, že nie ma wšród nich moich rodziców, obiecali przeciež uciec. W Krakowie zapukalysmy do jakiejs pani. Moja opie-kunkazapewnilaj^, že jestem córk^ sasiadów, aponie-waž moja matka umiera, musze^ pozostač w oddaleniu. Póžniej odjechala. Nowa pani byla mila i dobra, dala mi mléko; mleko jest zdrowe dla dzieci. Z zewnatrz docho-dzil przeražliwy zgrzyt tramwajów, które kolébaly sie^ na zakr^cie, w pokoju tykal ciežko starý zegar. Nazajutrz pojawila sie^ pani Duszczyňska. Dala mi cos na uspokojenie i wyszlysmy do miasta. Chodzily-smy po kosciolach w poszukiwaniu kogos, kto by mi Wciszy 45 wystawil metryk^. Moja opiekunka bardzo sie^ starala i po kilku dniach J4 zdobyla. Imie^ zostalo to samo, nazwisko bylo inne: Nowakowska. Kazano mi nauczyč si^, že mój ojciec to Jan, a matka Ludwika z Gajew-skich. Mial sie^ mna^ zajač pewien lekarz, Kunicki, zaprzy-jažniony z moim prawdziwym ojcem (spotykali si^, wymieniali wiesci i gazety). Przyjal od moich rodziców caly dobytek, pieniadze i klejnoty, lecz nagle wycofal si^, zapowiedzial, že odda mnie do getta. - Po moim trupie! - zagrozila Duszczyňska, zrobila mu straszna^ awanture^ i czesciowo skapitulowal: - Dobrze, jak pani znajdzie dla niej miejsce w Warszawie, b^d^ ptačit. W poci^gu do Warszawy w naszym wagonie siedzie-li Niemcy. Jeden z nich wywindowat mnie na pótke^ i przykryt swoim ptaszczem, žebym spata. Ten otula-jacy mnie ptaszcz zastepowat každý dokument. W Warszawie Duszczyňska zostawita mnie u pew-nych ludzi. Gospodyni wiedziata, že jestem Zydówka^ i mi dokuczata - z jednej strony ratowata mi žycie, a z drugiej tak dokuczata! Przedrzežniata mowe^ žy-dowska^ zepsuta^ polszczyzn^, na przyktad: „Mamele, daj kobyle siana, jak kobyle nie zje siana, to ty zjedz siama". Protestowalam, bo u nas w domu mówito sie^ po polsku bardzo poprawnie. Poza tym zawsze mia-tam na imie^ Marysia, a ona: - To niemožliwe, na pew-no nazywalas sie^ Sara albo Rebeka. - Obiecywalam 46 Pieklo ocalonych sobie, že jak mama wróci, to ja tu przyprowadz^, žeby zaswiadczyla. Nastejmego dnia byt rosyjski nalot. Sowieci za-mierzali zniszczyč strategiczne punkty niemieckie, ale zrzucali bomby niedoktadnie, dlatego spadaly na domy cywilne. Nigdy dotad nie przežylam bombar-dowania. Zeszlismy do schronu. Gdy wybucha bomba, slychač najpierw przeražliwy huk, a póžniej w po-plochu, w fúrii trzesie sie^ ziemia. Za každým razem wolalam „Jezus, Maria!", sadzač, že daje^ tym šwia-dectwo niezaprzeczalnej aryjskosci, lecz gdy wrócili-smy na gór^, pouczono mnie, že polskie dzieci tak nie krzycza, bo nie musza dowodzič swego katolicyzmu. Potem odwiedzila nas jakaš pani, ktorej zostalam przedstawiona jako Maria Nowakowska. - O, znalam rodzine^ Nowakowskich - przypomniala sobie. - I ten pan nazywal sie^ Jan. - Przytaknelam. - Mial brata. Mialas stryjka? Nie nauczylam sie^ tego, bliska placzu wydusilam: - Nie wiem. Po jej wyjsciu dostalam bur^: nie wolno odpowiadač „nie wiem", tylko „tak" albo „nie". Mi^dzy „tak" i „nie" gnieždzila sie^ smierč. Wiedzialam, že to tylko czasowe miejsce, bo ktos wkrótce mnie zabierze. Faktycznie, po kilku tygo-dniach pojawila sie^ mila kobieta o nazwisku Chmu-rowa, zawiozla mnie do swojego domu, na kraňcu Wciszy 47 Warszawy, na Kole, jak wiele innych: schludnych, podobných, przy spokojných, zielonych uliczkach okrytých cisz^, która znów mnie odnalazla i ogarnela czyms slodkawym i miekkim. Byla to dzielnica oficer-ska - m^žczyžni nie žyli lub pozostawali w niewoli, mieszkaly tam same kobiety, dlatego ulicami przesu-waly sie^ damskie kapelusze, plynely w ciszy. Zostalam przedstawiona sasiadom. Raz gralam w pilke^ w ogrodzie z dziewczynk^ o imieniu Basia, gdy sasiadka z naprzeciwka przyjrzala mi sie^ wnikli-wie i zwrócila sie^ do mojej opiekunki: - Pani prze-chowuje žydowskie dziecko. Ona wykonuje řekami žydowskie ruchy. - Niech pani nie rozpowszechnia takich bredni -odparia Chmurowa bez mrugniepa powieka^ - bo dzie-ci przestan^ sie^ z nia^ bawič. - I tamta sie^ zamknula. Moja opiekunka byla madra. Pozwalala mi ježdzič tramwajami, chodzič po miescie, zachowywač sie^ nor-malnie. - Im b^dziesz pewniejsza siebie, tym lepiej -powtarzala. I taka sie^ stawalam. «* W tym czasie dowiedzialam si^, že istnieje kon-spiracja, walczace podziemie. W naszym domu bezu-stannie pojawialy sie^ nielegalne gazetki. Fascynowalo mnie, že ludzie sie^ nie poddaj^. Slyszalam, že dzieci bily sie^ w obronie obležonej Warszawy i tež chcialam walczyč. Przeježdžajac tramwajem kolo murów getta, 48 Pieklo ocalonych zza ktorých wylanialy sie^ górne partie fasád kamienic, myšlatam o ich lokatorach: oni. Odpychatam žydo-stwo, bo žydostwo oznaczalo zagroženie. «* W Wigilie^ Božego Narodzenia Chmurowa przygoto-wala wieczerz^ i zaprosila samotná sasiadk^. Czulam sie^ swobodnie, spiewalam koledy. Po kolacji rozmawia-ly w cztery oczy. Sasiadka nie miala watpliwosci, že je-stem žydowskim dzieckiem. Zapewnila, že nikomu nie powie. A ja tak nad soba pracowalam, žeby uwia-rygodnič swoja polskošč! Poruszatam sie^ sztywno, kolkowato, w nienaturalnym pionie, bo twierdzono, že Zydówki scinaja obcasy, udzielalam prostých odpo-wiedzi, bo mówiono, že Zydzi odpowiadaja pytaniem na pýtanie, spiewalam koledy, poniewaž Zydzi ich nie znali - i zostalam rozpoznaná. Chmurowa jednak nie poddawala si^, dbala o szczególy. Na przyklad aryjskie dzieci nosily futrzane kolnierze do plaszczy (Zydzi futer juž nie mieli), wi^c przyszyla mi kawalek baránka. Szczególy tkaly strategie przežycia. Wiosna 1943 wybuchlo w getcie powstanie. Warsza-we^ spowil czarny dym, wieczorem w rozlanej na niebie czerwonej lunie kotlowaly si^, fermentowaly odglosy walki: strzaly i wybuchy. Nastejpnie przyjechaly czolgi. Wpodziemnych gazetkach zamieszczano relacje z to-czacych sie^ bitew: o Zydach, którzy porwali za broň, pisano z CZCÍ4, a ja przyzwyczailam si^, že z Zydów Wciszy 49 siy smiano. Lecz gdy walki siy skoňczyly, po miescie zaczyly kražyč dowcipy, chočby taki: „Zydzi jada^ na stracenie, jeden wyci^ga butelky z woda^ koloňska^ i oblewa siy. - Cos ty, zwariowal? - inni na to. - Nie zwariowatem, ale jak ma byč ze mnie mýdlo, niech bydzie perfumowane". Témat žydowski nie tracil na sile. W powietrzu krzyžowaly siq, wirowaly pogloski: tu zlapali Zyda, tam wystrzelali cala^ polsky rodziny, bo Zyda ukry-wala. Pewnego dnia pod nasz dom zajechala dorož-ka, wysiadla z niej stará kobieta w czerni, z woalk^, wkroczyla do jednego z pokoi i juž stamtad nie wyszla. Czesto mnie wolala, žebym dotrzymala jej towarzy-stwa, ale wolalam spydzač czas z Basi^. Raz czymš mnie zwabila, nauczyla grač w karty, w wojny i okryty, i odtad zagladalam juž do niej codziennie. Spo-strzeglam, že ma nowa^ ksiažeczky do nabožeňstwa i zrozumialam, že jest Zydówk^, bo ksiažeczki starých bogobojnych kobiet sajak one: požólkle, podniszczo-ne, fragmentami zmiyte. Niedlugo kobieta w czerni zachorowala. O we-zwaniu lekarza nie bylo mowy, bo nie miala dobre-go wygladu, wiyc Chmurowa pielygnowala J4 sama. Pochowali J4 ze wszystkimi honorami na cmentarzu katolickim. Lezy tam do dzis. Potem przyszla jakás Zydówka Ewa, žona adwokata, snobka, chwalila siy, že bogata. Odwiedzala na Kole 50 Pieklo ocalonych dorosty córky, która wygladala niczym dziesiyč Žy-dówek, a paradowala po Warszawie, jakby nigdy nie. Raz nie wytrzymalam i jej przygryzlam. Widocznie wiedziala, že jestem Zydówk^, bo odparowala: - Ze-bys ty swoich rodziców nie znalazla! W ogródku kwiczat kupiony nielegalnie przez ChmuroW4 prosiak, którego ukrywalysmy w altance. Zanioslam mu jedzenie - na widok rondla z uciechy piszczal i wywijal ogonkiem. Nazwalysmy go Mačiek. Lubilam go, a Ewy nie. «* Po wakacjach w 1943 Chmurowa postanowita, že zapisze mnie do szkoty - dziecko, które chôdzi do szkoty, to nie Zyd. Ale ja mialam jedynie metryky, a oni zadali swiadectwa z poprzednich klas. Nie zna-lam ani nauezycieli, ani dzieci - balam siy. Nad miastem wciaž wisiala luna i przypominala szal uwity z ostatnich oddechów. Pani Kamiňska, nasza sa-siadka, która tež trzymala Zydów, wyszeptala Chmu-rowej w kuchni, že w lásku na Kole dzieci znalazly chlopczyka, uciekiniera z getta. Otoczyly go i zaczely wyzywač, i straszyč, že wydadza^ go Niemcom. Chlo-piec usiadl i poddal sobie žyly. Wszystko slyszalam. Dlatego lekalam siy dzieci, najbardziej jednak ksiydza. Znalam wprawdzie zásady religii, modlitwy i piesni, lecz nigdy nie uezylam siy katechizmu. Na szczy-scie nikt mnie nie odpytywal, a dzieci przyjyly mnie Wciszy 51 dobrze. Može Chmurowa napomknela im, že jestem sierota^ albo ci^žko chorq., cos w tym stylu. Póžniej Chmurowa, która miala córke^ Wand^, star-sz4 ode mnie o osiem lat, obwiescila, že pójde^ do har-cerstwa. Ucieszylam si^. Nie chodzilo juž o moje žy-dostwo, o moje pochodzenie, tylko o nowa^ tresč žycia, o przyszlosč, t^ niematerialn^ ŕikcje^ dajaca^ sie^ rzežbič dlutem wyobražni, podczas gdy teražniejszosč tkwila jak gwóždž u trumny, reálna i sztywna. Traŕilam do Drugiej Warszawskiej Chor^gwi Har-cerek, do Hufca Grzybów i Zastejpu Kwiatów. Zbiór-ki w prywatnych domach, lekcje, jak polykač papier na wypadek wsypy, róžne gry - uwielbialam to. Cisza oddalala si^, máchala mi dloni^. -wv W wakacje 1944 uslyszelismy armaty zbližajacego sie^ frontu. Niemcy - brudni, nieogoleni, ranni - za-czeH uciekač, jeden pchal rower, inny siedzial na fur-mance. Cala Warszawa wylegla na ulice patrzeč. Pierwszego sierpnia Wanda polecila: - Dotrzesz z rozkazem na Chmieln^, do Iški. Spiesz si^, badž przed piata^ w domu. Szukalam i szukalam tej Iški, starszej harcerki, w koncu znalazlam na Brackiej i, szcz^sliwa, odda-lam rozkaz. Spelnilam misj^, moglam wracač. Zlapa-lam jakis tramwaj, ale rozlegly sie^ strzaly i motorni-czy zatrzymal sie^ na Mlynarskiej - stamtad na Kolo 52 Pieklo ocalonych jeszcze daleko. A tu kule sypia^ sie^ ze wszystkich stron, ludzie gdzies biegn^, ktos wola, že to powstanie, obok osuwa sie^ traŕiona w glowe^ kobieta. Próbuje^ podažač w kierunku domu, lecz bruk dudni od strzalów, po-ciski rozpryskuj^ sie^ na murach kamienic. Umykam na ulice^ równolegla^ do Wolskiej, tam Niemcy juž pod-palaj^ domy, wsciekle, bez litosci, ogieň trawi z pasja^ wn^trznošci dotychczasowego ladu. Budynki ptona^ z obu stron, okienne futryny padajú na srodek ulicy i roztrzaskuj^ si^, a z nimi zachowane w nich, bez-powrotne widoki. Przejsč sie^ nie da. Ludzie przebijaja^ otwory w piwnicach, z jednej z nich usiluj^ wydo-stač sie^ na zewnatrz, jednak juž na rogu zatrzymuje mnie požar. Mieszkaňcy buduje barykad^, pomagam. (Niemcy atakowali j4 tygrysami - ci^žkimi czolgami. Sprowadzili do miasta nowe sily, oddzialy SS zložone z przestepców). Wracam do schronu, nie nie widz^, wi^c wdrapu-j^ sie^ na gór^, na strych. Barykady zajmuja^ cala^ sze-rokošč ulicy. Przesiaduj^ trochy na strychu, trochy w piwnicy. Ktos daje mi kromke^ chleba z mastem czy marmolada^ - stodycz miesza sie^ z pylem. Po czterech dniach Niemcy przerywaj^ walki ulicz-ne, zaczynaj^ bombardowač z powietrza. Wtedy bie-gne^ w strone^ Kota, biegn^, kluezac, može ktos po-kazat mi drog^, nie wiem. Gdy tam docieram, wita mnie cisza, nieruchawa, wstuchana w siebie jak starý Wciszy 53 czlowiek z obrazu Kramskoja Zapatrzyl siq; dzielnica wciaž pozostaje nietkni^ta. Jestem bohaterka dnia: widzialam walczaca Warszaw^, musze^ bez koňca opo-wiadač. Chmurowa martwi sie^ o córk^. Niebawem Niemcy przyszli i tu. Oglosili przez megafony, že mieszkaňcy mája opuscič Kolo z bialymi chustami w rekach. Mačka, jako nielegalnego, wlo-žylysmy do worka (rzucal sie^ w nim i dusit okropnie) i wyruszytysmy. Pod wieczór dotarlismy na jakás wies. Maciek juž nie žyt, pieklismy go w ognisku pod sto-giem. K^sy miesa utykaty w gardle. Po dwóch dniach wrócilysmy na Koto, ale wyrzu-cili nas ponownie. I znów w^drówka pod Warszaw^, na dzialke^ Czechowskich, naszych sasiadów. Stal tam malutki, drewniany, jednopokojowy domeczek. Roz-ložylismy sie^ na slomie, a dužo nas byto, wykopywali-smy kartofle i codziennie je jadalismy, jak na pikniku w przedsionku piekla. Z dziatki rozpošcierat sie^ widok na ptonaca^ War-szawe^ - Niemcy podpalali kolejné dzielnice. Odglosy walk tu nie docieraly i miato sie^ wraženie, že pali sie^ tam czerwona cisza. Powstanie trwalo dwa miesiace, potem upadlo i do-szly nas wiesci, že Polakom udalo sie^ zawrzeč z Niem-cami porozumienie i že na mocy konwencji genewskiej ocaleni powstaňcy trafia do niewoli. - Može Wandecz-k^ wzieH, idziemy szukač - zdecydowala Chmurowa. 54 Pieklo ocalonych Chodzilysmy codziennie i pytalysmy o Wande^ bo nie znalysmy pseudonimów walczacych. Jednego dnia w paždzierniku, gdy tak w^drowa-lysmy bez nadziei w zimných strugach deszczu, ktos zawolal: - Marysia! Mama! Chmurowa blagala, žeby Wanda nie szla do niewoli. A ona: - Ja chce^ jak tatus. - W koncu ulegla. Uciekla noc^, dotarla na dzialk^. Obie postanowily, že dlužej tu nie zostaň^, bo chlód i nie ma co jesč, i že pojada^ do krewnych w t^ cz^sč Polski, która^ Niemcy przyla-czyli do Rzeszy. Ale mnie nie mogly ze soba^ zabrač, nawet babcie^ matke^ pani Chmurowej, zostawily. Podwiozly mnie jednak do Krakowa. Tam Chmurowa wr^czyla mi karteczk^ z jakims adresem. Požegnaly-smy sie^ szybko, jak ludzie spieszacy skryč sie^ pod dach przed nadci^gajaca^ ulew^. -wv Stoj^nastacjikolejowej, sama, z kartk^ w kieszonce plaszcza. Musze^ czekač do rana, bo obowiazuje godzi-na policyjna. Zauwaža mnie Ukrainiec w niemieckiej službie i nagabuje: - A ty skad, dziewczynko? A dokad to, dziewczynko? A cos ty za jedna, dziewczynko? Mam jedenašcie lat, nie jestem duža, czuj^, že juž po mnie, že nie wydostan^ sie^ z lap tego drába. A on kražy wokól mnie jak sejp, przywoluje swojego kolega, proponuj 4, že pójdziemy na herbatk^ - niechybnie chca^ zgwalcič. Czmycham do ubikacji dla kobiet, a Ukrainiec Wciszy 55 za mn^. Wzrok ma szklisty, podpity, przewiercajacy, trzyma reke^ na klamce, stoi w rozkroku. Schylam sie^ i smigam mu pod rek^, p^dze^ do przydworcowego bunkra. Nikogo tam nie ma, smierdzi ekskrementami. Tkwie^ tak kilka godzin, wreszcie decyduje^ sie^ wyjšč, czujac na plecach jego oddech, znowu biegn^. W koňcu pojawiam sie^ pod adresem z karteczki, wlascicielka mieszkania nie kryje zdumienia. - Tutaj ma przyjsč po mnie pani Kunicka - wyglaszam komu-nikat przekazany mi przez Chmurow^. Ale Kunicka (žona tego lekarza, co wzial pieniadze od moich ro-dziców i za mnie ptačil) zapowiada od razu, že jak nie znajdzie mi miejsca, odda mnie gestapo. Znalazla jednak, u pewnej niezwykle pobožnej wdowy. Zawsze ch^tnie chodzitam do košciota, do dziš znam na pami^č wszystkie modlitwy, nawet po laci-nie, lecz ta pani byla dewotka^ i, wiedzac, kim jestem, ci^gle naganiala mnie do pacierzy i czytania Zywotów Swiqtych albo historii o Zydach, którzy oszukiwali, o Zydach, którzy zdradzali. Jednego dnia w schronie (odglosy detonacji stawaty sie^ coraz donioslejsze) ktos sie^ odezwal: - Teraz znowu zobaczymy tych pejsaczy. - Pomyslalam, že prze-konam rodziców, by juž nie byli Zydami. Wojna zbližata sie^ do křesu, w jesiennym powie-trzu czuto sie^ woň jej zwalistego, ociekajacego krwia^ cielska. 56 Pieklo ocalonych Wchodza^ Rosjanie, na ulice wylegaja^ tlumy, nie rozumiem dlaczego. Nagle ktos mnie wola - to mój dužo starszy kuzyn, przežyl, na mój widok bardzo sie^ ucieszyl, poprosil o adres, ale bylam nauczona, že nie wolno ujawniač miejsc pobytu, nie dalam. - Kto to byl? - dociekala pani pobožná. - I czego chcial? -Zebym go odwiedzila, mieszka z jeszcze innym ku-zynem. - Wobec tego - twarz pobožnej wydlužyla si^, nabierajac gniewnej trešci - musze^ cie^ ostrzec, že Zydzi wola otruč dziecko, które stalo sie^ chrzescija-ninem, niž pozwolič mu žyč. Zwykle czestuja herbatka z trucizna. Wspomnialam jednak swoich rodziców, ich nie-obecnošč i moj^ t^sknot^ i poszlam. Zadzwonilam do drzwi, kuzyn szcz^sliwy: - Marysiu, dobrze, že je-stes, chodž, napijesz si^ herbaty. Uslyszalam to i w nogi. Wolal za mna; - Poczekaj, zostaw chociaž adres! - a jabieglam, bieglam, bieglam. W styczniu 1945 Kuniccy juž za mnie nie placili i traŕilam do przytulku. Pewna para z todzi chciala mnie adoptowač, ale okázalo si^, že po prostu szukaja služacej. Wtedy postanowilam wrócič do Warszawy. Rozgladalam si^ naokolo, niczego nie rozpoznawa-lam w ruinách - miasta nie bylo. Ludzie poruszali si^, wydeptujac w gruzowisku šciežki. Do šciežek przy-cumowywali sklecone z byle czego, košlawe budki, Wciszy 57 na ktorých kolébaly siy rycznie sporzadzone szyldy: „Wykonujy manicure", „Swieže zupy", „Fryzjer". Zycie jak bluszcz oplatalo klacza zgliszcz z nieublaganym, blogoslawionym okrucieňstwem odwiecznego cyklu nastypstw. Ruszylam na Kolo. Dochodzac do domu, spotkalam sasiadky Kamiňsk^. - Pani Chmurowa jeszcze nie do-tarla, ale chytnie ciy przyjmy - zaprosila. - Možesz tež wrócič do Zydów. Zatem wiedziala. Próbowalam zalatwič sobie miejsce w klasztorze, bo mieli tam szkoly i internáty na poziomie. Nie wie-dzialam, že opieka spoleczna, do której siy zglosilam po skierowanie, takimi placówkami nie dysponuje. W koňcu dostalam adres urszulanek kolo Piaseczna. Do szkoly trzeba bylo chodzič piechot^, a ja nie mia-lam žadnego cieplego ubránia, na nogi wkladalam drewniaki. Klasztor žyl z datków, straszna panowala bieda. Na Bože Narodzenie w szkole urzadzali przy-jycie dla dzieci. Bezdomnym kázali podniešč palec. Wstydzilam siy, ale podnioslam, bo dawali paczuszki z jedzeniem. Zjadlam wszystko po drodze do klaszto-ru. Czekala tam Wanda Chmurówna. Zawiozla mnie do innego domu dziecka, porzadnego, swieckiego, dla rodzin wojskowych. Pani kierowniczka podpytywa-la: - Ty nie Zydówka? - Nie, ja nie Zydówka. 58 Pieklo ocalonych Póžniej dom przeniesiono do Opola. Jedna z krew-nych wyslala mi tam pocztówkej „Marysiu, wyjež-džam, chce^ cie^ jeszcze zobaczyč. Ciocia Schenker". - A co to za ciocia, ta Schenker? - zainteresowala sie^ kierowniczka w obecnosci wszystkich, przy obiedzie. Zapewnilam, že to pomylka, nie uwierzyla, zalecila, žebym pojechala do Krakowa i wyjasnila spraw^. Odnalazlam ciotk^, która miala juž papiery zezwa-lajace na opuszczenie kraju, i oswiadczylam, že wra-cam tam, skad przybylam. - Možesz byč katoliczk^, kim chcesz - zakomunikowala chlodnym, wilgotnym tonem, jakby polknela kawalek jesieni - ale ja wyjež-džam. Wtedy odezwala sie^ znajoma ciotki: - Skoro ona chce sie^ wyprzeč rodziny - wskazala na mnie - to ro-dzina nie b^dzie chciala nie wiedzieč o niej. -1 to slowo „rodzina" podzialalo jak uderzenie w twarz, przeciež tak dlugo juž nikogo nie mialam. Dlatego choč ciotka wyjechala, a ja zostalam, to w ochronce z žydowskimi dziečmi. Patrzylam na nie z góry. Przeszkadzalo mi, že maja kr^cone wlosy i semickie glowy. Wkrótce wujek mieszkajacy w Belgii poslal po mnie umyšlnego, a niedlugo po moim przyježdzie oddal mnie do domu dziecka. Jeszcze póžniej bez pýtania podpisal za mnie zgode^ na wyjazd do Izraela. Ja tu nie przyjechalam, mnie tu dostarezyli. Za ta swiado-moscia tlueze sie^ caly ogrom ciszy. Wciszy 59 W Izraelu przez jakiš czas mieszkalam z wujkiem i jego rodzin^. Zle siy ze mna^ obchodzili, bezustannie mieli o cos pretensje, krytykowali. Nie interesowali siy moimi polskimi losami. Ich córka narzekala, že z braku miejsca musi spač na stole - a przeciež miala rodziców! Nie bylo žadnego porównania miydzy tym, co przežy-li oni, z dala od obozów koncentracyjnych, a tym, co przeszlismy my. Nikt nie porównywal, bo nie pytali. Pýtania poupychali w ciszy. -wv Po raz pierwszy od wojny przyjechalam do Polski w 1990. Szukalam mojej szkolnej koležanki Wandy, córki pani Duszczyňskiej (wiedzialam, že matka juž nie žyje). Bylam w Wieliczce, Krakowie - zero wiesci. Dwa lata póžniej dostalam od niej list; ktos jej powiedzial o moich poszukiwaniach, ktos inny podal mój adres. W 1997 spotkalyšmy siq w Polsce. Wtedy dowie-dzialam siy, že Niemiec, który otulil mnie plaszczem w poci^gu z Wieliczki do Warszawy, przystawial siq do Duszczyňskiej i nie chcial, žebym przeszkadzala mu w zalotach. Odczepil siy dopiero, kiedy zaczyla udawač suchoty. - Ja bym chciala, žeby moja mama otrzymala posmiertnie medal Sprawiedliwej - powie-dziala Wanda. Postaralam siy o to. Chmurowa umarla, ale jej córka odwiedzila mnie dwukrotnie, utrzymywalyšmy staly kontakt. To od niej wiem, že akej q uratowania mi žycia - podobnie 60 Pieklo ocalonych jak jednej z moich kuzynek, która^ ulokowano u Pola-ków za posrednictwem Žofii Kossak-Szczuckiej - zor-ganizowala Zegota. Wanda tež odebrala medal Spra-wiedliwej w imieniu matki. W Jerozolimie odbyla sie^ wzruszajaca ceremónia. Posadzili drzewko. Wanda, kiedyš idealistka, taka promienna, byla juž wtedy przygasla. O rodzicach zaginal sluch - caly transport z Wielicz-ki, który mijalam, gdy Duszczyňska prowadzila mnie na dworzec, wywieziono do obozu zaglady w Belžcu. «* W 1985 wyjetam ze skrzynki pocztowej kopert^: Kochana Pani Mario, Przehywam czasowo w USA i pisze do Pani, poniewaž mam do spelnienia wažnq misje, po-wierzonq moim Rodzicom w Polsce przez Pani Mamusie i Ojca w czasach okupacji w 1942 roku w Wieliczce. Owa misja to przekazanie Pani listu, który zalqczam. Pani Tatuš znal dohrze moich Rodziców i czasem przychodzil z Paniq do nas, na ulicq Limanowskiego. Ja, wówczas kilkuletnia, hawilam siq z Paniq w ogrodzie, cze-go Pani, parq lat mlodsza, može nie pamietac. Dohrze kojarzq Paniq takže moje koležanki: Ma-rysia Stalówczykówna i Marysia Baburkówna (mieli wytwórnie win i soków kolo warzelni soli). Wciszy 61 Nasi ojcowie wyprawiali nas z domu, gdyž nie chciano, aby dzieci sluchaly o pewnych rzeczach. Mój Ojciec (niežyjqcy juž od čwierčwieku) bral udzialw tajným nauczaniujako profesor gimna-zjalny i mial šcisle kontakty z Armiq Krajowq. Przypuszczam, že Vani Tatuš równiež. Pewnego deszczowego wieczoru Pani Tatuš odwiedzil nas sam, oparl glowe na rqczce para-sola i mówil cos do mego Ojca, po czym glošno zatkal. Ojciec natychmiast kázal mi opušcič pokoj. Bylam przeražona, dotqd nie widzialam pla-czqcego mežczyzny. Byl to ostatni wieczórprzed ewakuacjq rodzin žydowskich z miasta. Na drugi dzieň rozpetalo sie pieklo - wszyst-kich wywieziono, a tych, co ukryli sie w domach, pozabijano. Domy žydowskie splqdrowano. Nastala wielka rozpacz. Wieliczka prawie opusto-szala. Po jakimš czasie zobaczylam w domu list Pani Ojca pozostawiony u nas w ten pamietny wieczór. Tata nie wiedzial, co siq z Paňstwem stalo. Sqdzilišmy, že wszyscy zgineli. Wspo-minališmy Was czasem i opiekowali siq listem. Po zakoňczeniu wojny, za czasów Stalina, nie bylo szans na znalezieniejego adresatów, relacje z tak zwanym Záchodem byly dla szarych ludzi niedostqpne. W 1959 roku zmarl mój Ojciec, aja wyszlam za mqž i przenioslam sie do Gdyni. Pieklo ocalonych Mama pozostalá w Wieliczce, potem zamieszka-la ze mnq. Tak mijaly lata. W 1981 roku przyjechalam do USA na šlub koležanki w Bostonie, ale stan wojenny zatrzy-mal mnie tam przez dziesiqč miesiqcy, w czasie ktorých musialam podjqč jakqš pracq, aby nie by č dla przyjaciól ciqžarem. Wówczas w Nowym Jorku los zetknql mnie z Panem Oskarem Schen-kerem, którego žona, po przebytej chorobie, po-trzebowala dôraznej pomocy w domu. Moja zna-joma Polka z Nowego Jorku przedstawila mnie Pánom Aleksandrowi i Oskarowi Schenkerom igdy Pani wrócila ze szpitala, zatrudniono mnie. Poniewaž Pan Oskar znal Kraków i Wieliczkq, zgadališmy siq na temat wojny i rôznych znajo-mych osôb - padlo tež Paňstwa nazwisko. Zrela-cjonowalam calq tq historiq, nie kojarzqc jednak nazwiska Pana Oskara Schenkera z adresátem listu, o którym opowiadalam. Nie zdziwilabym siq nawet, gdyby moja opowiešč wydala siq im nieprawdziwa. Po powrocie do Polski poprosilam Mamq, žeby wydobyla list z rodzinnych archi-waliów. Jakiež bylo moje zdumienie, gdy w na-glówku ujrzalam nazwiska Pana Schenkera ijego brata! Zrealizacjq misji musialam jednak czekač na stosownq chwilq, która nastqpila dwa lata póžniej, gdy znów los zawiódl mnie do Ameryki, Wciszy 63 na Alasky. List zahralam ze sohq, a jego kopiq przeslalam Panom Aleksandrowi i Oskarowi. Równiež i ich zdziwienie nie mialo granic, wszy-scy bylišmy wzruszeni (rozmawiališmy, niestety, telefonicznie). Piszq do Pani niezwhcznie po otrzymaniu od Pana Aleksandra Pani adresu, gdyž zgodnie z žyczeniem Panów Schenkerów pragnejak naj-szybciej ów cenný dokument Pani doreczyč. Droga Pani Mario, prosze wybaczyč nieforem-ne i pospiesznie sklecone zdania, ale po prostu sie spiesze. Ješli zechcialaby Pani nawiqzač ze mnq kontakt, poniže] zalqczam adres. Pragnq równiež prosit Paniq o powiadomienie mnie, czy list Pani rodziców dotarl do Pani rak, o co prosila tež moja Mama. Lqczq dla Pani dužo serdecznošci i oczekuje wiadomošci. Wieslawa Wajdowa University ofAlaska Fairbanks, Alaska 99701, USA Moi rodzice pisali do braci Schenkerów: (Nowy Jork, Fabryka Czekolady) Kochani Kuzynowie! Piszq do Was w tragicznej chwili naszego wysiedlenia. Córkq mojq Marysiq ulokowalam 64 Pieklo ocalonych u znajomych. Bógz niq! Gdyby nas po wojnie nie bylo, zaopiekujcie siq niq! Bqdžcie zdrowi i pa-mietajcie o niejl Heňka Perlberger 25 VIII1942 rok Moi bardzo Kochani! Nie mogq w tej strasznej chwili pisač. Blagam Was tylko, byšcie o íle možnošci odszukali i zajeli siq moim jedynym dzieckiem. Smilek W taki oto sposób, tyle lat po wojnie, z ciszy jak z za-hibernowanego kokonu wyklula sie^ ich obolala milosč. História Marii Perlberger-Shmuel. tot matka moja, Lusia Hornstein, miala dziwny akcent. Byla to jakaš bezkatna, soczysta mowa. Jednak to, co matczyne, z nátury swej posiada wlašciwošci tkliwe. Zestarzejesz siy, a glos, zápach skóry i wszystko, czym nasiaknaleš od stanu plodowego, wyda ci siq dobre i požádané. Dlatego akcent matki traktowalem jak jej dloň czy podbródek. Z innych odmiennosci: nie lubila žóltego, a ludziom zwykle siy ten kolor podoba. Poza tym na-sza rodzina miescila siy w american style oflife, z fine na ústach, owym zaklyciem swiata pomyslnosci i sukcesu, i przywartym do niego bialozebym usmiechem. Pewnego dnia, siedem lat przed swa^ smierci^, matka rzekla: - Jestem z Európy Wschodniej. Z Polski. Z moich kolan zsunyla siy gazeta. (Jej szelest byt chropawy, suchy, jakby wypelniony opadlým listo-wiem). Oto, co ukrywala: Uciekinierka z lwowskiego getta, do Warszawy przedostala siy na falszywych papierach. Tak znalazla 68 Pieklo ocalonych sie^ po nieoznakowanej, aryjskiej stronie. Oznakowa-nych žóltymi gwiazdami na ramieniu Niemcy otoczyli murem getta. Po ucieczce Lusia Hornstein wiele razy spozierala na swe ramie^ upewniajac si^, že nie ma tam žóltej plamy. Niekiedy ulegala wraženiu, jakby rekaw ciemnego plaszcza zažólcal sie^ - wtedy przy-spieszala kroku, aby umknač z otwartej przestrzeni. Lokum, które wynajmowala wespól z kilkoma osobami (wszystkimi na lewych dokumentácii) miescilo sie^ w solidnej kamienicy z elementárni art déco ze zloco-nego brazu - swiadectwie przywiazania do wykwin-tu - i szarpanymi dziurami po ostrzale - dowodami grasujacej smierci. W mieszkaniu byl jeszcze kot (któž wie, jak sie^ przyplatal), mlody, szary - byt na wskros na jedno i drugie oboj^tny. Mieszkanie náležalo do oŕicera polskiego podziemia o imieniu Zbigniew. (Choč byč može innym; kamufláž jest ojcem konspi-racji, a jego matka^ blaga). Przed šwi^tami Božego Narodzenia przyniósl swym lokatorom foli^, papier i scinki tkanin. Sporzadzili z nich ozdoby choinkowe, które sprzedawano w strefie nieoznakowanych. Mi^-dzy swi^tami žyli z papierosów. Pewna wlascicielka kiosku tabacco zaopatrywala ich w tytoň, który caly-mi dniami upychali w gilzy. Zdarzalo si^, že upadnie jakis papieros i turia sie^ po podlodze, a kot rzuca sie^ za nim w komiczna^ pogoň i Lusia Hornstein mysli: jedyne bezkrwawe lowy w Warszawie. Zabawa 69 Mieszkanie opuszczano niezwykle rzadko. Jednej niedzieli dwoje lokatorów zakomunikowalo pozostalým: - Wychodzimy. Dzieň, jak to bywa z niedzielami, chadzal w naf-talinowej woni i mial kolory t pomaraňczowy, a jesli tak sie^ tylko wydawalo, to znaczy, že tež bral udzial w maskaradzie. Lusia Hornstein, która podažala z towarzyszacym jej konspiratorem pod wskazany przez Zbigniewa adres, by przekazač zamelinowanym tam rozkazy podziemia, zastanawiala si^, czy jej kroki, z trudem trzymajace sie^ umiarkowanego tempa i zbyt niecierp-liwie uderzajace o bruk, z dostateczn^ wiarygodno-SCÍ4 wczuwaj^ sie^ w role^ niedzielnych spacerowiczów, sklonnych okupacyjn^ rzeczywistošč zasnuč wonia^ naftalíny i owym pomaraňczowym calunem swiatecz-nego popoludnia. Zadanie wypelniono jednak bez przeszkód. Wracali przed szóst.4. Dachy grz^zly w dymach. Chwackie skrzydla wróbli rajcowaly w ocalalych, studziennych podwórzach miasta. Nagle m^žczyzna w kapeluszu i kraciastej marynarce wylania sie^ z bra-my kamienicy ze sztukateri^ art déco i zachodzi im drog^: - Jestescie Zydami. Oddám was gestapo. - To mieszkajacy w tym samým budynku Polák. Zajmowal sie^ handlem. Pod jednym okiem mial znami^, które wygladalo jak czarna Iza. 70 Pieklo ocalonych Towarzysz Lusi Hornstein czyni taki gest, jakby chcial klepnač Poláka po plecach. - Chodž z nami na drugie pi^tro - proponuje. - Mam trochy pieni^-dzy, dogadamy si^. - Poszli. - Zamknelam sie^ w lazience z Krzysia^ - opowiadala z tym dziwnym akcentem Lusia Hornstein siedem lat przed smierci^. Z Krzysi^, w ukrytej tožsamosci Debor^, wspólnie dzialaly w podziemiu. Los Krzysi spelni kiedys funkcje^ katalizatora czasu. A teraz we dwie nashichuj^ z lazienki, co dzieje sie^ w mieszka-niu. W najwiekszym pokoju, w ciemnosci, mežczyzna w kraciastej marynarce wyjmuje rewolwer i grozi: -Zastrzel^ was. Raptem pokoj zalewa snop swiatla - wyglada to, jakby obecni tam zawisli na biafym ostrzu w czarnej zapadni. - R^ce do góry! - sfychač rozkaz od strony sforsowanych drzwi. Tupot ci^žkich butów, sucha, maczna konsystencja bezdechu, blysk kocich slepiów, lsnienie kôlb zlewaja^ sie^ w jeden stop, w bryl^, która^ rozszczepia glos gestapowca: - Kto tu ma broň? Mežczyzna w kraciastej marynarce zdažyl scho-wač rewolwer, lecz Niemiec znajduje go od razu i do-konuje sie^ wstepny akt kary: ciosy, zadawane jeden po drugim przez innego z tajniaków, plamia^ kracia-sta^ marynarke^ krwi^. Jej bryzgi prz^da^ sie^ po pod-lodze ku wyjšciu i dal ej, po stopniach klatki scho-dowej, až do policyjnego samochodu. Dowodzacy Zabawa 71 Niemiec tymczasem przeszukuje mieszkanie (koci ogon, który wystaje spod kredensu, jest jak skrawek cienia odhipany od calosci), wali w drzwi lazienki: -Wychodzič! Lusia Hornstein i Debora-Krzysia dolaczaja^ do pozostalých lokatorów skupionych w krygu swiatla. Palce gestapowca z ostentacyjn^ pedanteria^ przekladaja^ kartki trefných kenkart. Lusia Hornstein wie, že jej zakupiona tožsamosč polskiej katoliczki z Wilna ode-tnie siy od niej pod wplywem dociekliwych pytaň. (Jedynie tožsamosč wyparta nigdy siy ciebie nie wyprze, jej cecha^ jest smiercionosna wiernosč, przy-legajaca do wlašciciela w zajadlym ušcisku tkanek, w goraczkach tysknoty). Juž, jej kolej. Gestapowiec siedzi na krzesle, wy-ci^ga ryky po dokumenty i przyglada siy podajúcej šledczym, olowianym wzrokiem. Nagle maty, szary kot, wydobywszy siy spod kredensu, wskakuje mu na ramiy, muška ogonem ucho. Zaczynaj^ siy plasy kociego ogona i ludzkiej dloni. Kompozycja zgiyč, wypukleň i wygiyč zwierzycego grzbietu, pod batuta^ których ryka czlowieka wykonuje partiy uleglej ko-chanicy. Z drugiego ramienia z cichym pobrzykiem zsuwa siy broň i gestapowiec odkladá J4 machinal-nie - mocny akord orkiestrujacego tla, odnotowany przez znieruchomial^ widowniy. Kot jak dziyciol wczepia siy w poty mundúru, by za chwily zsunač siy 72 Pieklo ocalonych na kolana nieznaj omego i rozložyč tu swój swawolny brzuch, a potem chwytač sie^ guzików i szarpač nimi zajadle. Hasanka na zaminowanym polu. Zabawa w kotka i myszke^ z odwróconym przydzialem ról. Ge-stapowiec wybucha smiechem - salwy smiechu zata-czaJ4 sie^ w przestrzeni grubym brzemiennym tonem i wygasaj^ pulsacyjnie. Nie wiadomo, jak dhigo - to czas na manowcach. Palce Lusi Hornstein sciskajace dowód nabytej tožsamosci s^ pergaminowe i dr^twe. Gestapowiec glaska kota i kiwa glowa^ na stojacego obok kamrata. Szczek želastwa sygnalizuje, že dal-szego ci^gu nie b^dzie. Melanž finálnych chrz^stów, szorowaň, skrzypieň milknie za drzwiami jak za kur-tyna^ - klatka schodowa niesie ich wygasajace echo. Kot przysiada na podlodze, wpatruje sie^ w drzwi, jakby upewnial sie^ že to kres zabawy, a potem daje núra w ciemnosč. - Poszli - szepce ktos z niedowierzaniem. Nabyté tožsamosci, rozrzucone po stole, z wolna wracaja^ do portfeli i toreb. - Trzeba uciekač - odzywa sie^ Zbigniew. - Ten handlarz na przesluchaniu nas wsypie. Pakuje si^, skrz^tnie, szybko. - Co b^dzie, to b^-dzie. Ja nigdzie sie^ nie ruszam - komunikuje Lusia Hornstein. - Ja tež - dodaje Debora-Krzysia. - Przeciež nie mamy dokad pójsč. Zabawa 73 Niebawem wybuchlo polskie powstanie i poszly walczyč. Gay padlo, uciekafy kanalami šciekowymi, potykajúc sie^ o trupy. Niemcy czyhali przy wlazach i dobíjali žywych. Nabyté i ukryte tožsamošci, pojednané, barwily ziemie^ na czerwono i w ciemnosci, zwlaszcza deszczowej, brodzacej w kalužach blota Lusi Hornstein zdawalo si^, že zanurza stopy w g^-stej krwi. Raz, kiedy trzymajac sie^ za r^ce, przedzieraly sie^ przez ruiny, spadla bomba. Krzysie^ rzucilo w jedna^ stron^, Lusie^ Hornstein w drug^. Przywalon^ po szyje^ gruzem, ledwie przytomn^, odkopali ludzie. Debory--Krzysi nie znaleziono - tylko strz^py jej pisanego po polsku pamietnika, który niosla w plecaku. - Czy-sty zbieg okolicznošci, že ja upadlam na t^ stron^, a ona na inna^ - powtarzala Lusia Hornstein. - Czysty zbieg okolicznošci, že wtedy w mieszkaniu na drodze gestapowca stanal kot. W rezultacie owych zbiegów okolicznošci nadpa-lony dziennik Debory-Krzysi, przez dziesi^ciolecia przechowywany przez moja^ matke^ Lusie^ Hornstein w tajemnicy, ja, jej syn Frank przekazalem Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. W taki sposób ukryta tožsamosč Debory dokonala transferu w czasie. W 2013 spisana^ relacje^ z wojennego losu Lusi Hornstein, t^, która^ uslyszalem siedem lat przed jej šmierci^, dostarczylem do Muzeum Powstania 74 Pieklo ocalonych Warszawskiego, na skutek czego szary kot wertuje karty historii. História Lusi Hornstein, zmarfej W1998, opowiedziana przez jej syna Franka Hornsteina, czlonka Izby Reprezentantówstanu Minnesota w USA, podczasjego podróžy do Polski. ku aczyna lač, wala pioruny, wydaje sie^ že z gl^-bi ziemi, že to ona, nie niebo, sie^ rozštěpuje. Strzelanina ustala, widač Niemcy uniknuli przed burza^ do budynku. Zostalem pod trupami. Przemyka mi przez glow^, že jak wróca, to zasypia t^ jame^ i mnie pólžywego, dlatego teraz, kiedy ich nie ma i noc oslania miejsce zbrodni, musze^ sie^ wydostač. Pokonuj^ opor sztywniejacych cial, wdrapuj^ sie^ ku górze po cudzych ramionach, glowach, koňczynach. Dostrzegam juž obmyté deszczem, lšniace w ciem-nosci liscie niedalekiego zagajnika, uciekam. Nie ma dnia, žeby ta scéna nie wracala do mnie, jedynego Zyda, który wydobyl sie^ z tego grobu. Cala moja rodzina przežyla. Mlodsza siostra mieszka kolo Tel Awiwu, braciszek po wojnie osiadl w Argentynie i nigdy nie odwiedzil Izraela. Tu umarli rodzice, ojciec dawno ternu na serce, mamie obiecy-walem wielkie przyj^cie na stulecie, ale spodobalo sie^ jej opuscič ten swiat w wieku lat dziewi^čdziesi^ciu 78 Pieklo ocalonych dziewi^ciu. Przypadki splecione w sieč ocalenia kro-czyfy z nami przez zam^t. Nasza^ ojczyzna^ od zawsze byta Jagielnica, mata miejscowošč w pobližu Czortkowa, niedaleko Tar-nopola. Ojciec pracowat w lwowskiej firmie, która wytwarzata konstrukcje želazne wykorzystywane na budowach. Traf chciat, že z ramienia tego przed-siebiorstwa zatrudniono go przy stawianiu bloków majacych stužyč obróbce tytoniu w fabryce w naszej Jagielnicy. O, wielka byta ta tytoniowa fabryka - pra-cowata w niej čata okolica. (W Polsce paňstwo mia-to na tytoň monopol i wszyscy, którzy go uprawiali, musieli odsprzedawač zbiory). Kiedy budynki stanely, zaproponowano ojcu, aby sprawowal nad nimi nadzór techniczny. Do monopolu z reguly nie przyjmowano Zydów, wi^c uznalismy to za wydarzenie. W czerwcu 1941 we Lwowie kwitly drzewa akacjo-we - ich mdlacy zápach wil sie^ w gardle, w plucach. Bytem w szkole, gdy rozniosla sie^ wiesč o wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Z czterema kolegami, ktorých rodzice, jak moi, mieszkali ponad dwiescie kilometrów od Lwowa, postanowitem nie czekač na Niemców i wyruszyč w kierunku domu. Ledwie zdažylišmy dojšč do Ztoczowa, a otoczyli miasto -Niemcy preferowali taktyke^ okražania miast - dla-tego nie moglismy opuscič jego granic. W Zloczowie zatrzymatem sie^ u wujka. Fabryka 79 Trzy dni póžniej, po ci^žkim bombardowaniu, wkraczaj^. Strach, panika, woň akacji požarfy dymy pogorzelisk. Za oddzialami wojskowymi przybywa jednostka SS. Na ulicach pojawiaja^ sie^ obwieszczenia: nazajutrz o ôsmej rano wszyscy Zydzi maj4 zglosič sie^ do pracy na placu Magistrackim, a ci, co sie^ nie stawi^, zostaň^ rozstrzelani. Nie možemy uwierzyč: jak to? nie przychodzisz do pracy i kula w leb? To nie-dorzeczne, pukaje sie^ w czolo jedni, niektórzy prze-strzegaj^, že to pulapka. My z wujostwem zostajemy. Rano, okolo wpól do dziesiatej, walenie w drzwi -nie otwieramy, ale oni je wywažaj^. Wpada esesman i dwóch Ukraiňców, jeden z nich krzyczy: - Zydzi, prawda?! - Setki Ukraiňców zadeklarowalo pomoc Niemcom w wylapywaniu Zydów, bo tylko oni, b^-dac sasiadami, wiedzieli, kto jest Polakiem, a kto nie. Wygarniaj^ nas na ulic^, a tam j už masa innych, prowadzonych w ten sam sposób, plynie w niewia-domym kierunku pospieszn^, plochliw^ fal^. Ciotka przeczuwa, že wloka^ nas na peryferie, do zámku -bo w szesnastowiecznym siedlisku Sobieskich, wy-stajacym ponad Zloczów stožkowat^, lagodna^ czasza^ centrálnej kopuly, Sowieci urzadzili wiezienie NKWD. Zbližamy si^, ustawieni w kolejce Zydzi posuwaj^ sie^ z wolna ku wrotom otwierajacym wiezienne po-dwórze. Przy wejšciu, po obydwu stronach, Niemcy solidnými palami okladaj^ každego wchodzacego, 80 Pieklo ocalonych ile sil - jestem juž niedaleko, widze^ jak ludzie kryja w ramionach glowy, zaslaniaja řekami twarze. Drž^, ale prostůj e^ plecy, zamykám oczy i czekam na ciosy. Mija sekunda, dwie, trzy i nic nie czuje^ oprócz rozdzie-rajacych skronie werblowych uderzeň wlasnego t^tna. W koňcu slysze; - Biegnij naprzód! - i bfyskawicznie pne^ sie^ po schodkách, które prowadza na dziedziniec. Dlaczego nie zostalem pobity, nie wiem - može przez te wyprostowane plecy? Podwórze, obrzežone budynkami, niemal w calosci zajmuje gigantyczna, wypelniona trupami jama. Zy-dzi, którzy dostali sie^ tu przede mna, chodza po nich, udeptuja, wyciagaja i przenosza na kraňce dolu, skad inni džwigaja je w kierunku ulicy i laduja na podsta-wione furmanki. Wskakuj^ do jamy i tež ciagne^ tru-pa - tak do wieczora. - Ruscy - wyjasnil mi jeden star-szy Zyd, który tež ciagnal. Sowietom zabraklo czasu, žeby wyekspediowač wszystkich pojmanych - Ukraiň-ców, Zydów, Polaków - na Sybir, wi^c ich wystrzelali. Po zmierzchu dwóch esesmanów biegnie w pobliže jamy, otwieraj^ ogieň z karabinów maszynowych -blyski omiataja ciemnosč. Wtem cos goracego i pie-kacego zaczyna pelznač mi po boku, to jasné, obe-rwalem, ale w tej chwili czyjes spadajace cialo spycha mnie w glab dolu - po kilku sekundách jestem juž przykryty zwlokami. Podnios^ si^, musze^ sie^ podniesč tylko po to, žeby dostač kul^, nie byč pogrzebanym Fabryka 81 žywcem- natežamsie^ wysilami... trace^przytomnosč. Gdy J4 odzyskuj^, próbuje^ jeszcze raz, i znowu. Wtedy rozlegaj^ sie^ te grzmoty jak z podziemia, z podskór-nego piekla, a može z dna tej wyslanej trupami jamy i ulewa wygania Niemców do budynku, a ja wydostaj^ sie^ na skraj i uciekam - jedyny Zyd ocalafy z grobu. «* Ranný, przemykam ciemnymi ulicami do miesz-kania ciotki - bo poprzedniego dnia Niemcy puscili kobiety wolno, jama nie pomiescilaby wi^cej trupów. Ciotka histerycznie krzyczy - ktos widzial, že mnie zastrzelili, a ja tu stoje^ we krwi, žywy. Lecz po dwóch tygodniach zdecydowalem, že Zloczów opuszcze^ Mia-sto uginalo sie^ od plakatów z zakazami dla Zydów: nie wolno poruszač sie^ bez opaski z gwiazda^ Dawida, nie wolno tego, nie wolno tamtego - nie moglem sie^ z tym pogodzič, wiedzialem, že pr^dzej czy póžniej wpadne^ i zabije mnie. - Pójde^ do Woroniaków - oznaj-milem ciotce. To nieodlegla wioska, cicha, zabitá de-chami, czlowiek tam, pomyslalem, nie b^dzie musial na každým kroku sie^ pilnowač. Ruszam wi^c, a po drodze zagaduje mnie chlopak podažajacy w tym samým kierunku. Rano sprzeda-wal na targu jarzyny, teraz wraca. Jak uslyszalem, že Polak, až mi sie^ chcialo zawolač „Panie Bože, la-skawys!" - bo w Woroniakach mieszkalo dužo Ukra-iňców - i opowiadam mu, žem ze Lwowa i že bomba 82 Pieklo ocalonych zniszczyla mój dom, bliskich grzebiac pod gruzami, dlatego tymczasowo szukam pracy w wiosce, w go-spodarstwie. On na to, že przydam sie^ u nich, gdyž jako j e dyny syn roboty ma w nadmiarze. I tak naj alem sie^ w tej rodzinie do žniw, a oni traktowali mnie niby drugiego syna. Wolali mnie, zgodnie z tym, jak sie^ przedstawilem, Seweryn (bo jestem urodzony pierw-szego stycznia, a dowiedzialem si^, že w zwyczaju katolickim wypada chrzcič noworodka ósmego dnia imieniem swi^tego z kalendarza). Klosy tego lata byty pelne, ziarna jadrne, ziemia go-raca, wschody rzeskie, rosiste - i wszystko to jakby od-dzielne wobec tego, co sie^ dzialo, oboj^tne, takže wte-dy, gdy w wiosce pojawila sie^ pogloska, že ten Seweryn, co z kos^ po polu Walczaków lata, to Zyd. Zapowiedzia-lem gospodarzom, že nazajutrz w pilnej sprawie jade^ do Lwowa i tej nocy nie spalem juž w chalupie, tylko w szopie na podwórzu - a przez szczelin^ w deskách zagladalo granatowe niebo i jedna jaskrawa gwiazda. «* Zjadlem ostatnie šniadanie: grysik, czyli kaszke^ z dodatkiem masla i pól litra mleka - bardzo to lubi-lem - i tak požegnalem sie^ z Woroniakami. Chcialem dotrzeč do rodziców, którzy otrzymywali ode mnie kartki bez adresu zwrotnego, wi^c wiedzieli, že žyj^. I znowu przez przypadek, jakby Bóg j^ zeslal, spotkalem na swej drodze ci^žarówk^ zmierzajaca^ Fabryka 83 do Jagielnicy. Przyjechalismy juž w ciemnosciach, wy-siadlem. Jakies piyč minut od domu slyszy: - Haiti -Stajy, dwóch ukraiňskich policjantów, przeklinajac, wygraža w moja^ strony: - Jak šmiesz, skurwysynu, po godzinie policyjnej ulicami chodzič! - Struchlalem, u mnie w wiosce nie bylo policyjnej godziny, tylko záchody i swity. Wracam z daleka, wyjasniam, i jak mnie puszcz^, za chwily bydy u siebie. Jeden nieznacznie kiwa glow^, wiyc ruszam, ale drugi chwyta mnie za ryky: - Taklatwo siy, bratku, nie wywiniesz, piyč zlotých kary zaplacisz na posterunku. - A mnie w gwal-townym przeczuciu robi siy przed oczami czarno. Znalém ten budynek, kiedyš to byl žydowski dom, teraz ci dwaj wprowadzaj^ mnie do srodka, kieruja^ do stolu, na którym nie zdažam položyč pieniydzy, bo ktos krzyczy z kata: - To Zyd! - Nie wygladalem jak Zyd, ale ten, kto wola, wie, doskonale wie, kim jestem, bo to Dermaňski, Ukrainiec, rówiesnik ze szkoly powszech-nej. - Gdzie twoja opaska? - jakis typ raz i drugi zdziela mnie piyscia^ w twarz, inny powala i kopie, znów widzy gwiazdy, lecz nie takie, jak w Woroniakach - tamté byly chlodne, te parza^ i kluja^ powieki. Bija^ mnie i bij^, jestem pewny, že zabije, w koňcu zrzucaj^ ze schodów do piwnicy. Ociekam krwi^, tak opuchlém, že prawie osleplem. Lezy na klepisku, otypialy, gdy raptem ktos otwiera piwniczny skobel i wylewa na mnie wiadro wody, a ta dziala ožywczo, jak zapalnik uwalniajacy 84 Pieklo ocalonych energiy wybuchu, która prostůj e moje nogi i kaže im w fúrii biegač naokolo scian. Nagle dostrzegam mate okienko pod suŕitem, podci^gam siy tam, wymacujy želazny szczebel, zeskakujy, muszy wytrzeč twarz, wsuwam dloň do kieszeni spodni i... znajdujy swój skautowski scyzoryk - no tak, zapomnieli mnie prze-szukač, od razu zabrali siy do bicia. Zaczynam obma-cywač drzwi, na obrzežu futryny wyczuwam cos niby wygiete gwoždzie - to jasne, že wspieraj^ podkówky, która podtrzymuje wiszaca^ na zewnatrz klódky. Teraz trzeba te gwoždzie podpilowač scyzorykiem; nie wiem, jak dlugo pilujy, pary godzin pewnie, až klódka wysuwa siy ze skobla, poci^gajac ze soba^ kawalek przylegaja-cych do niego drzwi. Wydostawszy siy na zewnatrz, ten wyciyty fragment z klódka^ wciskam z powrotem, by nie domyslili siy, že w srodku nikogo nie ma. Potem wspinam siy na góry, do pokoju, w którym mnie kato-wali, i próbujy przekrycič klucz w glównych, dziel^cych mnie od ulicy drzwiach, lecz klucz utyka, nie drgnie ani w ty, ani w tamt^. No to otwieram okno, stajy na parapecie, grunt wydaje siy odlegly, zawisly w ot-chlani, tež wiszacej w niezmierzonej ciemnosci - dla-tego skaczy, bo to jedyne, co jawi siy pewne: ta czelusč przygarniajaca, wabiaca schronieniem, i - ocalaly -biegny do domu, delikatnie pukám w okno, žeby nie wystraszyč rodziców, bo jest trzecia nad ranem. A oni na widok mojej krwawiacej, nabrzmialej gyby w placz, Fabryka 85 lament. Z poczatku chcialem tylko cos zjesč, zaspokoič pragnienie i pow^drowač dalej, jednak zmienilem zdanie - przeciež szubrawcy i tak przyjda^ zaaresztuja^ ro-dziców, žeby zmusič mnie do powrotu - zostalem. Žasnutém natychmiast najglebszym z možliwych snem, który niczego nie roi, nic nie pami^ta, jakby zanurzyl sie^ w niebycie, wrócil do przedistnienia. Wydobywaty mnie stamtad, powoli, uporczywie, uderzenia wplecy. Otwieram oczy, w pokoju przejrzysta jasnosč letnie-go poranka, nade mna^ dwóch Ukraiňców, tych samých, co wczoraj zgarneH mnie z ulicy. Przed posterunkiem tlum, bo juž rozeszlo sie^ po miasteczku, že jakis Zyd uciekt policji, i wyczekuje ci^gu dalszego. Komendant (jedyny, który mnie nie bit) zaprasza, žebym usiadt w pokoju (dlaczego on taki uprzejmy? co tu sie^ dzie-je? - zachodz^ w glowej), zamyká drzwi na klucz, za-pala papierosa: - Chlopaku, nikt cie^ wi^cej nie ruszy, tylko przyznaj si^, jak tys stád wyszedl. - Dym wije sie^ leniwie i oblepia sztukateri^ pod sufitem, ja sie^ wij^, gdy opowiadam, jak to ktos w nocy odblokowal któdke^ i kázat mi isč wolno, a komendant zrywa sie^ z krzesla, chwyta mnie za kark i ryczy: - Prawd^, gówniarzu, ga-daj, nie bajki! Boje^ si^. Przysi^gam, že nie jestem przestepc^, a oni chcieli mnie zabič, wi^c zebralem resztke^ sit i wysze-dtem, lecz przeciež nie ucieklem, bo uciekač nie mam przed czym. On wlepia we mnie baczny wzrok i odzywa 86 Pieklo ocalonych sie^ po ukraiňsku: - Ty mi sie^ lobuzie, podobasz. - Po-tem wzywa policjanta i poleca mu, žeby zszedl na dol i przyniósl ten kawalek drewna dla niepoznaki wci-šni^tego w piwniczne drzwi. Dopiero gdy to drewno zobaczyl, uwierzyl. W piwnicy siedzialem jeszcze dwa dni, a póžniej zwolnili mnie pod warunkiem, že b^d^ sie^ meldowal trzy razy dziennie. Tak zacz^lo sie^ moje žycie j ako Zyda, Zyda, co wydobyl si$ z grobu, obóz pracy tu i obóz pracy tam, ucieczki. W obozach nie instalowano pieców krematoryjnych i gazu, jak w Oswi^cimiu, ale codzien-nie zabijali mnóstwo ludzi - strzelali, wieszali. Okolica byla uslana obozami, z najwiekszego - sto kilometrów od Tarnopola, pi^čdziesiat od Lwowa, položonego w Kamionce - tež ucieklem. Znajdowali mnie, bo trud-no caly czas tkwič w lesie, a tam, gdzie bór nie chronil pomroka, denuncjowali Ukraiňcy: - To Zydek. «* Ojciec nadal pracowal w Jagielnicy, w fabryce. Na drugi dzieň po tym, jak przejeH ja Niemcy, poslali po niego. - Jeszcze w Krakowie o panu slyszalem -przywital sie^ z nim Ludwig Semrad, oženiony z Polka z Krakowa Austriak, który zarzadzal teraz fabryka. -Nie obchodzi mnie, že jest pan Zydem, prosze^ wyko-nywač obowiazki jak dotad. Kiedy zaczely sie^ akcje, za sprawa Wandy Semrado-wej jej maž przyjal tež do fabryki moja matk^, siostre^ Fabryka 87 i brata - pracowali przy sortowaniu tytoniu. Wieczo-rami wracali do pobliskiego obozu, by o swicie stawič sie^ w zakladzie. W koňcu Semrád zezwolil, žebym do-laczyl do nich i ja. Pracowalismy wi^c, nieswiadomi, gdzie jest front, karmiac sie^ jedynie pogloskami, že Rosjanie krocza^ naprzód. Polakom i Zydom zabraniano sluchač radia, a j a chcialem wiedzieč - nie ma innego spôsobu na taki glód, tylko sie^ dowiedzieč. Wyrobilem sobie zlodziejski klucz-wytrych, ustawialem sie^ dyskretnie w pobližu budynku, w którym kwaterowali Niemcy, i obserwowalem, kiedy kto opuszcza fabryczny teren, wtedy wbiegalem do j ego mieszkania i szukalem radia Londýn. Potem zachodzilem do Wladka Kowalowa, Poláka, i przekazywalem wiesci. Znalém go sprzed wojny, ze szkoly mechanicznej we Lwowie, z warsztatów, z glupich chlopi^cych ga-dek o dupie Maryni, z laz^g nad rzeke^ Peltew, w ktorej, nadajac jej kolor, topily sie^ polacie nieba. To byl nadzwyczajnie porzadny gosč. Przyjažnil sie^ z miej-scowym ksi^dzem, napi^tnowanym przez niemiec-kie wladze. Gdy ksi^dza wyrzucili z plebanii, dal mu u siebie schronienie. W czasie okupacji tež znalazl sie^ w Jagielnicy, wsz^dzie rázem sie^ prowadzalismy. Pew-nego wieczora pojawil sie^ u mnie z poszukiwanym przez Niemców oficerem AK, uciekinierem z Warsza-wy, któremu Wanda Semrád zalatwila prace^ w fabryce. 88 Pieklo ocalonych - Mów, Shlomo - niecierpliwil siy oficer. Ciekawilo go, skad mam biežace wiadomosci. - Nie pýtaj, a dwa, trzy razy w tygodniu dostaniesz przeglad tego, co siy dzieje. - I robilem tak prawie do konca wojny. W miydzyczasie wpadlem na kolejný pomysl. - Postaraj siy o rewolwer - poprosilem jednego z przy-jaciól w fabryce, bylego oficera Wojska Polskiego. Zbaranial - broň u Zyda, rzecz niewyobražalna, ozna-czala przepustky do podwójnej smierci. Spojrzelismy na siebie, bez usmiechu, grymasu, drgnienia - zro-zumial. Nazajutrz, zamkniyci w fabrycznej toalecie, dokonalismy transakcji: wyjalem pieniadze (wszyst-kie, jakie mialem), a on rewolwer FN kaliber 9 mm. Naladowalem go. Od tej chwili nie rozstawalem siy z nim - bylem chudý, chowalem go pod paskiem. Ja, Zyd, który wydobyl siy z grobu, nie wierzylem, že po-zostany przy žyciu i nie chcialem oddač siy za darmo - postanowilem, že ten, kto po mnie przyjdzie, zaplaci swoim žyciem. Rewolwer odegra roly obroňcy, sydziego i kata. «* Ludwig Semrád i Wanda pozwolili nam, Zydom, mieszkač w przyfabrycznych barákách, dlatego nie musielismy co wieczór wracač na noc do obozu. Które-gos ranka 1943 slyszymy strzelaniny, to jasne, Niemcy likwiduj^ obóz. Niebawem do baraków przedostaj^ siy chmáry uciekinierów. Co robič?, pytaje mojego ojca. Fabryka 89 Z fabryki wyjsč nie zdolamy, orzekl, ale možemy ukryč siy w rurze kanalizacyjnej. I zaczeHsmy po kolei truch-tač do toalet, skad tylko krok do kanálu z betonowym wlazem. Odsunehsmy go. Wewnatrz przymontowa-na do sciany metalowa drabinka umožliwiala zejscie w glab - schodzimy gesiego, ja zostajy, žeby przykryč wlaz (stawiam na nim jakás rozlatujaca^ siy laweczky), potem przemykam przez fabryczne podwórze, by do-trzeč do okalajacego je muru, nie zwažam na robot-ników pierwszej zmiany, którzy wlašnie zmierzaj^ do swych oddzialów, jak kot pny siy na szczyt, skaczy i wpadam w biale objycia lasu - snieg pokryl runo. Przed noc^ wracam do fabryki, chcy siq upewnič, czy nie pochwycili moich. Przeskakujy mur i trafiam prosto w ryce dwóch Polaków, wartowników fabrycz-nych uzbroj ony ch w karabiny. Wiedz^, kim jestem, na-radzaj^ siy, puszczaj^. Widoczne juž z daleka swiatlo w oknie baraku poswiadcza, že tego dnia Niemcy nie zdolali wylapač wszystkich. I faktycznie, przy stole sie-dzi grupa ludzi, žarówka kladzie gorzkie smugi na ich czola, nosy, brody. - Cos ty nam uczynil - biadol^ - cos uczynil. - Co zrobilem? - przenikaj^ mnie te mroki, až chlód przebiega po plecach. - Zle wlaz umocowa-lem? - Dobrzes umocowal, ale cala fabryka rozpowia-da, jak to z karabinem maszynowym zmykales. (Widač, kiedy wspinalem siy na mur, kontury pi-stoletu pod paskiem wyostrzyly siy, zolbrzymialy). 90 Pieklo ocalonych - Przyznaj sie^ - wtraca posejpnie ojciec. - Masz broň czy nie? Raptem otwieraja^ sie^ drzwi. Ci sami wartownicy, którzy mnie zdybali, gdy zeskakiwalem z muru, kaža^ mi isč do Semráda. Pierwszy raz staje^ takblisko niego, ja, chlopak žydowski, co zwial z grobu, twarza^ w twarz z bogiem. - Wiesz, Wolkowicz - odzywa sie^ bóg - ga-daj^, žes uciekal z karabinem maszynowym, a ja sie^ smialem, bo pewnie chodzilo o rewolwer. Na scianie nad j ego glowa^ tyka prosty, drewniany grabarz czasu. (Zegary s^ jak ludzie: holubia^ przemi-janie zwane istnieniem). - Herr Generaldirektor, nie mam broni. - Nawet rewolweru? - bóg na kartce notesu kresli olówkiem figury geometryczne, niespiesznie, spokojme. - Ukraiňcy róžne klamstwa plot.4, niestworzone historie. Bóg podnosi sie^ zza biurka, ja, speszony, tež wsta-j^. - Oddaj mi ten rewolwer, nie ci sie^ nie stanie - začnúca pólusmiechem. - Nie mam broni. - Slowo honoru? - podchodzi bardzo blisko, spusz-czam glow^. A jesli teraz mnie przeszuka, jesli jedným gestem wyjmie rewolwer zza paska moich spodni? Pa-trzy tylko jednak, przeci^gle, w skupieniu, jakby lowil moje zrenice. Nagle pozwala mi odejsč. Fabryka 91 Chwytam juž za klamke^ gdy rozkazuje mi zawró-cič. - Na twoim miejscu tež bym postarat sie^ o broň. -Zerka na zegar. - Tej rozmowy nie byto. Dobranoc. «* Tak mato nas zostato, a Niemcy wciaž likwidowa-li i likwidowali. Getto juž zniknelo, teraz skupili sie^ na obozach. Trzeba byto zwiewač. M oj 4 rodzine^ prze-mycili do siebie Konopniccy, Polacy ze wsi Salówka. Konopnicki, przedwojenny znajomy oj ca i j ego wspót-pracownik, ukrywat ich na strychu, a trochy w piwni-cy, žeby sasiedzi nie nabrali podejrzeň. Wspierat nas tež Wtadek Kowalów i inny znajomy oj ca z fabryki, Swižewski. Niebezpieczeňstwo spi^trzato sie^ šciešniato. Na pomoc armii niemieckiej w tarapatach posytano jednostki SS, które mordowaty na prawo i lewo, bez opamietania, w krwawym amoku, w podszytej paniky euforii unicestwiania. Niemcy wycofujacy sie^ z Rosji przez Czortków, Jagielnic^ i inne miasta w niczym jednak nie przypominali sytých, wtadczych panisk w odprasowanych mundurach i lsniacych butach. Za-rosni^ci, cuchnacy i zawszeni, oplatali okolice trupim oddechem wtasnego rozkladu. Bóg jednak istnieje, myslalem. «* Wreszcie wkraczaj^ Rosjanie. Stoje^ na ulicy i próbu-j^ pogodzič sie^ z wolnosci^, z jej dowolnosci^. Ale nie 92 Pieklo ocalonych mog£. Nie moge^ przeciež tak stač na glównej miejskiej promenadzie albo po prostu spacerowač, zagladajac do knajp, przeczesujac na chybcika w szybie kwiaciar-ni niesforn^ czupryn^, nie moge^ zagrač na placu na or-gankach, które wyjmuje^ z kieszeni zamiast rewolweru, nie moge^ podejsč do dziewczat w kolorowych sukienkach, szczebioczacych na lawce o nylonowych poň-czochach. Nie moge^ nie uciekač. Wi^c biegn^, biegn^, biegne^ tymi ulicami, p^dze^ jak w narkotycznym tran-sie - wyp^dzam z siebie niewol^. Na drugi dzieň zaczepiaj^ mnie dwaj rosyjscy oŕice-rowie i pýtaj4, czy wiem, kiedy Niemcy opuscili mia-sto. Uczylem sie^ rosyjskiego w lwowskiej szkole, wi^c opowiadam. - A Zydzi tu mieszkali? - dociekaj^. -Mieszkali, jam Zyd. - Zdumiewaja^ si^: - A nam powie-dziano, že wszyscy zgineH - i prosz^, žebym wskazal kogos, kto wspólpracowal z gestapo, to oni go powie-sz^ na pierwszym z brzegu drzewie. Wtedy z naprze-ciwka wyrasta Dermaňski, ten, który zadenuncjowal mnie na posterunku. Pan Bóg go podeslal czy diabel? Wyrasta niby postač z greckiej tragedii, wyslannik nieuchronnošci, nieodwracalnošci podažajacych ku swemu przeznaczeniu zdarzeň. Zbliža si^, jest juž na wyci^gni^cie reki, wystarczy jedno moje skinienie i juž po nim, truchlejacym, ze sciekajacymi z czubka nosa kroplami potu - lecz mija sekunda, dwie, a moja dloň pomalu opadá. Zaczynam gwizdač jakás melodie^ Fabryka 93 Latami b^d^ szukal odpowiedzi, czy uczynilem wlasciwie. I tylko niekiedy dziwne westchnienie, podobne do poszumu morza ukladajacego sie^ do snu pod gwiezdna^ koldr^, zagluszy ten dylemat, nadajúc mu lagodne brzmienie. «* Nasz dom - bardzo ladný, do dzisiaj stoi - zajeta ukraiňska rodzina. Gospodarz nazywal sie^ Kiszka. Za-pewnilem go, že nic do niego nie mam, lecz prosz^, by znalazl sobie inne lokům, a tymczasem zwolnil polo-domu dla moich bliskich. Byl bardzo przestraszo-ny, zgodzil si^. Póžniej Rosjanie zmobilizowali mnie do wojska (jakbym za malo lat walczyl z Niemcami) i kolejné dziewi^č miesi^cy sp^dzilem na froncie. I zaczalem sie^ zastanawiač, gdzie chce^ žyč. Tam - doszedlem do wniosku - gdzie nikt nie wskaže na mnie: to Zyd. Bytem oddalony od organizacji syjonistycznych, mój calkowicie spolszczony ojciec nie interesowal sie^ nimi, jednak w koňcu wci^gnalem sie^ w myslenie o Palesty-nie. Dowiedziatem si^, že Zydzi z Palestyny, którzy walczyli z Anglikami przeciwko Wtochom, zatožyli dwie organizacje. Jedna nocami przemycata Zydów do granic, do Marsylii i do Biarritz, a stamtad do Palestyny, druga skupowala na czarno broň i tam j4 szmu-glowala. Zglositem sie^ do drugiej, trudnilem sie^ tym procederem trzy lata - gdyby mnie zlapali, z dziesi^č 94 Pieklo ocalonych lat przesiedzialbym w ciupie. Przyjechalem do Izraela, kiedy trwala wojna wyzwoleňcza - ja, Zyd, który wy-dobyl sie^ z grobu, umialem juž wtedy chodzič, a nie biegač po ulicach. Wladka Kowalowa odwiedzilem w Polsce, w Wodzi-slawiu Slaskim, jeszcze w ústroju komunistycznym. Chcialem zrobič cos dla jego rodziny. Maria, jego žona, napomknela, že musza^ wymienič instalacj^ wodocia-gow^, bo zardzewialy rúry, wi^c zostawilem w dola-rach pieniadze na remont. Wladkowi nie dane bylo juž dlugo požyč. Oficera, który skombinowal dla mnie rewolwer, spotkalem tuž po wyzwoleniu i juž nigdy wi^cej. Ludwika Semrada i Wande^ odnalazlem po 1980 i za-prosilem do Izraela - dostali medale Sprawiedliwych. Póžniej cz^sto przyježdžalem do Austrii. Od czasu do czasu odbywalismy z Wanda^ wycieczki. Marzyla, žeby odwiedzič Wlochy - pojechalismy. Pilismy wino -z tarasów trattorii záchody staczaly sie^ szybko czer-wieniejacymi pásmami, pozostawiajac szczelin^ jedy-nie tam, gdzie ziemia graniczy z niebem. História Shlomo Wofkowicza, zmartego W2014. Poczate k 1940-I ato 1942 ro ku, dziecko žydowskie w getcie, autor nieznany. Dm ucti ate ce * I ■ I rodzitam siy w Winogradzie, cztery kilome-^^^^J try od Buczacza, niedaleko Tarnopola - po ro-^^^^m syjsku nazywalo siy to tiernopilskaja oblasť. Tam skoňczylam szesč klas szkoly powszechnej, cztery w jyzyku polskim, a potem, kiedy Ruskie przyszly, dwie w ich mowie. Wiycej juž siy nie uczylam, bo wy-buchla wojna. W domu, w którym rozmawiališmy tylko po polsku, byly nas trzy dziewczynki, ja najstarsza. M0J4 matky i czteroletni^ siostry Niemcy zabili w czasie akcji w 1943. Siostra chciala popatrzeč na dmuchaw-ce, jak tkniyte podmuchem fruna^ wysoko, taňczac. Matka wahala siy przez chwily, potem wziyla mala^ za ryky i wyszly. Gdy ležatý na trotuarze, jedna przy drugiej z rozrzuconymi nogami, biaty puch dmuchaw-ców wczepiat siy w ich wlosy. Wszystkich Zydów z Winogradu wyrzucili do Buczacza, do dzielnicy žydowskiej. Mialam jasne warkocze i niebieskie oczy, wiyc poruszatam siy swobodnie 100 Pieklo ocalonych po calym terenie, podsluchiwalam, gdzie sie^ dalo: na policji žydowskiej, kolo gestapo, zawsze wiedzia-lam, kiedy plánuj a akcje^ i wtedy uciekalismy do naszej wioski, do Winogradu. Potem opušcilišmy dzielnic^ žydowska^ na dobre - každý staral sie^ znaležč sobie miejsce u Polaków. Najpierw wynajeKšmy od jedne-go pól domu, w drugiej mieszkal gospodarz z žona^ i dziečmi. Po sasiedzku žyl ukraiňski pop. Dookola tylko Polacy i Ukraiňcy. Jednak po ogloszeniu Juden-rein - czyli, že teren ma byč czysty od Zydów - musie-lismy sie^ wyniesč. Poszlismy na pola. Latem pola sa miekkie, pachna-ce, skowronkowe i pozwalaja moscič sie^ w ich wn^trzu jak w gnieždzie. Znališmy wszystkich mieszkaňców Winogradu, wieczorami podchodzilišmy do ich do-mostw i dostawalismy jesč. W deszczowe i zimne noce zakradalismy sie^ do ich stajni i obor, a przed czwarta rano, zanim gospodarze przystepowali do obrzadku, znów wynosilišmy sie^ na pola. W žniwa pola temnily žyciem, blysk kos w pelnym sloňcu ranil oczy, lu-dzie wiazali snopki i rozprawiali a to o Niemcach, co za miedza, a to o Zydach przemykajacych obrzežem lasu, a to o strzelaninie slyszanej niedaleko, przy-wiewanej echem. Po žniwach obnažone pola staly sie^ nieczule, cierniste i musielismy ukryč sie^ w lesie. Siedzielismy w jamách wykopanych jeszcze w czasie pierwszej wojny. W listopadzie, kiedy chlopi zabrali Dmuchawce 101 z pól wszystko, co mogli, schronilismy sie^ w ziemiance. Po zapadni^ciu ciemnosci, jak zwykle szukalismy je-dzenia. Najcz^sciej wychodzila moja siostra, przyno-sila chleb, cukier, kartofle. Nadeszla zima, a wraz z nia^ mrozy. Przemarznač do szpiku kosci to znaczy nic nie czuč, nawet wlas-nego imienia. Tak marzlišmy. Trzeba bylo p o dej š č do wioski. I jeden Polák, Wacek go wolali, czterdzie-sto-, može czterdziestopi^cioletni, powiedzial wtedy do mojego ojca: - U mnie w stajni b^dzie wam cieplo, spocznijcie. - Przynosil nam chleb i zup^, która^ przy-rzadzala Michalina, jego žona. Mial kilkoro dzieci i dwie krowy. Mama nauczyla mnie kiedyš robotek r^cznych, a že chcialam byč užyteczna, robilam na drutach (któ-re byly starými szprychami od roweru) swetry z wel-ny przez nich prz^dzonej. Tak przetrwalismy okolo miesiaca. Opuscilismy stajni^, kiedy podeszly Ruskie. Nigdy j už kontaktu z tymi Polakami nie mialam. Wrócilismy do Winogradu. Nasz dom stal, ale pusty, obrabowany - przypominal wypatroszony brzuch. Cóž bylo poczač? Podažylismy do Buczacza, a z po-czatkiem 1944 postanowilismy, že pojedziemy do Kra-kowa, nie maj^c poj^cia, že s^ tam jeszcze Niemcy. W Buczaczu u žydowskiej rodziny zostala tylko moja siostra, bardzo podobna do Zydówki. - Ja ciebie nie chce^ - powtarzalam jej. - Ty tu musisz zostač. 102 Pieklo ocalonych W Krakowie zlapali nas jako Polaków, bo ja na aryj-skich papierach bylam Zapotoczna Eugénia, choč na-prawde^ Gisela, a mój ojciec Ajzyk - Zapotocznym Janem, i skierowali na roboty przymusowe do Niemiec. Rozdzielali: kobiety osobno, mežczyžni osobno. Przez cala noc siedzialam z innymi kobietami za ogrodzeniem, akiedymielišmywyruszač dalej,ktošmi doniósl, žeprzy moim tacie stanal pies. Nie wiedzialam, že jak pies sta-nie kolo czlowieka, to znaczy: wyczul Zyda. Zyda možná poznač po dužym nosie - tyle mi bylo wiadomo. Ojcu kázali wystapič z grupy. - Nie odzywaj si^, udawaj niemowe^ - zdažylam szepnač, gdy przecho-dzil obok. Zabrali go do ukraiňskiego popa i polskiego ksi^dza, zawolali tež mnie. - To czysta Polka - orzekli duchowni. - Umie sie^ modlič. A skoro ona jest w po-rzadku, to tym bardziej jej rodziciel. Potem Niemcy zawiežli nas do Wroclawia. Kiedy wyrabialismy w biurze arbeitskartq, zobaczylam zna-jomego Polaka, równiež Jana. To juž koniec, pomysla-lam, teraz nas zastrzela. A on wywolal mnie i wr^czyl krzyžyk, ladný taki, lsniacy, pelen gorliwej, rozpacz-liwej nadziei, i do tego ksiažeczk^ do nabožeňstwa, ktorej kartki pachnialy jak przedžniwne pole, požy-czyl mi wszystkiego najlepszego i odszedl. W Niemczech trafilismy do gospodarstwa žolnierza, cojeszczeniewrócilzfrontu. Do ostatniego dnia, dzie-wiatego maj a 1945, tam pracowalismy. Dmuchawce 103 Póžniej wyruszylišmy w powrotna^ tulaczky, žeby zabrač moJ4 siostry. Dowiedzielišmy siq, že przecho-wywali J4 teraz w Przemyslu, po rosyjskiej stronie. Cze-kališmy, až dojedzie do Krakowa. Gdy dotarta, przez kilka dni trzymala siy blisko scian, baía siy podejsč, nie poznawata nas. Jej rozwarte spojrzenie dlugo bodlo nas w oczy. História Giseli Schmulowitz, zmarte] W2014. Tfl LI zrn m oje dzieciňstwo oplataly wspomnienia, wy-sluchiwane po wielekroč, jak to z pogrze-bu brata mojej matki, lekarza wojskowego, który zginal na wojnie z bolszewikami w 1920. Grafy mi w glowie werble orkiestry wojskowej, wprawiajace w drženie liscie drzew na radomskim cmentarzu, ma-jestatyczne zadycie trab, które torowalo zmarlemu dumna^ i prostý drogy w otchlanne zaswiaty. Te tony wrosfy w moj^ pamiyč niemal czule. Wychowalem siy w domu przesiakniytym kultury polsky, patriotyzm ksztaltowal siy we mnie, a takže w mojej rodzinie najzupelniej naturalnie, wiyc choč nigdy nie ukrywa-lismy, že jestesmy Zydami, stanowilismy rodziny cal-kowicie lojálnych Polaków. Urodzilem siy w 1928 w Warszawie. Mój ojciec Izy-dor Tytelman wkrótce zmarí, a po trzech latách matka wyszla za maž za doktora Bernarda Pilipskiego, który mnie adoptowal. Zamieszkališmy w Milanów-ku pod Warszaw^, lecz niebawem przeniešlišmy siy 108 Pieklo ocalonych do B^dzina w Zaglebiu Dabrowskim, gdzie ojczym objal posady w sosnowieckiej Kasie Chorých i w kopal-ni w Czeladzi, a mnie poslano do szkofy powszechnej w B^dzinie z j^zykiem wykladowym polskim. (W tej szkole uczono tež hebrajskiego i angielskiego, co póž-niej, w czasie wojny i po wojnie, bardzo mi sie^ przydalo). Pod koniec sierpnia 1939 ojczyma powolano do Krakowa, do wojska, jako lekarza - byt w randze kapitána. Wojna rzucata ztowróžbny cieň na wszystkie nasze rozmowy - podczas jednej z nich zdecydowali-smy, že przeprowadzimy sie^ do Warszawy, do rodziny ojczyma. I tam zastat nas pierwszy wrzesnia. Zamieszkališmy u tešciów mojej matki przy ulicy Miedzianej, jeszcze w dzielnicy polskiej, dlatego kie-dy Niemcy utworzyli getto, musielismy sie^ przeniesč. Znaležlismy lokum przy Waliców, na terenie tak zwa-nego matego getta. Tymczasem wybuchta wojna niemiecko-sowiec-ka. Ojczym po batalii wrzešniowej trafil do Lwowa i tu zatrudniono go jako lekarza kolejowego - w ten sposób cudem uniknal zeslania w glab Rosji. Po wiel-kich perypetiach wrócit do Warszawy i potaczyt sie^ z nami w getcie. Pracowat tu w žydowskim szpitalu. Wtedy wszyscy starali sie^ o arbeitskartq, žeby dowiesč swojej przydatnosci dla wysilku wojennego Niemiec, wi^c moja matka znalazla prace^ w pralni pod nazwa^ Leszczyňski, przy ulicy Nowolipie czy Nowolipki, Talizman 109 wykonujacej uslugi dla Niemców, mnie zas, mimo mlodego wieku, umieszczono w szopie Oskara Schil-linga, który znajdowal sie^ na terenie szopu Szulca, handlujacego wyrobami z drewna, glównie do skladaných remiz dla lokomotyw, wykorzystywanych podobno na froncie. Nasza sytuacja w getcie nie byla zatem beznadziejna. Lekarze, w tym ojczym, dostawali spe-cjalne przydzialy žywnošciowe, mielišmy wzgl^dnie wygodne mieszkanie (prawie dwa pokoje do dyspo-zycji), a poza tym udalo sie^ nam przemycič do getta niečo oszcz^dnosci. Póki co rodzina, liczac, že Niemcy nie zwróca^ uwa-gi na kr^cacego sie^ chlopaka z dobrým wygladem, posylala mnie w róžne rejony miasta, žebym robil sprawunki czy tež kontaktowal sie^ z krewnymi miesz-kajacymi na Muranowskiej. Ježdzilem tramwajem (jeszcze kursowal i laczyl poszczególne czesci getta), a miasto stukalo kopytami konnych dyližansów zast^-pujacych autobusy i pulsowalo bezglosnym wysilkiem miesni nap^dzaj^cych riksze, ktorými przemieszczali sie^ najzamožniejsi - zapamietalem pokraczny ksztalt tych pojazdów, ostrý i wyražny jak kontury w srebr-nym, wschodzacym swietle. -wv Widywalem wtedy ludzi zmarlych z glodu, przykry-tych gazetami, po jakims czasie ladowanych na wózki z domu pogrzebowego Pinkierta i bez ceremonialów 110 Pieklo ocalonych wywožonych prosto na cmentarz. Widywalem dzieci zaczajone przy sklepach, czyhajace na przechodniów niosacych pakunki z žywnoscia, žeby je przechwycič -mur getta wzdhiž ulicy Ceglanej i Waliców užywany byt do szmuglu. Dzieci miafy wielkie, przedwczesnie rozumne oczy w zdeformowanych wychudzeniem, niemal przezroczystych twarzach, jak z portretów Mo-diglianiego. Po drugiej stronie muru razem ze swoim drogocennym towarem, zwykle jakimis podwi^dlymi warzywami, wpadafy w r^ce niemieckich žandarmów lub granatowych policjantów. Zdobycz konŕiskowano, dzieci bito lub zabijano strzalem w glow^. «* Wpadlem w lapance, gdy zaczela sie^ likwidacja getta, a rodzina, chcac przekazač wiešci, poslala mnie do wuja na Muranowska. Traŕilem na Umschlagplatz, skad wysylano Zydów do Treblinki, ale tu zauwažyl mnie jeden z žydowskich policjantów, pacjent ojczy-ma - dal lapówke^ ukraiňskim strážnikom i nad ranem przemycil mnie przez rynsztok toczacy sie^ wzdluž muru. Žeby sie^ przecisnač, trzeba bylo wyjač od spodu kilka cegiel, poglebiajac otwór - przekupiony Ukra-iniec udawal, že nie nie widzi. Kiedy szcz^šliwie dotarlem do swoich, nikt nie uwierzyl w moja opowiesč - ze strachu przed prawda opancerzano sie^ w gluchot^, przyjmowano blogosla-wieňstwo slepoty. Talizman 111 Drugi raz dostálem sie^ na Umschlagplatz w czasie jednej z akcji zwanych kotlem. Niemcy juž drastycz-nie ograniczali liczbe^ osôb, które mogly pracowač, reszte^ brali do selekcji i wywozili. Dla przykladu spo-sród dwustu pracowników u Schillinga „karty žycia" wydano zaledwie polowie. Na razie do niej naležalem, dzieki ternu puscili mnie i wrócilem do szopu. Podczas innego kotla udalo mi sie^ uratowač bra-ciszka, niespelna trzylatka, ukrywanego przez matke^ na strychu. Wygladal jak szkielecik, jak szkic cze-gos dawno minionego, i žyl tylko dzieki zastrzykom z glukózy. Wložono mi go do plecaka mi^dzy staré lachmany i poszedlem do selekcji z tym bagažem, a Niemcy go nie zauwažyli. Wi^c wrócil do mamy, czyli na strych, ja do pracy w ŕirmie Schilling. W póžniejszym okresie likwidacji getta (male juž nie istnialo) lekarze i personel starali sie^ umiešcič swoich rodziców i dziadków w szpitalu, zakladajúc, že Niemcy nie odwaža^ sie^ go ruszyč. W ten sposób znaležli sie^ tam i moi dziadkowie. Jednak pewnego dnia Niemcy wszystkich, lacznie z personelem, zabrali na Umschlagplatz i moja matka otrzymala od ojczyma list, przekazany przez žydowskiego policjanta. Pisal, že nie ma szansy na ocalenie, dlatego nalega, žeby do niego nie dolaczač (mnóstwo bylo takich, co bieg-li za bliskimi, p^dzili trawieni ogniem powinnošci, strachu i milošci, w ten sposób gin^ly cale rodziny) 112 Pieklo ocalonych i žeby mama ratowala siebie i dzieci. Gdyby ten liscik do niej nie dotarl, nikt z nas by nie przežyl. Policjanci zrelacjonowali póžniej, že ojczym zamierzal udzielič pomocy jednému z chorých, a rozwšcieczony tym Ukrainiec chwycil za karabin i zastrzelil go jeszcze tam, na Umschlagplatzu. -wv Czqšč naszej rezerwy ŕmansowej przechowywali-smy u zaufanych Polaków. Gdy zima^ z 1942 na 1943 podjeHsmy decyzje^ o ucieczce z getta, inni zaprzyjaž-nieni Polacy znaležli nam lokum, za które umówilismy sie^ placič okreslon^ sum^. Choč w dalszym ci^gu pra-cowatem u Schillinga, a matka w pralni, bo obie firmy funkcjonowaty až do wybuchu powstania w getcie, pod koniec marca 1943 przemycilismy sie^ do aryjskiej czesci miasta w grupie žydowskich robotników, którzy pracowali za murem w rožných niemieckich placów-kach. Przewodnik podejmujacy sie^ takiego szmuglu oplácal niemieckie warty. Na przyklad: grupa robotników liczyla pi^čdziesiat osôb, a przechodzily dwie, trzy wi^cej. Potem w odpowiednim momencie trzeba bylo odlaczyč sie^ od idacych, žeby nie wpašč w lapy polskich szmalcowników, którzy nie wydawali Zydów Niemcom, tylko zabierali dobytek, kosztownošci. Nam udalo sie^ ich ominač i ja z kuzynem, synem mo-jego wuja, traŕilismy na Powisle, do Emilii i Stanisla-wa Procherów, nauczycieli wynajmujacych uczniom Talizman 113 stancje. Matka dotarla na Sadyby, na osiedle oficer-skie, a brata umieszczono jeszcze gdzie indziej. Ze wzglydów bezpieczeňstwa nie wolno nam bylo siy ze soba^ kontaktowač, nie znalismy swoich adresów i zda-walo mi siy, že poruszamy siy z zawiazanymi oczami w dziwnej ograniczonej przestrzeni, od ktorej oderwal siy grunt. Mielismyjednaklaczniczky, Polky, którawy-szla za maž za Zyda. Nazywala siy Leokadia Gutmann, mieszkala przy Marszalkowskiej osiemdziesiat jeden, w cudem ocalalym z bombardowaň budynku. Tylko ona i jej služaca wiedzialy, gdzie siy ukrywamy, i jedy-nie one kursowaly miydzy nami, przekazuj^c wiesci. Procherowie traktowali nas jak synów, a ich córka Krystyna - o twarzy, w ktorej splataly siy stulecia wyobražeň o pieknie i ktorej žaden fragment nie tra-cil odstypstwem od zámyslu Artysty - jak braci. Nie brali od nas dužo, tyle co za pokoj z utrzymaniem. Bywalo, že z jakichs powodów nie moglem skontak-towač siy z Polakami, u ktorých przechowywalismy pieniadze (mieli sklep z wyrobami ceramicznymi w Alejach Jerozolimskich, ilekroč zjawialem siy tam, wlasciciel wydawal mi sumy, o jaka^ prosilem). Procherowie uspokajali wówczas: - Nie wyrzucimy was, dopóki mamy co j esc, wy tež nie bydziecie glodni. Ryzykowali, tym bardziej že o ile ja mialem dobry wyglad, o tyle mój kuzyn odwrotnie - dlatego nie mógl wychodzič na ulicy. Czasami dla bezpieczeňstwa 114 Pieklo ocalonych musielismy opuszczač mieszkanie, wówczas skrywano nas w szkole w pobližu placu Trzech Krzyžy. Pracowala tam wožna, która przechowywala akowców i Zydów, w tym dwóch braci z getta (potem tež wstapili do Ar-mii Krajowej). Zima rozpalala na noc piec i stawiala lôžko - zasypialismy w suchým goracu plomieni, ktoré wabily majaki i zraszaly ciala um^czonym potem. W ciagu dnia siedzielismy w klozecie - dzieci sie^ tam dobijaly, a on stale byl zajaty. *» Powoli koňczyl sie^ 1943, a mnie i kuzynowi coraz bardziej doskwierala bezczynnosč, rozpieralo nas pra-gnienie walki. Wiedze^ o AK czerpalem jedynie z pod-ziemnych gazetek, na które czekalo sie^ codziennie niecierpliwie i czytalo od deski do deski - tym nie-cierpliwiej, že sytuacja zaostrzala si^, na ulicach eg-zekucje, lapanki, terror. Zakomunikowalismy Proche-rom, že przystepujemy do Polski Podziemnej. - A wy co, samobójcy? - sprzeciwiali si^. - Macie tu dach nad glowa, wikt i opierunek, to po co ryzykowač? -Ale mysmy sie^ uparli. Pomógl nam Antoni Tomczak (znališmy go, bo dostarczal nam falszywe kenkar-ty), równiež nauczyciel, zaprzyjažniony z Procherami akowiec. Tak w paždzierniku w wieku pi^tnastu lat wstapi-lem do Armii Krajowej rázem z Krystyna i jej niepo-kalanym pieknem, a wkrótce dolaczyli do nas takže Talizman 115 Marek i Mieczyslaw Sztejn - ci od wožnej. Przydzielo-no mnie do putku Baszta, batalion Battyk, kompania B-3, družyna pierwsza albo druga, juž nie pamiytam. Tomczak uprzedzit, že nasza grupa zostanie roz-dzielona, bo wymagaja^ tego zásady konspiracji, i tak mojego kuzyna ze wzglydu na semicki wyglad wystano do oddziatów lesných, dokad braci Sztejn nie wiem. Ja z Krysia^ zostalem w Warszawie, jednak dziatalismy osobno. Mieszkalem wciaž u Procherów, lecz czysciej niž dotad wydrowalem po miešcie, bo moim gtów-nym zadaniem byto roznoszenie przesylek i paczek z amunicj^, rozkazami, komunikatami - moglem siy tylko domyslač, co jest w srodku. Broni nie mialem, jedynym moim - možná powiedzieč - uzbrojeniem, byla ampulka cyjanku, w jaka^ zostalem zaopatrzony na wypadek, gdybym wpadl w tapy Niemców. Wszyscy je dostalismy - lekkie krysztalki podrycznej zagtady. Z naszej piatki przežytem tylko ja. Przepadl slad po braciach Sztejn, zaginal sluch o Krysi (co poczelo, gdzie podažylo jej piekno, czy wypelnilo swa^ tresci^ now^ formy?) - može to ampulki z cyjankiem prze-prowadzily ich do krainy wiecznego pokoju, gdzie nawet oblok nie sciga obloku, bo nie ma tam równiež chmur. «* Scisnal mróz i moi koledzy po wykonaniu zadania ogrzewali siy gdzies przy kawie czy herbacie, ja nigdy. 116 Pieklo ocalonych Unikátem miejsc publicznych i laz^gowania po godzi-nie policyjnej, bo balem sie^ zdemaskowania. Kilka-krotnie zmienialem miejsce zamieszkania, raz jako akowiec, raz jako Zyd, zwlaszcza po zamachu na Kut-scher^. Tamtej zimy przenikal mnie ostrý, metalicz-ny chlód, chlód paraližujacy dusze^ i sci^gna, obkur-czajacy mysli. Pewnego dnia u Procherów pojawil sie^ Tomczak, który - zgodnie z reguly, že pod latami^ najciemniej - zalatwil sobie mieszkanie w dzielnicy niemieckiej (Niemcy nie wysiedlili go jak wszystkich Polaków). Postanowil, že z nim pójd^. Przechowalem sie^ u niego w spokoju ladných pare^ dni, jednoczesnie roznoszac paczuszki. Kiedy w akcji, lapance lub z donosu wpadal ktos, kto mógl znač miejsce mojego pobytu, musialem szukač innego lokum. AK miala w miešcie swoje mety: gleboko zakonspi-rowane mieszkania ratunkowe. Tak trafilem na Sta-rówk^, do faceta, którego glównym zaj^ciem bylo p^-dzenie bimbru. Robil go w malej, cuchnacej norze ze sfermentowanej marmolady, takiej, co nie nadawala sie^ j už nawet na kartkowe przydzialy. Ludzie nie mie-li czym ogrzewač mieszkaň, a on z powodu bimbru na okraglo hajcowal w piecu. Zmuszal mnie, žebym próbowal tej cieczy nazywanej grzanka, z dodatkiem odrobiny miodu i masla albo margaryny. Rozgrze-walo to do szpiku, do trzewi. Bimbrownik nie wie-dzial, že jestem Zydem, i zwlaszcza gdy trochy popil, Talizman 117 opowiadal antysemickie dowcipy. Žycie jest dziwne, myslalem, ja, Zyd, dlawie^ sie^ samogonem u antysemi-ty, a naokolo swiat dlawi sie^ krwi^. Po kilku tygodniach wrócilem do Procherów i nadal roznosilem przesylki. Od czasu do czasu za pošred-nictwem Leokadii Gutmannowej kontaktowalem sie^ z matk^. Na wiese, že wstapilem do AK, rozplakala si^: - To ja juž stracilam syna! Przeciež grozi mu smierč juž za to, že jest Zydem, co dopiero teraz, gdy zostal Zydem-akowcem. Gutmannowa pocieszala: - Nie stracila go pani, on žyje. - Ale matka swoje. Moglem przechowywač sie^ w domu Procherów, nie pojmowala, czemu uczynilem cos wbrew logice žycia. -wv Wiosna^ 1944 trafilem z kompani^ na szkolenie woj-skowe do lasów pod Józefowem. Uczono nas, jak ob-chodzič sie^ z broni^, z granatami, čwiczylismy musz-try, warty. Obowiazywala Seisla dyscyplina. (Nocami z sil^, która prežyla las, gardlowaly nad rzeka^ slowiki). Trwa-lo to kilka tygodni i zdažylismy sie^ ze soba^ zžyč. Za-przyjažnilem sie^ szczególnie z Wojciechem Kielimem, pseudonim Kaczor, który przeszedl do nas z Szarych Szeregów, polecony przez Tomczaka. Póžniej trafil do armii Andersa i osiadl w Londynie, podobnie jak Witold Zlotnicki, pseudonim Witold, zástupca 118 Pieklo ocalonych dowódcy kompanii B-3, wtedy podporucznik, potem major, jeden z tých dowódców, którzy od poczatku wiedzieli, že jestem Zydem. Po szkoleniu w lesie spotykališmy sie^ w rožných miejscach Warszawy, w prywatnych domach, gdzie nadal oswajalismy sie^ z bronia^ i zásadami walki konspi-racyjnej. Swoje mieszkanie udostepnila nam wówczas mi^dzy innymi znaná polska rodzina arystokratyczna Lubomirskich. Skladalismy pistolety, obj^ci spojrze-niami z dawna oniemialych przodków uwi^zionych w blasku pozlacanych ram. «* W Warszawie zachodzily zmiany, panowal rozgar-diasz, widzialo sie^ Niemców uciekajacych z frontu so-wieckiego - dotad poruszali sie^ wylacznie ciežarówka-mi czy samochodami, a teraz chlopskimi furmankami. Czytalo sie^ o postepie armii alianckich na Zachodzie, čoraz cz^sciej napomykano o powstaniu - choč my, žolnierze, nie wiedzielismy, czy b^dzie to powstanie, czy jedynie jakas wieksza zbrojná akej a. Wkrótce okázalo si^, že Baszta jest pulkiem dyspozycyjnym Komendy Glównej AK i že prawdopodobnie wežmiemy udzial w walkach na Mokotowie. Každému bataliono-wi i každej jednostce wyznaczono obiekt, który - gdy wybuchnie powstanie - mial zostač zdobyty. Pod koniec lipca ogloszono alarm, póžniej odwo-lany, jednak zdažylišmy dotrzeč do wyznaczonych Talizman 119 placówek i zapoznač siy z nimi. Ostatecznie ustalo-no daty wybuchu powstania na pierwszego sierpnia, na siedemnast^. O godzinie „W" wybiegamy na ulice Mokotowa, a ludnosč oklaskuje nas i blogoslawi. Raptem zbliža siy do mnie jakas babuchna i wsuwa do reki róžaniec. Dlaczego akurát mnie wybrala, Bóg raczy wiedzieč -i ja, Zyd oddaný w ryce Matki Boskiej Czestochow-skiej, od tej chwili traktowalem ów róžaniec jak talizman, zaczalem wierzyč, že nie mi siy nie stanie, že wszystko przetrwam, zespojy rozwichrzone, po-gruchotane kosci logiki žycia. «* Tymczasem docieramy do naszego obiektu, a tu okazuje siy, že Niemcy juž go opuscili. Pech, bo ten budynek byl przez dowództwo szczególowo rozpoznaný, wiedzielišmy, w jaki sposób najlatwiej go zdobyč. Teraz kieruja^ nas w miejsce zupelnie nam nieznane. «* Dostajemy siy pod taki ostrzal karabinów maszy-nowych, že juž po kilku godzinach, z nastaniem nocy, jestem jedynym žolnierzem z calej jednostki, który jeszcze nie ucierpial od ran. Okaleczony dowódca rozkazuje: mam uczynič wszystko, by sprowadzič pomoc. Widač Bóg mi pomaga, bo - choč nie znam dobrze tego odcinka Warszawy - docieram do wlašciwego 120 Pieklo ocalonych miejsca i jeszcze przed switem, zanim moglo zdema-skowač ich swiatlo dnia, ranni zostaja przetranspor-towani w bezpieczny rewir. Potem walka powoli staje sie^ rutyna. Na Mokotowie przerzucaja nas z miejsca na miejsce: Górny i Dolný, Sadyba. Mamy fart, bo na tym terenie, obfitujacym w ogrody i dzialki, nie brakuje warzyw. Poza tym przez dwa tygodnie sierpnia panuje wzgl^dny spokój. Pieklo zaczyna sie^ na przelomie sierpnia i wrze-snia. (Wrzesnie, zawieszone mi^dzy latem i jesienia, prowokuja zdarzenia poruszajace, pami^tne). Niemcy uruchamiaj^ ci^žka^ artyleri^, tak zwane krowy, jed-noczesnie bombardujac nas z samolotów. Ale ilekroč pocisk spadá na dom, w którym wlasnie przebywam, nie trace^ z glowy nawet wlosa. Raz ze wszystkich stron zwalaj^ sie^ na mnie drzwi, tworzac stožkowy schron - nie dziwie^ sie^ ternu, mam przeciež - chowam go w kieszonce koszuli na piersi - talizman wspólpra-cujacy z logika žycia. W tym okresie biore^ udzial w rôznych akej ach bojo-wych, až w koncu, gdy Rosjanie okazjonalnie zrzucaja nam broň, zostaja oddelegowany do obslugi przeciw-pancernej rusznicy. Na Mokotowie zrzuty zdarzaly sie^ dosč cz^sto, ale Sowieci pakowali broň do worków lub skrzyň bez spadochronów, wi^c jedna rusznicy mon-towalo sie^ z wielu kawalków. Jak zrzucali sucharki, to robil sie^ z nich proszek. Prawdziwa rosyjska pomoc, Talizman 121 na która^ niektórzy liczyli przed powstaniem, nie nade-szla. Bywalo tak, že polskie i amerykaňskie samoloty ze wsparciem musialy zawracač, bo Rosjanie nie pozwalali im ladowač. W každým razie przejscie z prymitywnej sidlówki do broni ciežkiej - to byt wielki skok. Obstu-ga rusznicy wymagata takže predyspozycji psychicz-nych - na widok wylaniajacego sie^ tanku cztowiek musiat zachowač zimna^ krew. Kiedyš zatrzymatem czotg, oddatem salw^, a on stanat. Rozkazy, kiedy strzelač, wydaje mi Witold Ztotnic-ki, najpierw zástupca dowódcy kompanii, a potem jej szef, bo dwaj poprzedni zostali zabici lub ciežko ranni. Dwudziestego czwartego wrzesnia, tuž przed kapitulace (dzielnica padla, zdaje si^, dwudziestego siódmego), niemieckie czolgi pruja^ ulica^ Putawsk^, a za nimi žotnierze - albo zauwažyli rusznicy, albo mnie w okopie biegnacym wzdluž budynku, w každým razie otwieraj^ ogieň. Obrywam w nog^, rana krwawi obficie. Sanitariuszka Teresa Suchecka, pseudonim Grenadier, wlecze mnie do punktu opatrunkowego, gdzie zajmuje sie^ mna^ doktor Tadeusz Bloch, pseudonim Mikrob, komunikuje, že kula przeszla na wylot, przez mi^snie - mialem talizman, nie zdziwilem si^, logika žycia lubi harcowač w oddechu smierci. W tym samým czasie pocisk omsknal sie^ o pluca podporucz-nika Zlotnickiego. Tak skoňczyla sie^ nasza powstaň-cza kariéra. 122 Pieklo ocalonych Wydano rozkaz, žeby lžej ranných wycofač kanala-mi do Sródmiescia. Przed wymarszem rany okryto mi szczelnie cerat^, žeby zabezpieczyč organizm przed gangren^. Najpierw schodzimy do bardzo waskiego kanahi, przez który trzeba siy czolgač, potem docie-ramy do wielkich kanalów burzowych, gdzie naležy uwažač, by nie wpasč do mazi z ludzkich odchodów i blota, wiyc saperzy buduje coš w rodzaju pomo-stów. Kto jest slabý, nie utrzymuje równowagi i tonie. Przylegam w ciemnosci do idacego przede mn^, a on, nie wiedzac nawet, kim jestem, ci^gnie mnie i podpie-ra. Jesli siy potknie, runiemy w dol obydwaj. Idziemy tak, idziemy i idziemy, zdaje siy, okolo dziesiyciu go-dzin, jeden wlokac drugiego i zatrzymuj^c siy czesto, žeby nie ustyszeli nas Niemcy, którzy wrzucali do ka-natów granáty i karbid. Od gazu, jaki siy tworzyt, ludzie slepli i wychodzili nieprzytomni. Wciaž jednak idziemy, a odglos wybuchów obija siy o powloki bu-rzowców, dudni w uszach, kražy we krwi. Inna grupa wydostala siy w zlym miejscu. Niemcy wszystkich wystrzelali... «* Po wyjsciu utknylismy w podwórzu jakiejs kamieni-cy, žeby doprowadzič siy trochy do porzadku, ale nie bylo wody. Potem poslano nas do punktu opatrun-kowego przy - ješli siy nie myly - Marszalkowskiej Talizman 123 czterdziesci dwa. (B^dac po latách w Warszawie, po-kazalem ten dom žonie - nadal stoi ze swoja^ pamiep^, ze sladami po kulách jak z wyžlobieniami na steranym obliczu, tylko nowe okna patrza^ na odmienione wido-ki). Zdolalem jeszcze poprosič Leokadie^ Gutmannow^, by przekazala matce i bratu, že žyj^, bo wiedzialem, že do wybuchu powstania oni tež žyli - i zachoro-walem. Nie moglem juž chodzič, dostálem wysokiej goraczki, gdy przetransportowano mnie do szpitala, stracilem swiadomosč. Ocknalem sie^ dopiero w poci^gu sanitárnym -najprawdopodobniej dziesiatego paždziernika - wio-zacego tylko chorých, lekarzy i piel^gniarki. Poci^g telepat sie^ przez trzy dni, kilkakrotnie zatrzymujac sie^ na stacjach. Na wiešč, že w wagonach s^ ranni z powstania warszawskiego, okoliczna ludnosč przy-nosita nam jedzenie, a Niemcy patrzyli na to przez palce - bylo cos wiažacego w tých gestách, jakas ko-munia wykrwawionej wspólnoty. W koncu dotarlismy do Saksonii, gdzie znajdowal sie^ zachowany jeszcze z pierwszej wojny swiatowej obóz jeniecki o nazwie stalag IV-B. Powstaňcy zyskali juž wtedy status jeňców wojen-nych na mocy umowy podpisanej po kapitulacji przez Bora-Komorowskiego i von dem Bacha, ale tých, którzy dostawali sie^ do niewoli do polowy sierpnia na miej-scu rozstrzeliwano, podobnie jak i tých, co usilowali 124 Pieklo ocalonych zbiec. Nie wiedzialem o tym, ležac na slomianym wy-rze w poci^gu sanitárnym podažajacym do Saksonii. Wdychalem lagodny, osowialy zápach slomy. Trzynastego paždziernika dotarlišmy na dworzec kolejowy w miescie Múhlberg nad Elba^ (jesli mnie parnice nie myli), skad przetransportowano nas do lazaretu dla jeňców wojennych we wsi Zeithain, podobozu stalagu IV-B. Zastališmy tam Sowietów i grupe^ žol-nierzy wloskich z wojsk marszalka Badoglio, tego, co walczyl przeciwko Niemcom. Pod koniec grudnia komisja lekárska uznala mnie za zdrowego. Zdrowych oddelegowywano do arbeit-skommando, slabszych do pracy w rolnictwie, silniej-szych w przemysle. Bylo jasne, že w arbeitskommando od razu odkryje, že jestem Zydem, dlatego za wszelka^ cene^ musialem zostač w szpitalu. Traf chcial, že szu-kali wtedy ochotnika do oczyszczania klozetów i ka-nalów kanalizacyjnych. Zglosilem sie^ bez wahania, a konkurentów do tej roboty nie mialem. Nastala klujaca mrozem, zastygla zima. Nad ranem wychodzilem z kilofem i lopaty i udražnialem kana-lizacj^. Nadzorowal mnie mój przeložony feldfebel -starý dziad z Wehrmachtu ze s zpětný czarno-rud^ szczecin^. Zaciskalem zeby i robilem swoje, tym bar-dziej že dostawalem za t^ prace^ kromke^ chleba z twa-rožkiem, a czasem ten Szwab, zadowolony ze mnie, dawal mi do poezytania niemieckie gazety. Talizman 125 Bylo nas w baraku okolo pi^čdziesi^ciu: sanitariu-szy kompanii sanitárnej i innych zatrudnionych przy rôznych funkcjach, a takže kilku oŕicerów, ktorých jeszcze nie odesláno ze szpitala do oflagu. Koledzy szybko domyslili sie^ že jestem Zydem, bo nie umia-lem modlič sie^ po katoličku i nikt do mnie nie pisal -jednak w naszym obozie nikogo nie wydano, choč Niemcy z Abwehry zadali tego od komendy polskiej, domyslajac sie^ že wsród akowców i personelu sani-tarnego Zydzi byč musz^. - Nie uciekna^ - zapewnial jeden z nadzorców - saj ak kury w kurniku. Na poczatku balem sie^ že moi wspóltowarzysze, zorientowawszy sie^ kim jestem, zaczna^ mnie szy-kanowač, na przyklad, že z minimálnych racji pro-wiantowych zabiora^ mi papierosy, bo nie palilem. A niepalacy wymieniali je na kromke^ chleba czy dwie (niektórzy od kromki woleli papierosa). W každým razie nikt nigdy nie pozbawil mnie mojej racji. W Wigilie^ 1944 jeden z nas, starszy pan, przed wojna^ komisarz paňstwowej policji, zabawial sie^ tworzeniem kalamburów o mieszkaňcach baraku. O mnie napisal: „Nosi gazety, czysci klozety, charakter czysto polski - to kolega Dobrowolski". (Na ta-kie nazwisko dostálem kenkart^ od Tomczaka). Tak upewnilem si^, že moje žydostwo nie bylo w baraku tajemnic^. 126 Pieklo ocalonych Pod koniec kwietnia 1945 albo na poczatku maja wchodza Sowieci. Balagan, rozgardiasz, poploch, zamení. Wsz^dzie ranni, ktorých zwož^. Dla mnie to czas decyzji. Wiem, že do Polski sowieckiej nie wróce^ pod komunistami žyč nie b^d^. Ješli ktoš z mojej rodziny przežyl, rozumowalem, to i tak sie^ w koncu odnajdziemy. Zamierzalismy zwiač na Zachód grupa siedmiu, osmiu akowców, dlatego zaczynamy krycie sie^ wokól jeňców amerykaňskich i kanadyjskich, tym ch^tniej, že latwiej u nich dostač cos do jedzenia -przysylano im paczki z Czerwonego Krzyža. Starám sie^ odkryč, czy nie ma wsród nich Zydów. I faktycz-nie: czlowiek, który reprezentuje jeňców i jest w kon-takcie z Niemcami (tak zwany homme de confiance) to kanadyjski Zyd pochodzenia niemieckiego. Nazywa sie^ Meier. - Chcemy przejsč na amerykaňska stron^, przeszmugluj nas - zaczepiam go. A on: - Okay. Pierwszy punkt pianu: dostajemy sie^ do baraku, z którego ucieklo kilku Kanadyjczyków i Ameryka-nów, bo nie mogli doczekač sie^ oŕicjalnej ewakuacji. Zastupuj emy ich gladko - Rosjanie nie mieli imien-nych list jeňców, interes o wali sie^ tylko ich liczb^, bo od tego záležal przydzial prymitywnych racji žyw-nosciowych. Drugi punkt pianu: komunikujemy ame-rykaňskiej stronie, že nie zamierzamy wracač do Polski Ludowej, za to pragniemy przylaczyč sie^ do armii polskiej na Zachodzie i Amerykanie przekazuja nas Talizman 127 Brytyjczykom. Ci zadajú mnóstwo pytaň, w koncu daj^ wiare^ že nie jestešmy sowieckimi szpiegami. Trzeci punkt planu: samolot Dakota z nami na po-kladzie láduje w Brukseli. Trzydziestego maja 1945 nasza^ grupke^ wioza^ do koszar, gdzie stacjonuj^ Anglicy i mala jednostka Polaków z armii generála Maczka, do ktorej nas przy-dzielaj^. Wyczuwa sie^ konsternacje^ cos teatralnego wisi w powietrzu, jakies podszyte falszyw^ nuta^ za-wieszenie akcji: przeciež wojna sie^ skoňczyla, a nas kieruj^ na staž wojskowy. Každý rozmysla, co dalej: jedni zamierzaj^ jechač do Anglii, drudzy, jak ja, zo-stač w Belgii. Jeszcze tylko krótki skok do Paryža, gdzie zostaje mi wr^czona karta demobilizacyjna i chlopak z warszawskiego getta, akowiec, wieňczy kariéry wojskowy jako žolnierz korpusu generála Maczka na Zachodzie. W Belgii korzystalem ze statusu, jakim cieszyli sie^ kombatanci Maczka, ktorému nadano honorowe oby-watelstwo rožných miast tego kraju z wdzi^cznosci, že wojsko polskie oswobodzilo zachodni^ Flandři^. Prawdopodobnie pomoglo to mojej matce i bratu uzy-skač belgijsk^ wiz^. Mimo to w 1952 postanowilismy wyemigrowač do Izraela. Wtedy jeszcze nielatwo bylo docenič, jakie mialem szczescie. Kiedy znalazlem sie^ w Belgii i p^dzilem žy-wot wolnego czlowieka, w Polsce komunisci wsadzali 128 Pieklo ocalonych žolnierzy AK do wiyzieň, katowali i niejednokrotnie rozstrzeliwali. Nieliczne kontakty z polskimi przyja-ciólmi urwaly siy po wojnie szesciodniowej w 1967. Osiadlem w Hajfie, založylem rodziny. Po úpadku komunizmu, na poczatku lat dziewiyčdziesiatych, odszukal mnie kolega z pulku Baszta, swiytej pamiy-ci Jerzy Mlokosiewicz, pseudonim Wolski. Potem odezwala siy Teresa Suchecka-Nowak, sanitariuszka, która opatrywala mi ranna^ nogy, a póžniej Witold Zlotnicki, Wojciech Kielim i inni. Dzieki ich stara-niom przyznano mi wszystkie uprawnienia naležne polskim kombatantom, miydzy innymi Krzyž Ar-mii Krajowej, Warszawski Krzyž Powstaňczy, Medal za Warszawy, Krzyž Partyzancki i Odznaky Weterana Walk o Wolnošč i Niepodleglošč Ojczyzny. W lipcu 2000 prezydent RP mianowal mnie podporucznikiem Wojska Polskiego. Ampulky cyjanku przywiozlem na pamiatky do Izraela. Pewnego dnia odkryla J4 moja matka, bala siy, že sprowadzi nieszczyscie i j^ wyrzucila. Drewniany róžaniec z brazowymi paciorkami - akcesorium nie-pojytej logiki žycia - przechowalem. História Seweryna Pilipskiego-Tytelmana, numer legitymacji AK 51099, zmarlego W2014- 1930, Kraków. PčHkolonie letnie zorganizowane przez Towarzystwo Opieki nad Sierotami Žydowskimi, autor nieznany. 1938 w krakowskiej božnicy oj dec trzy-mal mnie w ramionach, a ja w dloni mata choragiewke^ z jabtkiem, w którym palita sie^ swieczka. Ciche rz^dy držacych ptomieni taskotaty pólmroczna, omodlona przestrzeň. Wychowatam sie^ w domu swieckim. Rodzice odwie-dzali synagogy tylko raz w roku, w swi^ta Jom Kip-pur. Ojciec byt kupcem i wtascicielem fabryczki produkujúcej w Czechostowacji stynna imitacje^ bižuterii, a takže inne artykuty, w tym puderniczki, cygarnicz-ki, papierosnice. Jako pierwszy sprowadzit do Polski zamki btyskawiczne (wczesniej užywano tylko haftek i zatrzasek). Jego firma miescila sie^ w Krakowie przy ulicy Dietla. Urodzilam sie^ czwartego wrzesnia 1932, dziesi^č lat po drugim z moich starszych braci, tak že folgo-wano mi i rozpieszczano. Zima ježdzilišmy do Za-kopanego, a latem nad morze, do Orlowa. W Sopo-cie matka po raz pierwszy pokazala mi antysemicki 134 Pieklo ocalonych nápis na szybie restauracji. Glosil, že Žydom i psom wstyp wzbroniony. Familia byla duža. Matka miala trzech braci i siostry, ojciec dwóch braci - wszyscy z rodzinami. Swiyta czy urodziny zawsze celebrowališmy razem. Z tej licznej gromady wojny przežylam ja, jeden mój brat i rodzice. «* Lato 1939 spydzalismy w Kroscienku. Wrócilismy tydzieň przed poczatkiem roku szkolnego, bo wszy-dzie mówilo siy o wojnie. Mama specjalnymi plastrami zakleila na krzyž okna, sporzadzono tež rolety z czar-nego papieru, žeby podczas bombardowaň nie prze-puszczaly swiatla. Pouczyla mnie, že gdy byda^ spadač bomby zwyczajne, trzeba uciekač do piwnicy, a ježeli gazowe - na strych. W dzieň mych urodzin ojciec z Ryskiem, moim star-szym bratem, opuscili miasto, bo wladze zaapelowaly w rádio i w gazetách, žeby mežczyžni w wieku poboro-wym zglaszali siy do wojska. Z ich plecaków roznosil siy zápach swiežo upieczonego chleba. Chleb pachnial odtad požegnaniem. Ja z mama^ i Olkiem, mlodszym bratem, zostališmy w Krakowie przy ulicy Grzegó-rzeckiej cztery, w przestronnym, piyciopokojowym mieszkaniu, do którego wkrótce Niemcy wpakowali nam folksdojczky, prostytutky z mal^ dziewczynk^. Pozwolono nam zajač jeden pokoj, a reszty: sypial-niy, bawialniy i pokoj przyjyč dostala ta pani. Mama Podwójnie 135 musiala im sprzatač, gotowač i prač. Gdy do starszej z lokatorek przychodzili Niemcy, bawilam siq z dziew-czynka^ w kuchni. Na Plantách rudzialy liscie, koňskie kopyta - podbi-te echem - rwaly po bruku przeci^gle i twardo, w ludz-kie kroki zakrádal siq czujny, twardy tembr. Pewnego razu mama przyszla po mnie do szkoly (nigdy nie wracalam sama) i oznajmila, že przenosimy siq do ciotki. Tego dnia folksdojczka wyjechala do Ka-towic, do swojej rodziny, i moglysmy uciec. Mama wy-najefa platformy z koniem, zabrala pierzyny, cieple ubránia i kázala zawiežč nas do swojej siostry, która mieszkala w odleglej dzielnicy. Niemcy szukali nas, nie znaležli. U cioci byly jeszcze dwie kuzyneczki i babcia. Choč matka zostala bez srodków do žycia (konta bankowe zablokowano, a firmy ojca przejal treuhänder), glo-du jeszcze nie odczuwalismy, bo wyprzedawalo siy co cenniejsze rzeczy i žycie plynelo w miary normalnie. Niebawem zamkniyto szkoly i matka przyjyla studentky, która uczyla nas w domu. A Niemcy napadali na mieszkania, kopali ludzi, zabierali obrazy, obrusy, krysztaly, dywany. Na ulicach trwaly lapanki. Co chwi-la publikowano nowe zarzadzenia: a to, žeby Polacy nie kupowali w sklepach žydowskich, a to, že nie wol-no sprzedawač miysa, a to, že Zydzi od dwunastego roku žycia musza^ nosič opaski (na terenie Generalnego 136 Pieklo ocalonych Gubernatorstwa musiafy byč biale, a gwiazdy Dawida niebieskie). Pierwszym haftem, jakiego siy nauczy-lam, byla wlasnie niebieska gwiazda Dawida - matka i brat mieli j^ wyszyta^ na opaskách. Brat stale swoja^ zdejmowal, uczestniczyl w tajných kompletach, od-wiedzali go koledzy, koležanki, urzadzali prywatki -žycie siy nie poddawalo. Tymczasem matka zložyla podanie, žeby dostač siy do getta. Odmówiono jej, bo zaliczono nas do „elementu nieproduktywnego". Trzeba wiyc bylo opu-scič Kraków. Matka wynajela bryky (Zydzi nie mogli ježdzič poci^gami i autobusami) i z babci^, ciotk^, jej myžem i dwiema córkami przenieslismy siy na wies, do Gdowa. -wv Znaležlišmy lokum u wdowy, Polki. Mieszkala na pierwszym pietrze, my na dole, w trzech pokoj ach. A w Krakowie, gdzie zostali bracia mojego ojca, rozpútalo siy pieklo. Poczta kursowala z opóžnieniem, lecz listy wciaž dochodzily, jak ten od wujka, który pisal, že powróciwszy jednego dnia z pracy, nie zastal juž ani žony, ani dzieci. Biegalam boso po lakach, po kalužach, w sloňcach i deszczach (maja^ moc skrzydel wolne, miekkie, uty-tlane blotem stopy). Raz w tygodniu matka przebie-rala siy za polsky wiesniaczky i ježdzila do Krakowa, žeby coš sprzedač. Wtedy gotowalam zupy. Mialam Podwójnie 137 osiem lat i bylam dumna, že po powrocie mama zje ciepla^ straw^. Tymczasem we wsi powstal Judenrat. Jego glowa^ okázal sie^ dobry znajomy mamy. Kiedys Niemcy kázali mu doprowadzič dziesi^ciu m^žczyzn, nie wie-dzial, kogo wybrač, wi^c zglosil sie^ sam, šwiadomy, že na stracenie. - Skoro jego zabrali, to i nas wkrótce wezma^ - orzekla wtedy matka spokojným, czarnym glosem. Jednak dotrwališmy tam jakoš do sierpnia 1942 - wtedy ukázalo sie^ zarzadzenie, že mamy Gdów opuscič. Wolno nam bylo wynajač fur^, žeby zalado-wač na nia^ dobytek i dotrzeč do Wieliczki. Siadamy na niej, a nasza gospodyni lapie skraj sukni mojej mat-ki i nalega: - Pani, daj mi t^ kieck^, juž ci nie b^dzie potrzebna. - Matka odtraca jej rek^. Potem mijamy tysiace fur, skrzypiacych milczeniem, rozhuštanych trwožnym rytmem. Tysiace fur - niczym wyjšcie z Egiptu do zahoryzontalnej, widmowej ziemi. W Wieliczce przydzielono nas do mieszkania žy-dowskiego w rynku. W jedným dužym pokoju w každým kacie umoscila sie^ rodzina. Cztery katy - cztery rodziny. - To juž koniec - lamentowala czarnym glosem matka. - To koniec. Pod wieczór wypušcilam sie^ z kuzyneczkami na miasto. Obdarte, brudne, wychudzone žydowskie dzieci handlowaly czymš, wolaly po polsku i po žy-dowsku: - Mame, mamo, mame. 138 Pieklo ocalonych Matka miala przyjaciólky Austriaczky, chrzešci-janky, która wyszla za maž za Zyda. Nazywala siy Maus. Jej maž i mój ojciec czwartego wrzesnia ruszyli na wschód. Przed wojna^ Mausowa wielokrotnie powta-rzala, že w razie niebezpieczeňstwa bydzie gotowa mnie do siebie przyjač. W tym czasie do Wieliczki przyjechala córka wdowy, u ktorej mieszkalismy w Gdowie, i matka poprosila: - Kazka, zabierz Halinky (ja siy wtedy nazy-walam Halinka) do Krakowa, do pani Mausowej. Požegnalam siy z mama^ i pojechalysmy autobusem. Przybywamy na ulicy Siemiradzkiego, Kazka czeka w dorožce. Wchodzy na drugie piytro, Mausowa otwie-ra mi drzwi, które chroni laňcuch, patrzy na mnie przez szpary i syczy przez waskie, prawie nieobecne usta: - Jak twoje muter szmiala przyszlač cie do mnie! - za-trzaskuje drzwi, niemal mnie zdmuchujac. Wrócilysmy z Kazka^ do Wieliczki. Mojej matce zro-bilo siy slabo. Miala gorejace oczy zdziczalego konia. Brat powtarzal: - Mamo, ratuj Halinky, ratuj Halinky, ratuj J4. Raptem ocknela siy. Poszla na poczty i wyslala telegramy do znajomych Polaków. «* Kilka dni póžniej Niemcy rozporzadzili, že wszyscy Zydzi maj4 stawič siy o ôsmej rano na dužym placu kolo stacji kolejowej. Matka przygotowala mi plecak, brat Podwójnie 139 mial walizke^ sama nie wziela niczego. Na placu usta-wiono nas rz^dami. Stalismy tak wiele godzin w úpale, bez wody, bez ubikacji, otoczeni Niemcami, polsky policy i psami. Raptem mama odzywa si^: - Chodž szybko, oni przyjechali, oni juž s^. - Nie wiedzialam, kto. Tlum rusza juž w strong wagonów (wiekszosč trafi do Belžca, skad sie^ nie wracalo), matka kaže zostawič plecak, chwyta mnie za reke^ i zaczynamy przedzierač sie^ przez to mrowie placzace, krzyczace, padajíce, modlíce si^, przeklinajace, na czym šwiat stoi, a matka tylko w kólko: - Szybko, bo oni odejd^. - Wreszcie docieramy na obrzeža tego ludzkiego grzezawiska, tej zgielkliwej, dlawiacej siq groza^ lawy, a tam matka popy-cha mnie w kierunku kobiety i mežczyzny rozgladaja-cych sie^ z napieta^ uwag^. Jeszcze slysz^: - Idž z nimi! -i zapewnienie, žarliwe, szybkie, skierowane do tych obcych: - B^dziecie mieli w niej wierna^ przyjaciólk^. Nie požegnala si^, zniknefa w tlumie. Stoje^ przed obcymi milczaca, wystraszona, rozczochrana. - Przede wszystkim glowa do góry - odzywa sie^ ta pani - tylko žydowskie dzieci pochylaja^ glowy. - Przygladza mi wlo-sy, wydobywa z torebki wstažke^ i zawiazuje mi we wlo-sach kokard^, potem zdejmuje ze swojej szyi medalik z Matka^ Boska^ Czestochowska^ i zapina na mojej. Oby-dwoje bior^ mnie za r^ce - i tak idziemy do autobusu. To byli Polacy, którzy odpowiedzieli na telegram matki. 140 Pieklo ocalonych Mieszkali w Krakowie przy ulicy Zyblikiewicza, wspólnie z jeszcze jedna^ polsky rodzin^. Ich wlasne mieszkania przej^li Niemcy, a Polaków przesiedlo-no do požydowskich siedzib. Jeszcze zanim weszlismy do kamienicy, pouczyli mnie: - Jestes nasza^ siostrze-nic^, twój ojciec trafil do niemieckiej niewoli, a matka umarla, kiedy bylas mata. Byli bezdzietnym matžeňstwem kolo pi^čdziesiat-ki, uporzadkowani, wszystko jak w aptece. Ci^gle styszatam: a nie siadaj tu, a nie stoj tu, a nie ruszaj tego. Trwato to jakieš pi^č dni. Lôžka dla mnie nie mieli, wi^c spalam na fotelu z taborecikiem pod nogi. Pewnej nocy (udawalam, že spiej) rozmawiali ze soba; jednak mnie nie chc^, bo przeciež nigdy nie mieli ani kota, ani psa, a teraz maja^ dziecko, które im wchodzi w drog^, przeszkadza. A ten Polak, Tadzio, mówil: -Ale jesli j 4 oddamy, zginie. Takie szepty powtarzaly sie^ co noc. Kiedys ktos zadzwonil do drzwi. Nieznana kobieta przyniosta karteczk^ od mojej matki: „ Jestem w Pla-szowie, przyjdžcie". Pojechalismy tramwajem numer trzy i dalej, do Ptaszowa. W 1942 ten obóz dopiero powstawat i možná byto jeszcze wchodzič i wychodzič. Gdy zobaczytam mam^, przylgnetam do niej i szep-nelam: - Ja zostaje^ z tob^, ja do nich nie wracam, oni mnie nie chc^. - Matka wziela mnie na bok: - To nie Podwójnie 141 jest miejsce dla dzieci - jej czarny glos byl silný, pra-wie m^ski - tutaj dzieci zabijaj^. W jedným z bara-ków pod lóžkiem ukrywa sie^ twoja kuzynka. Jesli nie chcesz žyč jak ona, nie buntuj si^, wyprzedzaj každé ich žyczenie, pomagaj, sprzataj, froteruj podlog^, džwigaj z piwnicy w^giel. - A potem poprosila Pola-ków: - Dajcie jej szanse^ jeszcze przez dwa tygodnie, može sie^ przyzwyczaicie. Zgodzili si^. A ja zamienilam sie^ w robota: sprzata-lam, obieralam jarzyny, mylam naczynia, odzywalam sie^ tylko wtedy, gdy mnie pytali. W moje urodziny ta pani kupila mi zakopiaňsk^ szkatulk^ z landrynka-mi. I zaczeH ze mna rozmawiač. Po dwóch tygodniach pan Tadzio zakomunikowal mamie, že oni sa w stanie spróbowač jeszcze przez kolejné dwa. Odtad co piatek o godzinie trzeciej - matka byla w Plaszowie ponad rok - odwiedzal j a regularnie, przynosil paczuszki z je-dzeniem i wiadomosci. Gdy obóz ogrodzono, matka stala po jednej stronie drutów, a po drugiej Tadzio po-cieszal ja, že wojna wnet sie^ skoňczy, opowiadal, jaka jestem grzeczna i že oni mnie polubili. Wtedy kontakt ze swiatem zewn^trznym i wiesci o bliskich nie mialy ceny. Matka usmiechala sie^ dyskretnie. «* Jej siostre^ i kuzynki zamordowano. Wiosna^ 1943 Niemcy kázali rozebrač sie^ kobietom do naga i do nich strzelali. Mama zemdlala i wpadla do jamy-grobu, 142 Pieklo ocalonych a kiedy odzyskala swiadomosč, dotarla gola do baraku m^žczyzn. Ci przestraszyli si^, že za ukrycie ocalonej takže ich zabija, ale dali jej koszule^ a potem jakis zna-jomy zalatwil pranie potyfusowej bielizny - tego nikt nie chcial sie^ podjač z obawy przed zaraženiem. Póž-niej odwiedzilam ja jeszcze tylko raz - zalecila moim polskim opiekunom, žeby mnie wi^cej nie przyprowa-dzali, bo ludzie zazdroszcz^, že wciaž žyj^, i dlatego ktos može doniesč. Chcialam sie^ požegnač, ale matka nie pozwolila mi sie^ zbližyč z powodu zakažonej bielizny. Wrócilismy do Krakowa. Nastala wiosna. Gwiz-daly kosy, pachnialo swieža zielenia, ranki i zmierzchy žywily sie^ powlóczystymi, róžowymi mglami. «* Mój brat funkcjonowal w tym czasie na aryjskich pa-pierach. Odwiedzil mnie przed Božym Narodzeniem. Zamierzal dotrzeč do Kielc, ale na stacji go aresztowa-li - doniósl na niego Zyd. Brata zabrali do Plaszowa. Matka próbowala go stamtad wydobyč, bez skutku. W lutym 1943 zginal w Oswi^cimiu. «* Cala kamienica szeptala juž, že Latawcowie prze-chowujú žydowsk^ dziewczynk^ - tak rozpowiadala praczka, która zabierala bielizny j ednego z mieszkaň-ców. I nasi wspóllokatorzy zažádali, žebym stamtad zniknefa. Odtad starališmy sie^ przebywač w miesz-kaniu jak najmniej. Rano chodzilišmy do košciola, Podwójnie 143 po poludniu do kina, wracalismy tylko spač, ale tamta rodzina upierala siy przy swoim, wiyc Tadzio dotarl do Plaszowa, do mamy, i o wszystkim jej opowie-dzial. - To J4 do mnie przyprowadžcie - zdecydowa-la. - Co bydzie ze mn^, bydzie i z ni^. - Na to Tadzio odparí: - Nie. Co bydzie z ni^, bydzie i z nami. - Przy-znal tež, že chca^ mnie z polsky mam^ zaadoptowač. Mama žydowska sporzadzila ostatni^ woly, napisala w niej, že siy zgadza. Tadzio Latawiec, mój przybrany ojciec, urzyd-nik pocztowy, mial kolegy Niemca, który mieszkal na Wielopolu i sadzac, že jestem polsky sierot^, za-proponowal, žebym przez tydzieň, dwa u niego za-mieszkala. Wkrótce musial wyjechač na szesč tygodni, poprosil jednak Latawców, žeby podlewali kwiatki. Ganek tego mieszkania wypelnialo skladowisko ru-pieci: konewki, grabie, zwichrowane meble (ile styža-lego melodramatu kryje siy w polámaným stole lub krzešle!) - šcišniyte w nieladzie zdawaly siy blagač o milosierdzie pochówku, niewidzialnosci. Tam, po-sród nich, schowali mnie polscy rodzice. Raz w tygo-dniu przynosili mi jedzenie i ksiažki, które czytatam przy maleňkim otworze pelniacym funkcjy okienka. Wychodzac, zamykali komôrky na dwie želazne szta-by. Calymi dniami kulilam siy na skladaným lóžku, w ciemnošci. Podloga trzeszczala podstypnie przy každým poruszeniu, gdy robilam do wiadra siusiu, 144 Pieklo ocalonych balam siy, že jakis przechodzieň uslyszy. Lykalam siy, že tam umry i nikt siy nie dowie. Tkwilam wewnatrz czarnej szklanej kuli, w jadrze samotnosci. Pewnego dnia Ziutka, moja polska mama, przy-niosla mi ksiažeczky do nabožeňstwa: - Naucz siy modlič, to ci nie zaszkodzi. - Ksiažeczky kupila moja mama žydowska, która uciekla wtedy z Plaszowa i próbowala na aryjskich papierach znaležč pracy jako pomoc domowa. Bez powodzenia - dlatego musiala wrócič do obozu. Wiyc klepalam wszystkie modlitwy, nie nie rozumiejac, w otypieniu. Minelo prawie szesč tygodni i trzeba bylo opuscič komôrky. Wtedy polska mama przypomniala sobie, že miala przed wojna^ dochodzaca^ z Borku Falyckie-go - przeniešlišmy siy do niej. Ja - w charakterze siostrzenicy oezekujacej na zameldowanie w Krako-wie. W miydzyczasie mój polski tata, który náležal do AK i przechowywal radioodbiornik i maty rewol-wer browning, doszedl do wniosku, že skoro za to równiež grozi kara šmierci, to žydowskie dziecko na dokladky nie ma j už znaczenia. Z Armii Krajo-wej od znajomego Poláka, pana Barana, dostal dla mnie swiadectwo urodzenia. Pan Baran mial córeezky chora^ na paraliž dzieciycy, starsza^ ode mnie okolo pól roku, która w ogóle nie opuszczala domu - i to jej metryky dostalam. Dla bezpieczeňstwa od czasu do czasu musialam udawač sparaližowan^. Podwójnie 145 W Borku trwalismy jakis miesiac. Raz ktos kopnut butem w drzwi. Policjant. - A gdzie jest ta sparaližo-wana Zydóweczka? - wsadzil mi pod žebra rewolwer. Bolalo, zerwalam sie^ podbieglam do polskiej mamy i sie^ do niej przytulilam. A on, stojac w rozkroku i za-smiewajac si^, podrzucal rewolwer: - To mi dopiero paraliž! Wówczas polska mama upadla mu do stop, zacz^-la je calowač i blagač w imie^ Chrystusa: - Ty pewnie tež masz dzieci, nie wydaj nas! - I tak dlugo blagala, až sie^ zlitowal: - No dobrze, ale b^dzie to was dužo kosztowač. Nie mielismy pieni^dzy, tyle, co na jedzenie, wi^c polska mama przyniosla mu malego srebrnego liská i talerz krysztalowy na srebrnej nožce. Wzial to i dal nam spokoj. Po poludniu poszla do kosciola. Wrócila pogodna, przejasniona: - Swiety Antoni mi sie^ obja-wil. Przekazal, žebym oddala cie^ do zakonnic, i že tam b^dziesz bezpieczna. Nazajutrz pojechala do Rady Glównej Opiekuň-czej i poprosila o adres jakiegoš zakladu prowadzo-nego przez zakonnice poza Krakowem. Skierowano J4 do Staniatek, do felicjanek. Spakowalam to, co mialam: dwie pary majtek, koszulk^ i pojechalysmy. W Staniatkach mama Ziutka okázala moja^ metryke^ chrztu i oznajmila, že jestem jej siostrzenic^, ktorej matka nie žyje, a ojciec jest w niewoli. Gdy tam 146 Pieklo ocalonych weszlam, ogarnal mnie dziwny, omyty šwiatlošcia^ spokój. «* W zakladzie przebywalo piytnascioro dzieci, w tym szescioro žydowskich. Z poczatku tylko dwoje rzucalo siy w oczy: czteroletnia ruda Kasia, a póžniej Irka, brunetka, czarna Irka j^ wolali, Ormianka ze Lwowa, powiadali. Modlilam siy, lecz nie wiedzialam, kiedy wolno stač, kiedy klyczeč, dlatego na wszelki wypadek klyczalam caly czas. Pewnego razu jedna z zakonnic zwraca siy do mnie: - Janeczko, možesz usiasč. - Nie - žachny-lam siy - ja siy modly za swego ojca. Nowe imiy dostalam wraz z metryk^, ale wolali mnie Nina. Janina Baran - moje nowe wcielenie. Zalowalam, že nie Baranowska albo Baranowicz, ale trudno. Zaczelam siy uczyč. W klasie bylo tylko piyč dziewczynek, wiyc szybko nadrobilam wszyst-kie lata, a jeszcze siostra, która wrócila ze Stanów Zjednoczonych, uczyla nas angielskiego. Otrzymalam pierwszorzydna^ edukacjy. Bralám udzial w uroczysto-sciach patriotycznych, spiewalam w chórze i przygry-walam dzieciom do tanca. Moi polscy rodzice przyježdžali w každa^ niedzie-ly. To wiele znaczylo, bo žydowskich dzieci nikt nie odwiedzal. Zawsze coš przynosili: olówek, gumky do scierania, skarpety, a raz pól kilo cukru. Co to bylo Podwójnie 147 pól kilo cukru? Niewyslowione szcz^šcie w wielkiej biedzie, bo základ byt bardzo biedny. W soboty roz-dzielano šwieža^ bielizne^ Siostra stala przy szafie, a dziewczynki naokolo, gdy Krysia, troche^ starsza ode mnie, dostawszy za duža^ koszulk^, wykrzykn^-la: - Ale wielki lajbik! - i spasowiala. Uspokoilam ja cichutko, že jedynie ja to slyszalam, i že tež jestem Zydówka. Blogoslawilam cud tego dnia. Odtad opo-wiadalysmy sobie róžne histórie, slubowalysmy krwia dozgonna przyjažň. Wiosna^ 1944 dziewczynki mialy przystapič do Pierwszej Komunii. A ja, co ze mna? Pójde^ do prze-ložonej, postanowilam, i w imieniu pi^ciu Zydówek, w tym swoim, poprosz^ o chrzest. Tak uczynilam. Siostra przeložona po dlužszej chwili oniemienia jak nie chwyci mnie w obj^cia, jak nie zacznie wirowač ze mna po swojej celi (krzyž na scianie obracal si^, przybieral róžne konŕiguracje), jak nie wykrzyknie: -Córko národu wybranego! Nie wiedzialam, co to znaczy „naród wybrany" i czy w zwiazku z tym czegos ode mnie oczekuja, w každým razie zgode^ na chrzest dostalam. Po dwóch dniach wezwano mnie do siostry prze-ložonej, a tam moja polska mama, cala w wypiekach, zaklina si^, že jestem jej siostrzenica i chyba zwario-walam, twierdzac, žem Zydówka. Oj, oberwalo mi sie^ od niej, oberwalo! Jednak chrzest calej naszej piatki 148 Pieklo ocalonych sie^ odbyt, tylko po kryjomu. Póžniej byta komunia swi^ta i mój polski tata robit wszystkim zdj^cia, tak jak jest to w zwyczaju w normálnym swiecie. Bytam szcz^šliwa - coš takiego može odczuwač tylko ktoš, kto ujrzal struge^ blasku ulatniajaca^ sie^ z bezdennej ciemnošci. Potem godzinami ležalam pod krzyžem na zimnej posadzce, w uniesieniu, dreszczach, mo-dlac si^, žeby moi žydowscy rodzice przežyli. Przez to lezenie nekaje mnie straszne bôle w kolanach i ramio-nach - dozgonna pamiatka po torturze nadziei. -wv W grudniu Niemcy zaczeH sie^ z Krakowa wycofy-wač. Felicjanki odzyskaty w miescie swój dom i tam sie^ przenioslysmy. Panowat glód. W dodatku po powsta-niu w Warszawie przylaczono do nas dom polskich sierot i dom starców. Gryzly nas wszy i pluskwy. Star-cy každego dnia umierali, lecz nikogo sie^ nie grzebalo, w piwnicy zalegaly ich bezbarwne, um^czone stosy. Któregos dnia z Krysia^ i jedna^ zakonnic^ wyszly-smy na miasto szukač jedzenia. Nagle wyrósl przede mna^ žolnierz na koniu: - Zdrastwuj, dziewuszka! -Przeleklyšmy sie^ i p^dem wrócilyšmy do klasztoru. W nocy slychač byto detonacje, walily katiusze, dygo-tala ziemia, sztucznym žóltawym swiatlem opalizo-waty dachy - zbližali sie^ Sowieci. Žeby nie wtargneH, zakonnice zamknuly klasztor. Nazajutrz pojawil sie^ mój polski tata, wyrównal rachunek za osiemnascie Podwójnie 149 dni (cafy czas ptačit za mnie z niktej pensji urz^dnika pocztowego) i powiedziat: - Ninus, idziemy do domu. Polscy rodzice zapisali mnie do prywatnego gim-nazjum. Zdatam bardzo dobrze, trafitam od razu do drugiej klasy. Codziennie wieczorem mama prata mi biata blůzky, bo drugiej nie mialam, i w^drowalam do szkoly schludna i czyšciutka, do Instytutu Marii w Krakowie. «* Zycie uplywato nam w milosci, w jej tagodnym, sku-pionym obj^ciu, w miarowym takcie jej powszednich, cichych objawieň. Pod koniec czerwca (zápach kwit-nacego jasmínu niby slimaczy sluz slodkawo i leniwie oblepial powietrze) wracam ze szkoly, a tu z naprze-ciwka wylania sie^ dozorczyni: - Panienko, mam dla panienki niespodziank^, prosze^ do mnie zajsč. Wewnatrz czekala moja žydowska mama. Wrócita z Buchenwaldu. Gdy widzialam ja ostatni raz, bytam o glowe^ nižsza, teraz o glowe^ wyžsza. Tule^ ja, p^dze^ do drugiej mamy, wolajac: - Mama wrócita, mama wrócita! - I polska mama zlatuje na dól, sciska t^ žydowska, i zaprasza ja do nas, na gór^. Tak zamieszkališmy rázem. Mama žydowska postarala sie^ o prace^ w jakiejs kuchni dla powracajacych z Oswi^cimia i przynosila codziennie garnki z kasza -wreszcie jadalo sie^ do syta. Chciatam zrobič z niej ka-toliczk^ - nie data si^. Niebawem wynaj^ta pokoik 150 Pieklo ocalonych obok, na drugim pi^trze. Zostalam u Polaków, na trze-cim, nie chcialam wracač do Zydów. W grudniu dozorczyni znów przyniosla wiešci: -Pytaje o was jacyš dwaj Moskale. - W lachmanach, wyn^dzniali jak jeňcy z Sybiru, przyw^drowali mój ojciec z bratem. Tež u nas zamieszkali. Nie moglam przyzwyczaič sie^ do tego nowego czlowieka (mialam siedem lat, gdy sie^ rozlaczylišmy - teraz dwa razy tyle), który byl moim žydowskim ojcem. I kiedy mama biologiczna znalazla wiekszy pokoj, i rodzice zamieszkali razem, odmówilam przeprowadzki - tym bardziej že wciaž balam sie^ wychodzič na ulic^, a oni chcieli pokazywač mnie wracajacym z obozów znajomym. Tak to ci^gn^lo sie^ pare^ lat. Kochalam jedných i drugich i nie moglam dač sobie z tym rady, do mo-ich zmyslów wkradalo sie^ i - cicho jak kot do snu -uwijalo szaleňstwo. Radzilam sie^ spowiednika, który sugerowal, že jako katoliczka powinnam zostač u Polaków. Moje matki tymczasem ze soba^ rywalizowaly. Wieczorem, gdy ta žydowska wracala z garem kaszy, siadywaly w kuchni i rozprawialy, która ma do mnie wieksze prawo: ta, co urodzila, czy ta, co uratowala. Nie mogac tego zniesč, uciekalam. Wtedy obie prze-strzegaly: nie wychodž, bo cie^ przejedzie auto albo tramwaj - sam Salomon nie potrafilby wskazač matki wlašciwej. Gdy szkola organizowala wycieczki, jedna matka pozwalala mi jechač, druga nie. Žydowska Podwójnie 151 krzyczala, že Polska to jedno wielkie cmentarzysko, chciala przejšč przez zielona^ granice^ ale bala sie^ že nas, jedynych ocalalych z rozgalezionej rodziny, zabij^. Zložyla podanie o paszport - dlugo nie da-wali, až wreszcie przyznali. I pewnego dnia przyszla na gór^. Nic nie musiala mówič. Ucalowalam polska mame^ i zbieglam na dól. Zabrali mnie taksówka na dworzec. To bylo blyskawiczne jak porwanie. Tuž przed odjazdem pociagu odnalazl nas mój pol-ski tata, pocalowal mnie, patrzyl ranným wzrokiem, zrobil mi na czole znak krzyža i poprosil, žebym o nich nie zapomniala. Pojechalismy do Sztokholmu. Tu nadeszly papiery zezwalajace na wyjazd do Ameryki, gdzie matka miala krewnych. Ojciec zaprotestowal: - Skoro jest paňstwo žydowskie, to pojedziemy do Palestyny. Gdy z koncem 1949 tam dotarlišmy, jedna pani, wysluchawszy tej historii, powiedziala, že mialam luksusowe Shoah - zaznalam tyle kochania w piekle. «* Emigranci w Izraelu žyli wtedy w namiotach bez wody i swiatla, wsród robactwa. Polscy rodzice pisali, že moje koležanki pozdawaly matur^, podostawaly sie^ na studia, a ja walczylam z insektami i w kólko jadlam pomaraňcze i chalw^, bo nic innego nie bylo - snilam o kaszy, kartoflach. O nauce nawet sie^ nie marzylo. W koňcu zdobylam jakás prace^ i zaczejtam posylač 152 Pieklo ocalonych do Krakowa pieniadze - ledwo co mialam, ale posyla-lam regularnie i moi rodzice tež - na Wielkanoc, Bože Narodzenie, na imieniny Tadzia i Ziutki, od ktorých dostawalam listy milosne czasem dwa razy w tygo-dniu. Oni tež nie dawali sobie rady. Rozlaka kasala ich serca, pamiyč czynila przeklet^, w twarzach wydražala koleiny. Cierpialam Bóg jeden wie jak i staralam siy wrócič do Polski, ale ta Ludowa nie przyznawala wiz. Udalo mi siy przyjechač dopiero w 1979 i to dzieki ternu, že pracowalam w Izraelskich Liniach Lotni-czych. - Jak ciy zlapia^ - poinstruowala szefowa linii -polknij paszport. Polski tata nie žyl j už od trzech lat, podobnie jak moje zakonnice, ale žyla mama Ziutka. Odtad ježdzi-lam co roku. W 1988 otrzymalam wiadomosč, že za-chorowala. Czuwalam przy niej przez piyč tygodni, až do konca. Pragnylam, žeby - jak niegdys ja - ujrzala idaca^ od wiecznosci jasnosč. História Janiny (Baran) Ekier. Jako dziecko nie znalam jidysz, zgodnie z za-rzadzeniem oj ca, niegdys nauczyciela, a potem kierownika szkofy hebrajskiej, w domu rozma-wialismy tylko po hebrajsku. Niewiele bylo wtedy ta-kich domów. Nawet nasza služaca, mloda dziewczyna, spiewala w tym jezyku piesni. Ich melodie wyscielaly pomieszczenia czystym, swietlistym, atlasowym po-krowcem. Urodzilam siy w malým miasteczku Sokoly w po-wiecie bialostockim, podobnie jak moja sliczna mama Masza Kaplánska, z domu Goldwaser, a takže mój brat Abram. Ojciec pochodzil z innej okolicy, a niedosta-tek úrody rekompensowal starannym wyksztalceniem (bez przerwy siedzial z nosem w ksiažkach) i talentami - znal perfekt niemiecki, rosyjski, polski, francu-ski, a póžniej angielski. Najpierw uczylam siy w polski ej szkole powszechnej, a gdy mialam trzynascie lat, rodzice wyslali mnie do Bialegostoku, do hebrajskiego gimnazjum. Dziadkowie ze strony mamy prowadzili 156 Pieklo ocalonych sklepik, a nastepnie manufaktury, która^ zarzadzal ta-tus. I im, i nam powodzilo siy bardzo dobrze. Szczyscie, že po wybuchu wojny nasza okolica zna-lazla siy po rosyjskiej stronie, bo wciaž moglam uczyč siy w szkole. Jednak w ramach walki z kontrrewolu-cJ4 jyzyk hebrajski zostal zakázaný, dlatego szkola przeszla na jidysz - to smieszne, ale tak wlasnie siy stalo. Ojciec chcial uciec od Rosjan do Wilna, które bylo wtedy wolnym miastem wcielonym do Litwy (ta jednak krótko cieszyla siy niepodlegloscia) - a stam-tad zamierzal wyemigrowač do Palestyny. I udalo mu siy wraz z moim bratem przejsč granicy, chociaž až trzy razy ich lapali. Mama i ja mialysmy dolaczyč do nich póžniej, ale granicy zamkniyto. Zostalysmy. Mama w Sokolach, ja w Bialymstoku. Takich jak mama Sowieci nie lubili. Zámožná i jeszcze syjonistka. Nie wolno jej bylo wyježdžač z miasteczka, wiyc odwie-dzala mnie nielegalnie. Gdy ktos zapukal, chowala siy do szafy. Wchodzili i pytali: - Czy tu mieszka Kaplánska Maryja? (Tak j^ nazywali). - Nie, ja nie znam tej kobiety - odpowiadalam, glaszczac jak kota, gladki, chytrý grzbiet klamstwa. Póžniej Sowieci odebrali Wilno, otworzyli granicy i po dwóch latách moglysmy dolaczyč do ojca i brata. Ten nadal uczyl siy w Wilnie, ale ojciec juž tam nie mieszkal, bo byt uchodžc^. Przeniósl siy do ma-lego litewskiego miasteczka Pilwiszki kolo Kowna. Golebie 157 Chcielismy jednak zjednoczyč rodziny i mama zala-twila jakos lewe papiery umožliwiajace nam wyjazd do taty. Wtedy nagle wybuchla wojna rosyjsko-nie-miecka. Kiedy mama kupowala bilety na poci^g do ojca, policjant kontrolujacy dokumenty spoliczko-wal ja; - Jak smiesz, Zydówo, jechač niemieckim po-ci^giem, taka i owaka! - Mama obejrzala ten policzek w lustrze, jakby sprawdzala, czy nadal tam jest, czy tež pozostal po nim jedynie niemrawy, bialawy kontur. Wówczas zadecydowala, že pojedziemy furmanky. Umówila siy z furmanem na niedziely, a w soboty wkroczyli Niemcy. Oglosili, že mamy dwadziescia minut na zabranie rzeczy i won. Wlasciwie bylismy juž spakowani, wybieralismy siy przeciež do tatusia, tyl-ko w pokoju brata zostalo trochy ubraň i cukru. Brat wlal nafty do pojemnika z cukrem, žeby oprawcy nie mogli go zješč. (Slodycz miala ceny, ludzie uganiali siy za prawdziwym cukrem w te žniwa piolunowych lez). Niosac swoje tlumoczki (brat ksiažki i zeszyty), szlišmy wraz z innymi przez Zawaln^, glówn^ ulicy w Wilnie, na która^ przedtem zabraniano Zydom wsty-pu; szlišmy w niemym, wystukiwanym nierównym, nerwowym rytmem obcasów pochodzie do getta. Staly tu opróžnione z mieszkaňców, ciemne, zaplom-bowane i zaryglowane lub zaparte deskami domy, które w zapadlej nocy i rzysistym deszczu wygladaly jak dryfujace w otchlani widma. Co robič w tej pustce, 158 Pieklo ocalonych w tej ulewie? - zastanawiali siy ludzie i odryglowywali domy. W jedným pokoiku lokowalo siy po kilka rodzin. Mebli nie bylo, tylko parkietowa podloga i jakis wyslu-žony siennik. Starsi moscili siy na siennikach, mlodzi na podlodze. Obmywala nas zimná woda z kranu, dry-twa, mrožaca cialo, wybawicielka od brudnych plag. W getcie przežylismy, ukrywajac siy to tu, to tam, trzy akcje. Chcielismy uciec od smierci. Pewnego dnia odwiedzil nas kuzyn z Bialegostoku. - Nie pýtajcie o nic - rzekl. - Pojedziecie ze mn^, bo w Bialymstoku jest lepiej. Aryjskich papierów nie mielismy, ale kuzyn przeku-pil Niemców, žeby nas wywiežli z getta. - Dokad to, bracia? To znowu akej a? - pytali Zydzi, widzac, že cze-kaj^ na nas Szwaby. Mama uspokoila ich, že po prostu uciekamy. I ludzie blogoslawili nas ze slowami: - Oby-scie przežyli, obyscie opowiedzieli swiatu... W getcie bialostockim przydzielono nam maty po-koik, a mama i brat pracowali w szopach. Na poezatku zostalamzatrudnionawjudenradzkich ogrodach. Rošty tam ogórki, pomidory, marchew i buraki - barwna, buňczuczna wyspa sytošci. Niemcy dzielili warzywa na skape racje žywnosciowe dla mieszkaňców getta, ale ci, którzy obrabiali ogród, mogli ješč, ile chcieli. Wiyc jedlismy, jedlismy, jedlismy. Brat mój Abram náležal do podziemnej organizaeji, wydawal nielegaln^ gazetky, byt dobrze poinformo- Golebie 159 wany - zatem pierwsi dowiedzielismy siy, že szykuje siy akcja. Czlonkowie organizacji spotykali siy i o tym rozprawiali. Jedni zamierzali postač grupy naszych do walki w getcie, drudzy uwažali, že to nic nie da, i lepiej uciec do lasu. Raz, kiedy byto jeszcze spokojme, poszlam do pracy z grup^, której przydzielono zadanie piytnascie, szesnascie kilometrów od Biale-gostoku. Pod koniec zmiany, gdy wszyscy szykowali siy do wyjscia, skrylam siy w ubikacji, zdjelam žólta^ laty z gwiazda^ Dawida i powydrowalam do znajomych Polaków we wsi Golybie - do Markowskich. Chcialam tylko dokladnie poznač trasy, žeby - gdybym podjyta decyzjy o ucieczce - nie pytač ludzi o drogy. - Oj, Rachelka, jak ty wyszlas z getta?! - zdumieli siy na mój widok, nakarmili, powypytywali. Popro-sitam, by nie wspominali przy sasiadach, že jestem Zydówk^, bo wies mala, obcy ktuje w oczy. A ja wlosy miatam jasne i spojrzenie niebieskie, nie jak teraz: wyblakle, sterane, i tymi wtosami, tym spojrzeniem omijalam prawdy. Gdy ludzie ciekawili siy: - A co ty za jedna? - przedstawialam siy: - Szmuglerka z Bia-tegostoku, iglami, mydetkiem handluj y, tylko dzisiaj to juž wszystko sprzedane. - Zaczyli wiyc u mnie zamawiač a to nici, a to mydlo, a to igly, a przy tym zagadywali, co tam w miešcie, jak Niemcy. Kiedyš przyszta do Markowskich stará kobieta, Salomea Brzozowska, zaprzyjažniona z nami przed wojn^, 160 Pieklo ocalonych madrala ja we wsi nazywali, i zapomniawszy o ostrož-nošci, chlapnefa w rozmowie: - A ciekawe, co na to Rachelka powie? - Co, Zydóweczka? - nastroify uszy kobiety. - Ale gdzie tam - zmitygowala sie^ madrala -ona z polskiej szlachty sie^ wywodzi, to paňskie imi^, chrzestna jej jestem. Któregos dnia zaczepilam syna Markowskich, Franka: - Sluchaj, wy macie w lesie dzialk^. A gdybysmy przyjechali z grupa mlodych Zydów i wykopali zie-mianke^ na ukrycie, pomóglbyš nam? Zaplacimy. -A on: - Pieni^dzy nie trzeba. Pomog^. Nazajutrz szykowalam sie^ wracač do getta z dobra wiescia, gdy zajrzal Franěk: - Rachela, ty nie jedz -przestrzegl. - Niemcy zamówili wszystkie wozy, maj a zabrač Zydów, nikt nie wie dokad. - I zostalam u nich w malým alkierzu za piecem. Nikomu sie^ nie poka-zywalam. Zaczelam robič dla nich na drutach swetry, poňczochy, szaliki. Nocami pukali do Markowskich Zydzi - uciekinierzy z pobliskich miejscowosci, prosili gospodyni^, žeby upiekla im chleb i j ego zápach prze-nikal przez scianke^ alkierza, otulal leki, splycal szra-my na scianie, wiódl w sen. Przychodzili nieustannie i Markowska piekla chleb, i piekla. Jeden z przy-bylych odmrozil sobie noge^ - podarowala mu koc i na odchodné poczestowala zupa. Wtedy pomysla-lam: pójde^ z nimi, bo uslyszalam, že jak zlapia u Poláka Zyda, to i tego Zyda, i Poláka wraz z rodzina zabija. Golebie 161 Przygotowalam sie^ j už do wyjscia, a Markowska zdzi-wila sie; - A dlaczego tys ubraná? - W lesie z nimi sie^ skryjq. - Ty, dziewczyno, siedž tutaj i sie^ nie ruszaj - nakázala, poprawila chustke^ na glowie. - Tys niezwyczajna do lesnego žycia. I zostalam przez nástupné trzy tygodnie. Noce nie witaly sie^ juž ze snem. Raz chalupy nawiedzali uciekinierzy, raz szmalcownicy - chodzili od domu do domu i szukali Zydów. Jak Markowska to prze-trwala, nie wiem - može tym chlebem rzucala na nich urok, a može krew jej studzil jakis tajemný szept, ten sam, co zašila temnice, gdy wspinamy sie^ na majaczacy w oddali szczyt, utraciwszy z pola widzenia droge^ powrotu. W každým razie po trzech tygodniach zako-munikowalam, že wracam do Bialegostoku. - A jak ty tam dotrzesz? - Poradze^ sobie. Modlič sie^ nauczylam po polsku. Každý wežmie mnie za Aryjk^. Markowska wyjeta z szafy wsiowa^ chuste^ - tak^, jaka^ nosila i ona, i tutejsze baby - a do tego metryke^ urodzenia swojej córki, bez fotografii, jedynie z odcis-kiem palca. Ktos z rodziny žachnal si^, že jak mnie zlapi^, to wszystkich czeka stracenie, ale Markowska zapewnila, že nawet jak zlapi^, to nikogo nie wydam. Póžniej wr^czyla mi jeszcze medalik z Matka^ Boska^ i zalecila rzeczowo: - Rachelko, módi sie^ do niej 162 Pieklo ocalonych w niebezpieczeňstwie, módl siy takže po swojemu, boč to przecie Zydówka. Schowalam medalik. Zawiazalam pod broda^ chusty. Piat kogut. *» Docieram do getta, a tam martwo, wejscia zamkniy-te. Kražy wkoto jak ptak zakreslajacy krygi nad scier-niskiem. Nie mogy wrócič do wioski, jest zbyt póžno. Ruszam przed siebie, nie wiem dokad. Napotykam kolejarska^ búdky - dobre miejsce na noc. Ale ktos siy zbliža: myžczyzna w kolejarskim mundurze. - A co ty tu robisz, dziewczyno? - zaglada mi w oczy, odpo-wiadam niebieskim spojrzeniem. Klamiy, že bytam w miescie u doktora, bo leczy zyby, chcialam wrócič do domu, ale uciekl mi poci^g. - Nie kryč siy tutaj, byda^ podejrzewač, žeš Zydówka. Zydzi skacza^ teraz z poci^gów - kolejarz jest žyczliwy, radzi zapukač do pobliskiego domku, w którym žyja^ na wiary wdo-wiec z wdówk^. Postuchatam. - Niech bydzie pochwalony Jezus Chrystus - przywitatam siy od progu. Pozwolili mi przenocowač. Wyjytam ze swego ttumoczka chleb i ser od Markowskiej. Jemy, špiewamy przy stole, a ten wdowiec raptem nie wytrzymuje z ciekawosci: -A skad ty jestes, dziewczyno? - A z Golybi. - Przeciež i ja z Golybi! - cieszy siy. Golebie 163 - Ale my, jak wojna wybuchla, przeniešlišmy sie^ gdzie indziej - starám sie^ o spokojný, równy glos, spoj-rzeniem niebieszcze^ - Dziwne, že pana nie pamietam. - Oj, dziewczynko, szesč lat mialem, kiedy z rodzi-cielami wies opuscilismy za lepszym chlebem. Oddychám z ulg^, rozmowa raz sie^ klei, raz nie, plomieň lampy naftowej podryguje niemiarowo, spa-zmatycznie, jakby sie^ krztusil, a tu przychodzi w od-wiedziny syn wdowy - mlody chlopak, wyrosni^ty -przyglada mi sie^ šwidrujaco, wreszcie, zastrzegajac, žebym sie^ nie obrazila, pyta, czym przypadkiem nie Zydóweczka. - Rany boskie, to ja do Zydówki podobna?! - trzeba sie^ rozesmiač, pelna^ g^b^, szczodrze, zrenicami zanie-biešcič. Wdowiec rozdziera si^: - Ty skurwysynu! -p^czniej^ granatowe žyly na jego skroniach. - Tož ona z tej samej wsi, co ja! Tamten kuli uszy, žegna si^. Nazajutrz udalam, že mam umówiona^ wizyte^ u den-tysty i w^drowalam wzdluž torów kolejowych, które pojekiwaly jakims znajomym, przeci^glym dzwonie-niem dopominajacej sie^ o cos dali. Niedaleko, wokól kobiety w kalužy krwi, jak pszczoly do plastra przy-warli ludzie. Waham si^: podejsč czy nie. A jesli ktos mnie pozná, jesli odkryje moje z nia^ pobratymstwo, jesli moja žydowskosč przykuje mnie do tego miejsca, tej krwi, tego losu? 164 Pieklo ocalonych - Co tam siy dzieje? - wolaja^ w moja^ strony idacy násypem chlopi. - Baba jakaš lezy, pewno Zydówka - odkrzykujy wyražnie, dziarsko. Potem, kladac siy po kolacji na sienniku przygoto-wanym przez wdowy, postanawiam tej nocy nie za-sypiač, bo czasem krzyczy przez sen. Przed šwitem wszystkie mary unosza^ siy i odslaniaja^ bialy, miekki horyzont. Odplywam. - Wstaň, dziewczyno, budž siej - wdowa potrzasa mn^, odci^ga koc. Zrywam siy na równe nogi: - Co siy stalo? - A plakalas, krzyczalas, nie po naszemu, nie po polsku. Jaskrawe šwiatlo obejmuje juž izby, odslaniajac lichošč klepiska, požarte przez korniki seki skrzyni na posciel, czarne wežyki mysich odchodów ci^gna-cych siy wzdluž krawydzi podlogi. - Snilo mi siy -mružy oczy - že dostalam zly stopieň na egzaminie z angielskiego. Chcialam po angielsku udowodnič na-uczycielce, že mnie skrzywdzila. Wdowa patrzy na mnie z uznaniem: - Co za dziew-czyna, nawet po nocach siy uczy - i wraca do krzata-niny przy piecu. «* Póžniej otworzyli getto, moglam wrócič. W bialostockim getcie odbywaly siy walki, byl jednak problém z broni^. Czysciowo wytwarzalo siy J4 chalupniczo, glównie granáty. Brat dostal nawet Golebie 165 karabin, ale w ostatniej chwili mu go zabrali i oddali bardziej doswiadczonemu - takiemu, co služyl w pol-skim wojsku. W koňcu, na szesč tygodni przed wyzwo-leniem, kiedy dalo sie^ juž slyszeč sowieckie armaty, podjeHsmy decyzj^, že uciekamy cala^ grupa^ do lasu, w tym mama, brat i ja. W wiosce przycupni^tej do przeciwleglej strony miasta mieszkal kolega Abrama, jeszcze ze szkoly po-wszechnej. Jednego wieczoru brat pojawil sie^ w tej chalupie i wyznal gospodarzowi, že jestešmy grupa^ chroniacych sie^ w lesie Zydów i chcemy kupic chleb. A tamten na to: - Teraz mam tylko jeden bochenek, ale wpadnij jutro, b^dzie wi^cej. - Nie chodž tam! - zawolalam, tkni^ta przeczu-ciem; dotad nie miewalam przeczuč, chowaly sie^ pod ciežarem zametu, pod skorupa^ mechanicznych czynnosci, w kleszczach powszednich zgryzot, lecz on spojrzal na spuchnieta^ z glodu mam^, zabral ze soba^ Wacka - chlopca z naszej grupy, Zyda z Warszawy, ktorému pomógl pewien Polák o nazwisku Stasiek Sliwowski - i pow^drowali na wies. Wtedy cos tknulo tež Abrama (poniewaž przeczucia maj4 sklonnosč do množenia siq): - Zostaň - rzekl do Wacka. - Jesli zgin^, przynajmniej jeden pójdzie dalej. I Wacek zostal. Z chalupy przenikaly odglosy sza-motaniny, a potem odjechala fura - przewiežli brata na žandarmeri^, do naszego miasteczka Sokoly. 166 Pieklo ocalonych Zobaczyla go tam staruszka Markowska (zupelnie z innych Markowskich), która kiedyš u nas prala, a która, dziečmi b^dac, nazywalismy Koka. - Abram-czyk, a co ty tutaj robisz? - zalámala r^ce. - Pani Markowska, niech mnie pani stád wypusci -szepnal jej do ucha. - Ja mam w lesie skarb, ja pania ozloc^. - Ale Abramczyk, jak ja moge^ to zrobič? Ty uciek-niesz, a oni mnie zabija. Co mi ze zlota? Zrozumial. Napil sie^ kawy, zjadl kawalek chleba, który mu przyniosla. Nazajutrz žandármi zažádali, žeby wskazal im miej-sca, gdzie ukrywaja sie^ partyzanci. Powiódl ich do osady oddalonej o dziesi^č kilometrów od naszej kryjów-ki. Opowiedzial mi o tym Polak - wožnica. Równiež 0 ostatnich chwilach brata, który rozmawial z Niem-cami w ich jazyku. Czytali gazety. Rzucil na nia okiem 1 odezwal sie; - Wasz koniec niedaleko, ale mój jeszcze bližszy. Szkoda, Niemcybylikiedys národem myslicieli i poetów. A wy dwaj? Dlaczego zostaliscie mordercami? - Wykonujemy rozkazy - jeden z nich przewrócil strone^ gazety. Dodal, že zásady strzega porzadku cy-wilizowanego swiata, jego hierarchiczna konstrukcja chroni przed chaosem jak górskie powietrze przed gružlica. Abram zeskoczyl z fury, biegl zygzakiem. Otworzyli ogieň, upadl. Golebie 167 Mamusia powtarzala w kólko, že pójdzie oddač siy w ryce Niemców. Blagalam: - Masz jeszcze córky, nie idž. - Zatrzymalismy j^ sil^, ja i Wacek. Nie wiedzie-lišmy jeszcze, že tatusia tež zabili w tym litewskim miasteczku kolo Kowna. Z Zydów nie ocalal tam pra-wie nikt, sami kopali sobie groby. «* W centrum rozbisurmanionego sierpnia 1943, pod nocnym niebem požylkowanym swietlistymi szla-kami rozszalalych meteorytów, ja i matka wydrujemy z lasu do lasu, od wsi do wsi. Matka slabnie z glodu. Na scierniskach szukamy zapodzianych ziaren žyta. Lato jest suché i lešne strumienie uwiyzly w mule. W koňcu mama decyduje: pójdziemy do ludzi, može siy zlituj^. Pukamy do chalupy na skraju. Na plycie kuchennej skwiercz^ slonina i kartofle. Pytám, czy znalazloby siy dla nas cos do jedzenia. Jeden z domowników odzywa siy, wskazujac mamy: - Ja ty stara^ znam (mama byla wtedy po czterdziestce). To Zydówka. - Alež skad! - zaprzeczamy, bliskie omdlenia. Go-spodyni wskazuje drzwi: - Tracicie czas. A mama blaga: - Može choč chleba trochy, kartofla. - Kartofle to s^ w kopcach - sarka gospodyni. - W kopcach przeciež niegotowane. - Poci^gam matky za ryky, wychodzimy. Po raz pierwszy od chwili 168 Pieklo ocalonych ucieczki rozklejam sie^ i becz^. Nagle slyszymy za soba kroki - to gospodarz nas dogania, niesie suchary. Nie chce^ wziač, ale mama je chowa. Zywimy sie^ nimi dwa dni. Kilka dni póžniej wkraczaja Sowieci. -wv Do Izraela przyjechalam w 1948. Kiedy wyszlam tu za maž i mieszkalam jeszcze w kibucu, poczulam, že musze^ do nich napisač. Markowscy, wies Golebie, gmina Poswietne - zaadresowalam, a w liscie poin-formowalam, že žyje^ i chce^ odnowič kontakt. Zacz^-lam wysylač im paczki (wtedy sama jeszcze niewiele mialam), wnuczce Salomei Brzozowskiej zalatwilam tu prace^ opiekunki malých dzieci. Helenie Markowskiej, zanim umarla, dostarczalam lekarstwa. Gdy opušcilam kibuc, pojechalam z synem do Polski. Jedna córka Markowskiej mieszkala w Golebiach, a syn w tapach niedaleko Bialegostoku. Mój syn nie mial z nimi jezyka do rozmowy, bo oni po angielsku nie mówili i po hebrajsku tež nie, a on po polsku zna tylko te piosenki, ktorých uczyl go tata - Zyd. Czas nie nie zmienil, czuje^ do nich to samo, co do krewnych. Niekiedy w dni osuwajacych sie^ Per-seidów, zwlaszcza gdy widoczne z mego mieszkania wody zatoki kula^ sie^ od zachodniego wiatru, widze^ chalupy na obrzežach lasu, a w niej sezepionych ze Golebie 169 soba^ pogražonych w sobie pod jedna^ pierzyna^ aniota i démona. I dopiero gdy wiatr cichnie, a wody sie^ pro-stuj^, jem stodkie ŕigi i winogrona. História Racheli (Kaplaňskiej) Ka I i s h e r. «3xj mi en IE Erzbiety ksiažekwksiygarni naležacej do mojego oj ca, powleczone ledwo widoczna^ warstwa^ kurzu i tytulami w zlotých zgloskach, poukladane na polkách w szczelnie zbite szeregi, tworzyly najso-lidniejszy widok mego dzieciňstwa - nie stol, krzesla czy podloga, lecz zmagania z odwiecznymi tajemnica-mi istnienia, opancerzone w skórzane oprawy, tchny-ly skrzeplym spokojem trwalošci. Ojciec prowadzil ksiygarniy kolo košciola, na Rwaňskiej w Radomiu, dokad przed wojna^ przeniešlišmy siy z Warszawy, z ulicy Zlotej. Moja rodzina žyla w Polsce od tysiaca lat. Rodzice uczyli mnie: w každým szukaj czlowieka, niewažne, w co wierzy i jakiego jest wyznania. Mialam koležanki Zydówki i Polki, a nawet jedna^ pól-Niemky, której ojciec, pijak nie z tej ziemi, po powrocie do domu od razu zabieral siy do bicia žony. Wtedy córka uciekala. Mój ojciec zaproponowal jej: - Jesli czujesz siy w domu zle, možesz przyjsč do nas. 174 Pieklo ocalonych Po wybuchu wojny Niemcy od razu wyrzucili ojca z ksi^garni i go sťtukli. Na poczatku powtarzal, že sie^ ich nie boi, bo pamietal Niemców z 1918 i sadzil, že ci tacy sami. Na poczatku tej zawieruchy zwrócilam sie^ do nich z prosby, žeby mi pozwolili na wyjazd do Lwowa, do narzeczonego. Chcialam byč blisko niego i jak naj-dalej od nich. Wložylam do walizki pare^ ubráň i zdj^cia bliskich, nie wi^cej. Na tých fotografiách wszyscy mieli powaž-ne, lagodne twarze, oezy zwrócone w oswojona^ prze-widywaln^ dalekosč. Spodziewalam si^, že bolszewicy tylko przetrzepi^ mi bagáž i przepuszcza^ ale oni wsa-dzili mnie do wiezienia. Ci^gle pytalam: - Dlaczego mnie aresztowaliscie, czego ode mnie chcecie? Dam wam adres mojego chlopaka, zadzwoňcie do niego. Za szpiega mnie macie czy co? Wypuscili mnie po dwóch miesiacach. Po narzeczo-nym zaginal sluch, nie wiedzialam, co ze soba^ zrobič, gdzie sie^ podziač. Zatrudnil mnie wówczas pewien adwokat, który poszukiwal pomocy domowej. Juž dawno zapomnialam, jak smakuje kawalek chleba z szynk^, tam sobie przypomnialam. Mecenasostwo przyjažnili sie^ ze swoimi sasiadami: s^dzia^ Stanisla-wem Poliwka^ i jego siostra^ Wiktori^. Ci mnie tež po-lubili. Kiedy, juž za panowania Niemców, zacz^ly sie^ lapanki, Wiktoria zapowiedziala, že w razie czego Sumienie 175 mnie przechowa. Siostra s^dziego byla przekrzy-wiona - w dzieciňstwie, na wsi, zlámala noge^ która zostala niefachowo zložona, wyzbywajac j a marzeň o zamažpójsciu i slodko-gorzkich doswiadczeň przy-naležnych jej plci. S^dzia na state mieszkal w Rze-szowie; przyježdžajac do Lwowa, zatrzymywal sie^ u Wiktorii, za sciana adwokata. Jednego dnia napataczam sie^ na znajomego, o ktorým nigdy bym nie pomyslala, že to Zyd. - Pani ma kontakty w katolickim swiecie - zdejmuje elegancki czarny kapelusz, klania sie^ - Prosze^ pomoc uratowač moja rodzin^. - A jakie ja mam možliwošci uratowač pansky rodzin^, panie Cybryk? - zdumialam si^. A on swo-je: - Niech mi pani pomože. My was wynagrodzimy po wojnie, ja sie^ pania zajm^, bo nie przypuszczam, žeby pani rodzice przežyli. Cybryk zalatwil dla siebie, dzieci i žony papiery na wyjazd do Ameryki, a chcial ocalič rodziców, sio-stre^ i jej dziecko. «* Porozmawialam z Wiktori^. Zapewnilam, že Cybryk jest bardzo bogaty, ma posiadlosci, na nich mly-ny i tartaki niedaleko Lwowa i w podzi^ce za pomoc po wojnie przepisze na nia ziemi^. - Wykluczone -odparia, lecz po dwóch dniach zmienila zdanie: -Jak chcesz, to tego pana przyprowadž. 176 Pieklo ocalonych Spodobal siejej - dogadali siy. Wedhig umowy mial kupič duže mieszkanie i zakamuflowač w nim kryjów-ky. Tak tež siy stalo. Wielki korytarz dzielil aparta-ment na dwie czesci. W jednej urzadzono bibliotéky -nikt by siy nie domyslil, že za regatami z ksiažkami znajduja siy drzwi, tak jak nikt nie wie, w którym miej-scu i czasie jeden wymiar przekracza granicy drugiego. Wiktoria nieoczekiwanie postawita nowy warunek: wprowadzi siy do tego mieszkania, ale ze mna. Dopie-ro po wojnie dowiedzialam siy dlaczego. «* Tymczasem pod nieobecnošč adwokata do jego domu wtargnyli gestapowcy, bo dozorca donióst, že sa tam Zydzi. Adwokatowa nie nie pisnela, wiyc ja zabrali. Za uwolnienie jej maž dal dužo pieniydzy - for-sq wzieH, a žony nie wypuscili. Na ostatnim widzeniu prosila, žeby o mnie nie zapomnial, dlatego zapropo-nowat, žebym z nim wyjechala. Bitam siq z myslami. Warunek postawiony przez Wiktoriy oznaczal, že ode mnie zaležaty losy rodžiny Cybryka - miatabym wziač na sumienie ich žycie? Miatabym wtasny komfort položyč na szali cudzej zguby? Powiadomilam Wiktoriy, že siq zgadzam. Niebawem wszyscy, którzy zamierzali siq ukrywač, zgromadzili w nowym miesz-kaniu potrzebne rzeczy, a Cybryk ze swoja rodzina po dwóch tygodniach zabral siq w podróž za Oceán. Niemcy obiecali, že wtašciciele zagranieznych Sumienie 177 paszportów byda^ mogli dotrzeč bezpiecznie do Anglii lub na Wygry albo przez Szwajcariy do Kanady i Ame-ryki. Jakis psi instynkt kázal mi go ostrzec: - Panie Cybryk, pan i žona wygladacie jak stu Aryjczyków, j a bym na pana miejscu nie wyježdžala, pan tu smialo može siy urzadzič. Nie sluchal, žyl amerykaňskim snem - to on go wa-bil. (W snach wolna wola zaniká, sny maj4 nad nami wladzy). Niebawem nadeszla od niego czarno-biala pocz-tówka z widokiem Jeziora Bodeňskiego, gladkiego i lšniacego, zasnutego chlodem metalicznego bly-kitu - i juž nic wiycej. Dowiedzielišmy siy póžniej, že tych emigruj acych Zydów okradziono z pieniydzy i kosztownosci i potopiono. «* Wiktoria Poliwka, pobožná katoliczka, dobra du-sza, we wszystkim, co robila, dostrzegala nakaz božy. Uwažala, že jesli Matka Boská chce nas uratowač, to ona, Wiktoria, musi w tym pomoc. Myslelismy, že wojna potrwa niedlugo, ukrywajaca siy rodzina nie dysponowala odpowiedni^ iloscia^ pie-niydzy na wykarmienie tylu gyb. Sama nie mialam nic. I zaczeto siy glodowanie. Córka starszych paňstwa i jej synek chorowali na gružlicy, powinni dobrze siy odžy-wiač, a wszyscy dostawalismy po kawalku chleba z rana i wieczorem, do obiadu cieniutk^ zupy pyczakow^. 178 Pieklo ocalonych (Od tego czasu, chočby mnie ozlacali, pyczaku do ust nie wezmy). Trzeba bylo zastanowič siy, jak zarobič na žycie. Zdecydowalysmy, že Wiktoria bydzie brala od ludzi bielizny do prania, cerowania i prasowania, a ja jej pomogy. Kiedy zaczeta wychodzič po zlecenia do miasta, przynosila straszne wiesci: Niemcy odkry-wali w katolickich domach ukrywajacych siy Zydów, wyci^gali ich na ulice razem z dajacymi im schronienie Polakami i kázali chodzič z chor^gwiami z nápisem: „ Jestem swinia". Potem zabij ali. Chora^ na gružlicy nekalý j už regulárne krwotoki -a tu ani do lekarza pójšč, ani go wezwač. (To wte-dy zrodzila siy w mej glowie mysl, že jesli przežyjy, zdam na medycyne). Robilam, co moglam, žeby chorej ulžyč. I mnie, i j^ nekalý juž mysli samobójcze. Bylam bez rodziny i pragnetam jedynie, žeby to siy jak naj-prydzej skoňczylo. Gružliczka mawiala (spokojnie, nie podnoszac glosu), že gdyby nie dziecko, skoňczylaby ze soba^ dawno. Wiktori^ tež szarpaly nerwy. Zapro-ponowalam jej: - Pani jest roztrzysiona, pani musi odsapnač, niech pani jedzie do brata, a nas proszy zamknač na klucz. - W ten sposób dawalam jej szansy niepowrotu, sobie - skoňczenia žycia. Ale brat Wiktorii J4 zbesztal, že jest okrutna, jak mogla, dziwil siy, wbogobojnosci swojej zamknač nas i odejsč. Jednej nocy mial sen, že kogos z nas zabrala smierč, i natychmiast razem z siostra^ przyjechali Sumienie 179 do Lwowa. Ledwie weszli, a sydzia mówi: - Tu u was lezy trup. - A ja na to: - Tak. Umarl ojciec chorej na gružlicy. Siedzielismy z nim juž piyč dni, trzeba bylo go usunač. Mieszkališmy na trzecim piytrze, zwloki wynosilismy o jedenastej w nocy. Jeden wzial go za ryky, drugi za drug^, trzeci za jedna^ nogy, czwarty za druga^ i tak schodzilišmy w milczacym widmowym pochodzie. Sydzia, sam bla-dy jak trup, wykopal dól w piwnicy. Póžniej trzeba go bylo udeptač, a nadmiar ziemi zaladowač do wiader, tak že uwijalismy siy do rana. Wracamy, a z podwórza dobiega zrzydliwy glos gospodyni: - Do jasnej cholery, co tu siy dzieje? Dopiero co widzialam dól, teraz dolu nie ma, idy na policjy. - Uslyszawszy to, sydzia nakázal Wiktorii, by przekazala babie, že przywiežlismy ze wsi trochy masla, sera, jajek (wtedy to byly brylanty), i že siy z ni^ podzielimy. Szczysciem, dla dozorczyni sydzia to byl wielki autory tet i kiedy zjawila siy po te sery, a on j^ skarcil: - A ja myslalem, že z pani madra kobieta, a pani rozpowiada bajdy o jakims dole, trzeba bylo od razu isč na gestapo, teraz wszystko wyda im siy podejrzane i pierwsz^ pania^ wsadza^ - to spokor-niala. Lecz mnie nie opuszczal niepokój. Poprosilam Stanislawa: - Zabierz siostry i wyjedžcie, my i tak nie przežyjemy, z jakiej racji i wy macie ginač? - lecz on odparl jedynie: - Co bydzie z wami, bydzie i z nami. -Zostal jeszcze tydzieň, bo nie mial do dozorczyni 180 Pieklo ocalonych zaufania. Póžniej zagrozilam, že jak nie wyjedzie, to uciekne^ wi^c poslúchal. Obiecal, že pozostaniemy w stálym kontakcie. «* Wkrótce zachorowala babcia, žona zakopanego. Nie konkretnego jej nie dolegalo. Zamilkla, skierowala sie^ do wewnatrz, do dawnej siebie, gdzie rozgrywaly sie^ rzeczy minione, w ladzie i porzadku swiata, który minal, w lustrach przywiazanych do swych solidných, wiernych odbič. Niczym nie možná bylo podtrzymač jej na duchu: ani wiktem, ani slowem, ani lekiem. Jeszcze gdy žyla, zaczeHsmy zastanawiač si^, co zro-bimy z cialem. Kopač ponownie w piwnicy nie spôsob, ale w mieszkaniu byla ogromna kuchnia z piecem do wypiekania chleba. Pomyslalam, že babcie^ trzeba zgiač i wepchnač tam od tylu, bo inaczej b^da^ ster-czeč nogi. Tak uczynilismy. Palimy j^, a na zewnatrz burza, wichura šwiszczaca, wyjaca, drzewa gnaca -taki traf, bo przeciež nie da sie^ palič przy zamknietych oknách - wi^c naszych okien, otwartych w ten ziab na osciež, dymiacych klebami spopielalego žycia, nikt nie zauwažyl, bo každý siedzial w czterech scianach, ulice zionely pustk^. Córka gružliezka kostki po matce schowala, žeby je kiedys po ludzku pogrzebač. «* Raz slysze^ lup, lup, lup - kroki niemieckich bucio-rów - tylko oni tak chodzili. Schowalismy sie^ do dziu- Sumienie 181 ry, do tej wneki za bibliotéky. Mieli psa i dwóch po-magierówz policji ukraiňskiej. Pomyslalam: jak wejdy z psem, to po nas. Ale poslali tylko Ukraiňca - chodzac od domu do domu, szukali jakiegos Poláka. Ukrainiec zajrzal do wszystkich pomieszczeň, Poláka nie znalazl i poszedl. Wiktoria uklekla i siy przežegnala: - Strzeže was Matka Boská. Z mieszkania wychodzila tylko ona. Zaopatrywala nas w chleb. Przykrywala go bielizny, jako ta praczka, co wynosi w koszu brudy i odnosi czyste. Po wojnie jedna z sasiadek wyznala mi, že domyslala siy, že u nas cos siy dzieje, bo Wikci nie bylo wiykszošč dnia, a na górze szuraly kroki i bulgotala spuszczana w ubi-kacji woda - no cóž, czlowiek jest zaledwie czlowie-kiem, z gównem chodzič nie sposób. -wv Chcialam dostač siy na medycyny, lecz komunisci uznali, že jestem buržujky, inaczej nie przežylabym bez pieniydzy. A ja zostalam w jednej sukience -wszystko siq wyprzedalo na kawalek chleba, nawet ryczniki. Dotarlam do rektora i zrelacjonowalam, jak przetrwalam. I on, wysluchawszy mnie, zapew-nil: - Bydzie pani studiowač. Tak skoňczylam Akademiy Medyczny w Lodži, zostalam lekarzem chorob wewnytrznych. Przemy-kalo mi przez glowy: chyba mnie Pan Bóg zachowal, žebym mogla služyč ludziom. Pomagalam každému. 182 Pieklo ocalonych Kiedys zglosil siy do mnie Niemiec, nie pytalam, gdzie byt w czasie wojny - zachorowat, wiyc go leczytam. Ale jedna^ Niemky, która^ zatrudnilam jako pomoc do-mow^, wyrzucilam, bo zdarzyto siy jej wyglosič po-glad, že psioczy siy tylko na Niemców, a Polacy robili Zydom to samo. A ja na to: - Ty mnie bydziesz uczyč, kto co robil? Pakuj manatki. Wiktoria jakiš czas przebywata u mnie w todzi, Stasiowi pomogtam zalatwič mieszkanie w Toruniu, gdzie dostal posady - mial z tym ogromne trudnosci, bo jego žona byta urodzon^ w Polsce Niemka^ (wy-jechata wkrótce do Niemiec z ich roczna^ córeczka), a w dodatku on, zaprzysiygly antykomunista, nie znosil nowej wladzy. Powiedziatam mu kiedys: - Stachu, jak siy wam odwdziyczy? - Zyjesz - odpart. - To moja zapláta. W koncu Wiktoria wygadala siy, czemu uparta siy, žebym zamieszkata z nia^ w lokum przeznaczonym do ocalenia žydowskiej rodziny. Wykombinowala so-bie, že ja za Stacha wyjdy i przyjmy chrzest. Wytlu-maczylam jej, že nigdy nie zmienilabym religii, nawet gdybym zakochala siy po dziurki w nosie, nie dlatego, že jestem nadmiernie wierzaca, ale dla zásady - cala moja rodzina zginyla, bo byli Zydami, tylko ja ocala-tam, tylko we mnie kražyla ich krew, tylko moje oczy otwieraty tza^ ich zamkniyte na wiecznošč powieki. Wiktoria juž nigdy tego tematu nie poruszyta. Umarla Sumienie 183 cicho, bez skargi - tak jak powlóczyla swoja^ przekrzy-wiona^ nog^. Póžniej umarl Stach. Oboje leža^ w Toru-niu. Juž nikogo w Polsce nie mialam. Wyemigrowalam do Izraela w 1967. W dniu mego wyjazdu powietrze przenikalo wilgotne, bezbarwne zimno, na gal^ziach krzeply krysztalki lodu i zdawalo sie^ že za chwile^ uro-sna^ jak liscie. História Marii Polaňskiej. Maj 1941 roku, dzieci žydowskie na terenach Generalnego Gubernatorstwa, autor nieznany. im4 w nocy wywracališmy siq na lodžie, bo do ubikacji chodzilo siq na podwórko. Gdy lezy siq na grzbiecie, gwiazdy, o dziwo, wydaja^ siq bližsze i jarza^ siq tak, jakby szykowaly siq do lotu w dól, ale kiedy siq wstaje, znów wspinaj^ siq na naj-wyžsze, tylko w siebie wpatrzone pietra nieba. Mieszkalismy w Warszawie przy ulicy Stawki dzie-wiyč, w dzielnicy žydowskiej biedoty, na trzeciej kon-dygnacji dužej kamienicy, chyba ze stu lokatorami žy-jacymi w strasznej ciasnocie. Spalem w jednym lóžku z ojcem i siostrzyczk^, bo bylo nas osmioro dzieci. Wiedlismy szczysliwe žycie. Ojciec mial sklep ze skóra^ do wyrobu podeszew, a matka sklep przyborów szewskich naprzeciwko na-szej kamienicy. Nieopodal kwitl handel na wielkim bazarze Wolówka. To dlatego, mimo niedogodnosci, rodzice nie przeprowadzali siq - tu latwo zbywalo siq towar. 190 Pieklo ocalonych Z žydowskimi kolegami grywalem w szmaciank^ i palanta. Z Polakami nie mialem kontaktu, chyba že sporadycznie, nie znalem nawet polskiego jezyka, w przeciwieňstwie do moich starszych braci i sióstr. Przežylem jednak. Przez przypadek. Mój los jest bo-gaty w przypadki - te dziwne zbiegi okolicznosci b^-dace wypadkowa sil, ktorých wielkie oczy sledza nas z ukrycia i oplataja nasze kroki. W Boga nie wierz^, a jesli jest, to raz na zawsze wtedy z Nim skoňczylem. Sa przypadki. Ucz^szczalem wówczas do chederu, elementárnej szkoly žydowskiej, w ktorej chlopcy od piatego roku žycia poznawali Pi^cioksiag. Tego dnia musialem cos spsocič, bo nauczyciel wyci^gnal moj^ r^k^ na stôl i uderzal w nia linijka w obecnosci pozostalých. Zde-nerwowalem si^, wyskoczylem przez okno - to byl parter - na podwórze i pobieglem do domu. Oswiad-czylem rodzicom, že wi^cej do chederu nie pójd^. Lapali sie^ za glowy, lamentowali, ale ja sie^ uparlem, wi^c zapisali mnie do polskiej szkoly, na ulicy Spokojnej, w pobližu Okopowej, niedaleko cmentarza Powaz-kowskiego. Tam zapoznalem sie^ z kolegami-Polakami - i nauczylem sie^ jezyka. Spiewalismy žarliwie, co tchu w piersiach, piesni modlitewne do Pana Jezusa -podobaly mi si^, žarliwošč wyzwala bowiem ducha szlachetnosci i piekna. W lato poprzedzajace wybuch wojny ukoňczylem piata klase^ szkoly powszechnej. Przypadek 191 Przypadkiem wyrežyserowanym przez genetyczne kombinacje dostatý mi siy niebieskie oczy i jasne wlo-sy. Jezyk i ten wyglad - dzielo przypadków - stanowi-ly moje wlasciwe wyposaženie na wojny. W pierwszych dniach okupacji prezydent Warszawy Stefan Starzyňski zwrócil siy z apelem do mlodziežy, do wszystkich, którzy mogli to uczynič, žeby uciekali na wschód, w kierunku Rosji. Tak wyjechalo dwóch moich braci: Abram i Herszek (jeden z nich, nauczy-ciel, dostal póžniej pracy w Dubnie, dzisiaj to Ukraina, gdzie istniala jedna z najwiekszych gmin žydowskich we Wschodniej Europie). Niemcy wywarli na mnie zniewalajace wraženie. Te ich samochody, te motocykle, ten polysk - pánski, luksusowy - ich butów, te mundúry oblóczone w sztywnošč šmiertelnej powagi, w nieskazitelnošč kroju, po latách dodalbym: w jakis wagnerowski patos nieposkromionej zbiorowej witalnosci. Mieli rza-dzič nie tylko nami i Polakami, ale calym šwiatem, a ja, maly Zydek, w konfrontacji z nimi uwažalem siy za nydzna^ bezwartošciow^ istoty - tym bardziej že naležaca^ do mniejszošci narodowej, žyjaca^ w nie do konca wlasnym kraju. Na razie w tramwajach wy-znaczono specjalne miejsca dla Zydów, a w parkách lawki. Na widok niemieckiego oficera náležalo zdjač czapky i pozdrowič go: - Guten Morgen, Herr. - I wy-dawalo siy to naturálne. 192 Pieklo ocalonych Tymczasem spálila sie^ Wolówka, wszystkie sklepy. Biadolenia kupców wily sie^ w dymach. Ojciec zdolal uratowač czesč skór, lecz Niemcy znaležli je w piw-nicy i zarekwirowali, wciaž jednak jakos prz^dlismy. Pewnego dnia wrócil mój brat Abram. Przekradl sie^ przez wschodni^ granic^, bo nie dal rady tam žyč. Ale tu-taj zaraz pobil go na ulicy jakis Niemiec. Abram broczyl krwi^, przez kilka dni ležal w domu, patrzac w sciane^ i j^czac. Gdy niečo wydobrzal, uciekl jeszcze raz. -wv A w Warszawie založyli getto. Musieli sie^ tam prze-niešč takže lekarze, adwokaci, chrzešcijanie - inte-ligencja žydowska zasymilowana z Polakami. Pomy-šlalem wtedy, že skoro mam dobry wyglad, to b^d^ przemycač sie^ na polsky strone^ i szmuglowač. Rodzice z poczatku nie godzili sie^ na to, jednak w koncu uszyli mi plaszcz ze specjaln^ podszewk^, za która^ moglem upchnač towar. I tak w^drowalem na bazar Hala Mi-rowska, kolo kosciola na Chlodnej, kupowalem karto-fle, mak^, buraki, mydlo i - gruby jak beczka - wieczo-rem wracalem do getta. Podobala mi sie^ ta przygoda, zarabialem swietnie: trzysta, czterysta procent wi^cej na produkcie, mojej rodzinie niczego nie brakowalo, a Niemcy jeszcze wtedy nie zabijali, jak kogos ziapali, tylko lžyli, bili i wyrzucali žywnosč na bruk. Wi^c póki co chodzilem w getcie do teatru i objadalem sie^ czekolad^. Czulem sie^ bohaterem. Przypadek 193 Raz, na bazarze Róžyckiego, na Pradze, poznalem Staška Galasa, akowca. Mial dwadziešcia jeden lat i stragan, który prowadzil z matky i siostry Niusiy. Handlowalem ze Staskiem i tak siy zakolegowalismy. Gdyby nie Stasiek, gdyby nie przypadek, który gra nie-widzialnymi pionkami, wabi nieuchronne i nieuchron-nemu toruje drogy, nie przežylbym. Kiedy wracalem do getta, wkraczalem w rzeczywi-stosč wyprodukowany przez zbiory odmiennych przy-padków. Spuchniyte z glodu dzieci, ležace na ulicach jak padle žrebieta. Nagie, przykryte gazetami zwloki, z ktorých sciygniyto buty i ubránia, bo možná bylo je sprzedač. Z poczatku robilo to na mnie wraženie, ale czlowiek bez trudu staje siy zwierzyciem, cywili-zacja dwóch tysiycy lat to cienka skorupka, poddaje siy kruszeniu. Sposród wszystkich innych pragnieň najlatwiej lamie jy to jedno: przežyč - wokól niego zapytla siy nieczulosč. Po ar)7Jskiej stronie zostawalem niekiedy na noc u Staska i Niusi. Jedna z moich sióstr nie poszla do getta i žyla na falszywych papierach u Polaków na Tar-gówku, ale nie moglem u niej spač, bo bala siy, že gdy-bym wpadl, od razu wyszloby na jaw, žem Zyd - bylem przeciež obrzezany. I kiedyš rzeczywišcie wpadlem. Ze Staskiem i jego dwoma kumplami szmuglowali-šmy do remizy tramwajowej worki z cukrem i wy-šledzil mnie jakiš tajniak, zaprowadzil na komendy 194 Pieklo ocalonych policji. Cala^ noc siedzialem tam w piwnicy, a z rana podszedl do mnie funkcjonariusz - Polak - i uchýlit drzwi: - Chlopaku, uciekaj. Nie wiem, dlaczego mnie wypušcil, przeciež mu-sial napisač jakis raport, ťtumaczyč siy, že zniknalem. Szukalem go po wojnie, nie znalazlem - przypadki, spelniwszy zadanie, przenikaja^ do nieodgadnionego wymiaru. Tymczasem szmuglowalismy ze Staskiem na čoraz wieksza^ skaly. W dawnych tramwajach montowano z dwóch stron balkoniki z drzwiczkami. Tramwaje przemykaly przez teren getta bez przystanków, bar-dzo szybko, pod okiem policji. Wiyc przekupywalo siy polskich policjantów - smarowalo siy, jak to siy mówi - i wyrzucalo worki, sekundy póžniej w biegu wyskakiwalem. Tak toczylo siy žycie: butnie, ryzykancko, na oslep -a pieniydzy mialem bez liku. «* N0C4 dwudziestego drugiego lipca 1942 Niemcy zamkneH szczelnie cale getto. Nikt nie spi. Zewszad krzyki, jeki, placze tna^ powietrze, lamia^ przestrzeň -žydowscy policjanci wygarniaj^ ludzi z domów. (Každý musial doprowadzič piyciu lebków, inaczej sam ginal. Niektórzy, targani wyrzutami sumienia, popelniali samobójstwo). Dzieci z sierociňca, wrzucane na wozy jak toboly, wiezione s^ na Umschlagplatz. Przypadek 195 Czlowiek, który wie, že ida^ go zabič, odpycha te^ mysl: to jeszcze nie koniec, to przydarzy sie^ innym, nie mnie. Ja chcialem žyč i nie wi^cej sie^ nie liezylo. A tu juž slychač ich kroki na Stawki dziewi^č. Z dolu -mieszkalismy na trzecim pi^trze - dobiegaja^ wrzaski, strzelanina. Niemcy rozkazuj^, žeby wszyscy wyszli ze swoich pomieszczeň, bo jak kogos znajd^, to skoňcza^ z nim na miejscu. Wi^c wychodz^ z moja^ osmiolet-ni^ siostra^ Maniusi^, a nasza matka - nie wiem, czy spontanieznie, czy z rozmyslem - chwyta nas, zawraca do pokoju i wpycha do pustego kredensu: Maniusi^ na górna^ pólk^, mnie na dól. Zamyká drzwiczki kredensu na klucz i wychodzi. Nigdy juž jej nie zobaczylem. Siedzimy w kredensie, skuleni, bez ruchu, trud-no okrešlič, jak dlugo. Jestešmy zawieszeni w tej oniemialej ciszy, jaka zawsze nastaje po katastroŕie, a w która^ wkracza teraz šwist lokomotywy z Um-schlagplatzu. Rozwalam drzwiczki, ale wtedy znów wybucha kanonáda: to Ukraiňcy i Lotysze celuja^ w okna, w widma pozostalé po lokatorach, w mroezne poblaski slizgajace sie^ po szybach, odbite od ulieznej latami. Kladziemy sie^ na podlodze bez pojenia, co nastanie. I gdy tak ležymy w pustce, slysze^ nagle -drzwi w mieszkaniu byty otwarte - že ktos biegnie schodami i placze. Kto može plakač? - przeciež nie Niemiec. Plakal nasz ojciec. 196 Pieklo ocalonych Zwolnili go, bo mial zašwiadczenie, že pracuje w szopie u Tóbbensa - kiedy zgarniali dužo Zydów, innym pozwalali pracowač až do nástupnej akcji -potrzebowali ludzi do roboty. W tej samej kamienky ukryla siy pod szafa jedna z moich starszych sióstr - Estusia. Maž ja schowal, a sam poszedl, takže bylišmy teraz we czworo: Estusia, Maniusia, ojciec i ja. Schronilišmy siy w piwnicy, položyli na wyglu i nasluchiwališmy. Trwalo to pary dni. Nocami ojciec opuszczal piwnicy, žeby zdobyč cos do jedzenia, ale bylo tego niewiele i wtedy ja, ten chlopak, który pragnal žyč, oznajmilem: - Ojciec, ja was zostawiy, ja stád uciekam. Czasami dryczy mnie sumienie: Maniusia tež miala dobry wyglad - jasne oczy, blondýnka - može powi-nienem ja zabrač. Tylko ledwo znala polski, jeszcze nie wiedziala, že chce žyč, ja wiedzialem. - Bydziesz mógl uciec - zgodzil siy ojciec. Na Pradze, w Ostbahn (znaczy: kolej na wschód) pracowala grupa žydowskich fachowców. Ojciec po-rozmawial z ich kierownikiem, a ten zgodzil siy wla-czyč mnie do grupy, jesli zložy przysiygy, že czmychny po drodze z getta na Pragy - w przeciwnym razie mnie zabij a. Przysiaglem. Nazajutrz przed brzaskiem opuszczam bliskich. Nie pamiytam, czy žegnam siy z siostrami. Biory trzy rosyjskie „swinki" ze zlota, które ojciec wrycza mi ze Przypadek 197 slowami: - Može ci sie^ przydadza^ - i uciekam. Ucie-kam, bo wiem, že przy požegnaniu b^d^ plakač, a nie moge^ mieč zaplakaných oczu, bo kto placze? Zyd. - Jestem syn Arona - przedstawiam sie^ kierowni-kowi grupy, a on wbija we mnie wzrok, który nie nie wyraža, jest jak belka, jak kloda wypychajaca zrenice, i który potwierdza: jesli po drodze nie uciekn^, dostány kule^ w leb. Idziemy grup^ chodnikiem, pod eskorty Ukra-iňców, a tuž za murem šmieje sie^ jakieš dziecko, w progu otwartego sklepu sklepikarz zapala papiero-sa, tramwaj zatrzymuje sie^ na przystanku. Mam ze soba^ czapke^ harcersk^, zawsze j^ przy sobie nosilem, i w tej czapce w mgnieniu wskakuj^ do tramwaj u, który juž rusza. Siadam, jakby nigdy nie, tylko strasz-nie poce^ sie^ ze strachu. Nie wiem, dokad pójsč. Može do Staska? Ale przeciež každý slyszal, že za ukrywanie Zyda przesiedlaj^ na tamten swiat. Brudny i zawszo-ny pukám do mieszkania na Brzeskiej: - Ucieklem z getta. On waha sie^ sekundy, može dwie (czas w takich sytuacjach potrzebuje ezasu), ale potem wskazuje pokoj: - Wejdž. W srodku byla j ego matka i Niusia, piekna dziew-czyna. Zbližyla sie^ do mnie i pocalowala: - J^drek (tak mnie nazywali po aryjskiej stronie), zostaniesz u nas, b^dziemy cie^ pilnowač. 198 Pieklo ocalonych Zabrali moje zawszone rzeczy, umyli, nakarmi-li. Do Niusi przychodzili chlopaki, wszyscy popi-jali wódky, przesiadywali do póžna, a ja przez sen krzyczalem po žydowsku, wiyc Stasiek umošcil mi kryjówky w szmatach, žeby tlumily glos - nadarem-nie. Wtedy zadecydowal, že zaprowadzi mnie do Jana, swojego ojca, dozorcy w kamienicy przy Ogrodowej, który ukrywal w piwnicy szescioro Zydów, w tym mala^ dziewczynky. - Tam bydziesz mógl krzyczeč, nikt ciy nie uslyszy - zapewnil i zawiózl mnie do ojca rowerem. W piwnicy wszyscy okropnie siy klócili, zdawalo siy, že wdychamy opilki z ostrza pekajacego noža, že krwawimy bezbarwn^ krwi^, dlatego po kilku dniach poprosilem Jana, który zaopatrywal nas w je-dzenie i wynosil nieczystosci, žeby przywolal Staska. Powiedzialem mu: - Albo wežmiesz mnie z powrotem do swojego domu, albo ja wracam do getta, niech mnie rozwala^ i koniec. - Bo w getcie wszyscy byli rów-ni, smierč oferowano wszystkim, po aryjskiej stronie wystarczylo, že jakieš dziecko zawola „Jude" i juž przesadzony mój los. Stasiek mnie ze soba^ zabral. Kilka dni póžniej wrócil do domu zaplakaný -bo kto mógl plakač oprócz Zyda? Jedynie Polak. Niemcy zrobili na Ogrodowej oblawy w odwecie za zabicie jakiegos swojego ziomka i ziapali tých Zydów z piwnicy. Wedlug Staška to oni wydali Jana Przypadek 199 i Niemcy zastrzelili go razem z Žydami. Matka plakala, Niusia plakala, wiazal siy, splywal jak jeden potok ten polsko-žydowski placz, ale nie wyrzucili mnie, ani jedným slowem nie dali odczuč, že siy boj^. Jednak zrozumialem, že w takiej sytuacji muszy odejsč. Od matki wiedzialem, že w Bialej Rawskiej osiadl nasz krewny, krawiec z rudými kydziorami. - Zawiež mnie tam - poprosilem Staska. Zawiózl, koleje chyba, i tak siy požegnal: - Jydrek, gdy znajdziesz siy w po-trzebie, mój dom jest dla ciebie otwarty. W Bialej od razu dostrzeglem Zydów z pejsami, zagadnalem o rudego krawca. Wskazali dom (to mia-steczko w osiemdziesiyciu procentach zamieszkiwali Zydzi). Zapukalem do drzwi: - Jestem syn Arona, przyjmiecie mnie? - Rudy mial žony i dwoje dzieci, rzekl: - Co bydzie z nami, bydzie i z tob^. Trwalo to zaledwie kilka dni, bo naraz przyszlo za-rzadzenie, že Zydzi maj4 opuscič domy i zgromadzič siy na rynku. Nie potrafiy wyjašnič, co we mnie wstapilo, jaka sila, že z tego rynku skrycilem w kamienista^ waska^ drogy. Z piyčset metrów pokonalem, a tu z naprzeciw-ka zbližaj^ siy dwaj Polacy. Jeden wola: - Ty, sukin-synu Zydzie! Czy po strachu w oczach mnie poznal, czy po syl-wetce niewyrošniytej, wychudlej, nie wiem. Nieopo-dal žólci siy pole z wysokim, jydrnym žytem, biegny 200 Pieklo ocalonych tam, a za mna ten Polák. Za polem pložy siy otwarta, obojytna przestrzeň, razi swym rozlanym widokiem, a ja drytwiejy, nie mogy siy ruszyč, stajy siy odlewem -i Polak mnie dopadá. Blagam go, lkám: - Nie prowadž mnie pan do Niemców, zabija mnie, co panu z tego przyjdzie, pieniydzy nie mam, nie nie mam. - Ale nie slucha, ciagnie mnie w strony rynku wypelnionego ludzkim mrowiem, okolonego sznurem žandarmów. Jeszcze chwila i oddá mnie w ich lapy. Raptem, na ula-mek sekundy przed ta chwila, moje nogi odzyskuja wladzy, wyrywam siy i dajy núra w tlum. Co bydzie z Zydami, bydzie i ze mna, koniec zabawy, wiycej nie uciekny. Po kilku godzinach z okolieznych wsi zježdžaja za-przežone wozy. Niemcy, z pejezami, na koniach, rozkazuj a, žeby zaladowač je starcami i dziečmi, reszta pójdzie pieszo. Sloňce grzeje jak piec, bzyczy i zatacza krygi taniec owadzich gatunków, dzieň jest niepokalany - jak to w letnie, suché lipce, gdy šwiatlo jest czyste, lecz nieprzejaskrawione, swojskie. Dolaczam do rudego krawca i j ego rodziny. Gdy konie przyspieszaja, trze-ba biec. (Po wojnie sprawdzilem: bieglismy tak - ja w polskich butach oficerkach - dwadziescia trzy kilometry). Kto pada, juž siy nie podnosi. Przed wie-ezorem docieramy na rynek w Rawie Mazowieckiej, znieruchomialy w parných pásmach cieni. Wiadomo, Przypadek 201 že nastypnego ranka popydza^ nas do Tomaszowa Ma-zowieckiego, gdzie czekaja^ juž wagony do transportu na wschód. Mam spuchniyte nogi, gardlo wysuszone z pragnienia, žoladek przywarty do pleców, nie chcy juž uciekač. Ale rudy krawiec szepce mi do ucha: -Sluchaj, ty jestes tutaj sam, masz dobry wyglad, ga-dasz po polsku, uciekaj. I ucieklem. «* O swicie znalazlem siy na stacji kolejki waskoto-rowej. Wiedzialem, že aby dostač siy do Warszawy, naležy przesiasč siy w Rogowie. A do Rogowa poci^g odchodzil dopiero po poludniu. Kupilem sobie dwa jablka, pachnialy delikátnym cieplem pelnego lata. W Rawie Mazowieckiej trwala akej a, Niemcy szukali Zydów, musialem na te pary godzin gdzies siy skryč. Widocznie ja - ten chlopak, który chcial žyč - zdecydowalem, že zajdy do przysta-cyjnego parku, poležy sobie w zaroslach, zjem jablka. Wkraczam w pierwsz^ alejky i spostrzegam dwie dziewczyny, dwudziestoletnie - nie ma watpliwosci: Zydówki. Chcy byč sam, wiyc oddalam siy i przysiadam skurezony w okrzewionym miejscu. Od strony torów zbliža siy do dziewczyn jakis cywil. Podmuch wiatru przywiewa najpierw strzypy rozmowy, póžniej krzy-ki. Jak one krzycz^, jak krzyczaj - zanim ten facet, tajniak pewnie, wyci^ga ze spodni pistolet i strzela 202 Pieklo ocalonych szybky, krotky salwy. Cisza przetrawia koňcówki krzyku, upadá na trawy moje nadgryzione jablko. Tajniak juž mnie widzi. Mogy uciekač albo wyjsč mu naprzeciw. I co wybiera ten chlopak, który chcial žyč? Wyjmuje z kieszeni drugie jablko i, mijajac mor-dercy, wgryza siy w nie dužym kysem, ze smakiem, až tryska sok - i tajniak oddala siy, spod paska spodni wystaje lufa, jej cieplo rozplywa siy w rozgrzanym powietrzu, zacierajac slady zbrodni jak fala šwieže wglebienie stopy. Nagle uznalém, že nie chcy juž žyč. Zapukalem do drzwi pierwszego napotkanego domostwa. Otwie-ra mi kobieta w kuchennym fartuchu. - Sluchaj pani -mówiy do niej - jestem Zydem. Pozwól mi pani wejsč i przeczekač do drugiej, bo wtedy mam pociyg do Ro-gowa. Zdjyla ze mnie brudne rzeczy, umyla, napoila mle-kiem i položyla do lôžka w bialej, sztywnej šwiežo-šciy pošcieli. Zasnalem. Obudzila mnie z placzem: - Chlopcze, musisz isč, zaraz wrócy mój maž i dzieci. Wsiadlem do pociygu. Drzewa i slupy telegraŕicz-ne pochylajy siy w uklonie, pola najpierw napierajy, a potem umykajy tam, gdzie horyzont kolekcjonuje miraže, niedaleko Niemcy prowadzy miedzy grupy Zy-dów. - Dobrze, že Hitler czysci nam ojczyzny z tego gówna - odzywa siy którys z pasažerów. Przytakujy. W Warszawie pydzy do Staska. Przypadek 203 - Jydrek, ty žyjesz - ucieszyl siy. - Stasiek, ja wracam do getta. Ale w getcie wciaž trwala akej a, nie znalazlem j už nikogo z krewnych ani znajomych. Po paru dniach i mnie ziapali, zaladowali do transportu do Treblinki. W wagonach towarowych duchota, ludzie stoj^, siedz^, robia^ pod siebie, nie ma wody. Niektórzy wy-skakuj^ przez mate, prostokatne, wysokie okienka - ja siq bojy. Razem z jedným chlopakiem, starszym ode mnie, wymacujemy wpodlodze zgnile, spróchniale de-ski i wydražamy w nich dziury - tak, by dalo siy wsunač czesč ciala. A tam pod spodem wyje i swiszczy wiatr, lo-mocza^ i iskrza^ kola, poci^g osi^ga prydkosč szesčdzie-siyciu kilometrów, nie zwalnia. Wciskam siq w dziu-ry, ze strachu zawracam. Jakas dziewczyna decyduje, že skacze, i wsuwa siy do dziury, a my trzymamy jej nogi, na znak popychamy J4 z calej sily w dól, ale zle upadá, pod kola - jeszcze tylko krótki krzyk i koniec. Nie wiem, co ja - ten chlopak, który chcial žyč -wówczas pomyšlalem, w každým razie postanowi-lem skakač, tylko inaczej, na wznak. Wyci^gam nogi pod podlog4, a oni trzymaj^ mi glowy owiniyt^ w szmaty. (Ze trzech musialo mnie pchač). Upadám miydzy szynami, tracy šwiadomošč. Kiedy J4 odzys-kujy, sloňce parzy mnie w kark, mrówki placza^ siy we wlosach. Podnoszy siy, a glowa koluje nieznosnie, bo-lesnie, doczlapujy do lasu, a potem posuwam siy j ego 204 Pieklo ocalonych brzegiem, równolegle do torów, na jakiejs malej stacji czekam na pociag do Warszawy. I dokad ide^ w Warszawie? Do Staska. - J^drek, ty juž u nas zostaň - wita mnie Niusia. -wv Po akcji w getcie zrobilo sie^ cicho, spokojnie. Zostalo tam juž tylko dwadziešcia, pi^tnašcie procent ludnosci. Przydzielili mnie do pracy w ŕirmie Werterfassung, zajmujacej sie^ gromadzeniem i sortowaniem warto-šciowych rzeczy. Naležalem do dziesi^cioosobowej grupy, która pod okiem esesmana o nazwisku Otto penetrowala opuszczon^ cz^šč getta. Wynosilišmy z domów meble, posciel, garnki, wszystko, co mialo jakakolwiek wartosč. Cenniejsze przedmioty wywo-žono do Niemiec, gorsze sprzedawano Polakom. Nie-kiedy znajdowalem w mieszkaniach žywnosč, traŕialy sie^ pieniadze, na przyklad dolary - wtedy, sprytnie, mniejsza czesč oddawalem esesmanowi, wieksza za-chowywalem. I znów bylo mi dobrze. Raz spotykam na ulicy w getcie ciotk^, dosč majetná. Ženil sie^ jej syn Heniek i zaprosila mnie na slub. Ja, taki obdarty, dostálem sie^ w lepsze sféry. Co to byl za slub - slub w getcie! Rzejpola skrzypce, wznosza sie^ spiewy, lsnia od bimbru oczy weselników, taňczacy kolysza sie^ i unosza r^ce, poca sie^ ich twarze i tylko od jakiegos pradú, ni to zimnego, ni goracego, obcego, Przypadek 205 kuli sie^ nagle powietrze. - Bunkier buduj emy - zwierza sie^ ciotka. - Jestes sam, wežmiemy cie^ - Odmawiam: - Ja musze^ mieč przestrzeň, ciotko. Póžniej cala^ rodzin^, ciotk^, Heňka i jego šlubna^ Niemcy w tym bunkrze zabili. «* Osiemnastego stycznia 1943 wybucha nowa ak-cja. Uciekam z Niskiej, gdzie mieszkalem, na Mil^, chronie^ sie^ w oknie za ŕirankami, ale znajduj^ mnie, wygarniaj^. Przed brama^ stoi juž kilkadziesiat osôb, w tym kobiety, dzieci. Znów krzyki i strzelanina. Naraz spostrzegam, že po drugiej stronie ulicy dwaj esesmani w otwartym aucie celuja^ w nas karabinami maszynowymi. Wtedy ja - ten chlopak, który chcial žyč - pojmuj^: to koniec. Powiadali, že Zydzi nie opierali si^, nie protestowa-li, kiedy ich lapáno i ci^gni^to na smierč. Wytlumacze^ to: w obliczu konca czlowiek tworzy sobie iluzj^. Moja podszeptywala: uwažaj na palce tego Niemca, gdy za-cznie poruszač cynglem, upadniesz; wyprzedzisz jego strzal o pól sekundy, ciala osuwajacych sie^ przykryj^ cie^ i w ten sposób ocalejesz. Iluzja sprawia, že czlowiek nie chce sie^ szarpač, bo juž wykombinowal jakis pian, a szarpanie si^, sprzeciw to pewna smierč. Jednak iluzja jest tylko iluzja - gdyby ci esesmani w samochodzie otworzyli ogieň, zamordowaliby wszystkich, mnie tež. 206 Pieklo ocalonych Zapydzili nas na Umschlagplatz. Ustawieni w szpa-ler Ukraiňcy bij 4 ludzi metalowymi sztabami i patkami. Dostatem w glowy, zalewa mnie krew. Raptem, jak przez postrzypiona^ zastony, dostrzegam esesma-na Otto - przyszedt z paroma pomocnikami z firmy Werterfassung po swoich pracowników - akej a akej 4, a interes interesem. Wytawiaj^ mnie z ttumu, znów trafiam na Nisk^. Pracowatem tam do dziewiytnastego kwietnia 1943. «* Mieszkatem w pokoju z trzema kolegami. Gdy do-szty stuchy, že byda^ likwidowač getto, bo zamykajú je hermetycznie, napchalismy w usta tyle, ile siy da, jedzenia, niby gysi - žeby przez jakiš czas nie mieč pustých žoladków. Z poezatku esesmani ogtosi-li, že byda^ potrzebowač pracowników do sprzatania nowych opustoszalych domów, ale któregos dnia sze-fowie nakázali, žebysmy przeszli na teren centralne-go getta, bo Niemcy chea^ wylapač ukrywajacych siy wciaž Zydów. Zapewnili, že potem wrócimy na Nisk^. Dochodzimy w grupie na ulicy Zamenhofa, a tam kamienice w pomaraňczowej koronie ognia. Na bru-ku sylwetki ranných lub zabitých Niemców wydaja^ siy rekwizytami w dziwnym spektaklu - dotad nie sa-dzitem, že Niemca možná zabič. W getcie zaczelo siy powstanie. Przypadek 207 A nas nie odeslali z centrum na Nisk^, tylko zalado-wali do wagonów. Tak znalazlem sie^ w lagrze w Traw-nikach, okolo trzydziesci pi^č kilometrów od Lubli-na. Nie jadlem chyba z tydzieň, majaki - wypustki iluzji - zap^dzaly mnie w apatyczn^ rzeczywistošč braku zdumieň i pragnieň, stan przedsmiertny. I pew-nego dnia - znów przypadek, natknal sie^ na mnie mój krewny - wyjal zza pazuchy dwa kawalki splesnialej cebuli. - Zjedz - podal mi je. Zrozumialem, že jesli zostaň^ w lagrze, spuchne^ z glodu, b^d^ niezdolny do jakiegokolwiek dzialania. Pojalem, že musze^ uciec. Wtedy z niedalekiej odleglosci rozlegl sie^ gwizd loko-motywy. To z Trawnik odježdžal poci^g, po poludniu do Lublina, rano do Warszawy. Nigdy przedtem ani potem žaden gwizd nie przeszyl mnie taka^ t^sknot^, takim nakážem. Zdecydowalem, že wyjde^ z lágru z grup^, ktorá pracowala dla Niemców na dzialkach - pomi-dory tam sadzili, kartofle, kapusty. Dolaczylem do nich rano. Bylem malutki, platalem sie^ mi^dzy ich nogami, czekalem na odglos lokomotywy i kiedy roz-brzmiala, w mgnieniu rzucilem sie^ do ucieczki. Nikt nie strzelal. Naložylem harcersk^ czapeczk^ i usiadlem w pocia-gu. (Po latách przybylem do Trawnik z grupa^ niemiec-k^, polsky i izraelsky, z calym miasteczkiem posze-dlem sprawdzič, jaka^ odleglošč przebieglem z lágru 208 Pieklo ocalonych na stacjy kolej owa - to bylo szesčset metrów, a mnie siy zdawalo, že dwa kilometry). Brudny i zawszony, przycupujy na drewnianej lawce w trzeciej klasie. Raptem mysl: „wyskakuj, bo dworce kolejowe sa juž powiadomione, szukaja ciy". Podnoszy siy, gdy naprzeciwko mnie sadowi siy wiejska baba, rozkladá nogi, miydzy nimi wiklinowy kosz z jedze-niem. Znów siadam. - Pani, ja nie jadlem sniadania. Z domu musialem uciekač, pozwól mi pani wziač ka-walek chleba z kaszanka. - A bierz, chlopcze - ona na to - co chcesz. Przedostalem siy z tym žarciem do ubikacji, zja-dlem wszystko. Potem chwycily mnie straszne bôle. Wcisnalem siy w kat, przykrylem kapota i, pocac siy strasznie, zwijalem siy w mekach. Nie wiem, jak udalo mi siy dojechač do Warszawy bez biletu, može kon-duktor, ujrzawszy chorego, machnal reka, može cos szepnela mu baba. Przypadki wirowaly jak platki snie-gu, wiazaly siy, kumulowaly, sczepialy. I do kogo w Warszawie siy skierowalem? Do Staska. -wv Oznajmilem mu, že nie chcy juž mieč do czynienia z Zydami, Polakiem bydy i poprosilem, žeby wytrza-sneH mi jakies dokumenty. I matka Staska z koscio-la Wszystkich Swietych na Grzybowskiej przyniosla mi metryky na nazwisko Tadeusz Róžycki. Stasiek poradzil, žebym podažyl na wschód, bližej Ruskich. Przypadek 209 Dlaczego pojechatem do Krakowa - nie wiem. Istniafy tam wciaž dzielnica žydowska i obóz w Ptaszowie, ktoré to miejsca zamierzatem omijač. Na rynku kupitem dwie duže paczki papierosów - nazywaty sie^ egipskie -i sprzedawatem je na stacji kolejowej. Nie mytem si^, spatem gdzies w ruinách na Salwatorze, rano wraca-tem handlowač na dworzec jak inne chtopaki. Czutem, že - niech^tni konkurencji - cos podejrzewaj^. Dlate-go znowu uciektem: kupitem bilet do Lwowa. Doježdžam tam noca^ po peronach kražy ukraiňska policja. Siadam obok jakiejs pani w fioletowej sukience (czemu zapami^tatem taki szczegót?), a ona przeszy-wa mnie spojrzeniem, jakim ocenia sie^ produkt przed handlow^ transakcja; - Može ty Zydek jestes? Natychmiast wstaj^. Naprzeciwko dworca na nočným postoju spoczywaj^ tramwaje. Wtaže^ do jedne-go, gramole^ sie^ pod tawke^ i zasypiam. W swietle dnia próbuje^ rozeznač sie^ kto rzadzi tym rewirem, jakie tu panuj4 zásady. Grupa ukraiňskich uliczników zarabiata na žycie, taszczac bagáže pasažerów, którzy wysiadaj^ z tram-waju i kieruj^ sie^ na dworzec oddalony o okolo dwie-scie metrów. Czemu nie miatbym robič tego i ja? Zacza-tem. Bratem paczki od Niemców i Polaków, w zamian dostawatem trochy mleka i pieni^dzy, až chtopaki sie^ zdenerwowali: - Ty sukinsynu Polaku, spieprzaj stád, to nasz teren! 210 Pieklo ocalonych Odsunalem siy na bok, zastanawialem siy, co dalej. Jeden z nich, najmlodszy, przysiadl siy i coš gada po ukraiňsku. - Sluchaj - przerywam, nagle olsnio-ny. - Idž do swoich i przekaž, že jak mnie przyjm^, bydy wam oddawal polowy tego, co zarobiy. Zgodzili siy, ale pod jedným warunkiem: miaíem dla nich krase. - Ja krase nie umiem - przyznalem. A oni, že nie szkodzi, naueza^ mnie. Wchodzimy do tramwaju, dwóch chlopaków napiera na kobiety, niby w tloku, a ja wyjmujy z jej kieszeni i torebki wszystko, co siy da. Tak dobrze mi szlo, že po paru dniach dostálem od nich žyletky ze specjalnym uchwytem do wycinania kawatków futra. Futro bylo w cenie - oplácalo siy. Interes kwitl, jednak mnie dryczyl niepokój. Bylem przeciež obrzezany i swiadomy, že jak mnie zlapi^, wyjdzie szydlo z worka. I wrócilem do džwigania pa-czek. Zaczyly siy zimne noce i w ruinách dhižej wytrzy-mač siy nie dawalo. Od jednego z ukraiňskich kumpli, tež samotnego, dowiedzialem siy, že poprzedni^ zimy spydzil w Tarnopolu u starej kobiety, Polki, która miala krowy. Pojechalismy do niej. - Wybieram cie-bie, bos Polak - wskazala na mnie. Do dzis nie wiem, co stalo siy z tym ukraiňskim chlopcem, czy znalazl schronienie przed wyziyblym, zastyglym w mroeznej bieli swiatem. Przypadek 211 U Polki spalem w oddzielnej izbie (pamiytalem, že nocami krzyczy), a rankiem prowadzitem krowy na pastwisko, gdzie pasto siy tež cudze bydto. Raz zagadnela mnie inna Polka: - Chlopcze, ja mam dwie krowy i placy pieniydzmi. U pierwszej Polki dostawalem tylko jedzenie, wiyc poszedlem z ty drugy. W niedziely jestesmy wszyscy (ona z dziečmi i my-žem) w košciele (pachnycym kadzidlami, petnym zbolatych figur šwiytych), trzymam prosto glowy, lecz oczami pomykam to w prawo, to w lewo, žeby zorientowač siy: klekač czy stač, poruszač ústami czy milczeč. Udalo siy, jednak nie na dtugo. Sypiatem w przejšciu miydzy kuchniy i pokojem, i pewnego ranka gospodarz jak siy nie rozedrze: - Ty sukinsynu Zydzie! Won! W sumie porzydny cztowiek - nie wydal. «* Kolo rzežni, w samým centrum Tarnopola, Ukraiň-cy mieli folwarki. Zajrzalem do jednego i powiedzia-lem, že jestem Polakiem z Warszawy, co szuka pracy, a ucieklem, bo Niemcy biory mtodych na przymuso-we roboty. Ukrainiec - Josef Saj siy nazywat - przyjyl mnie, zastrzegajyc, že placič nie bydzie, choč jest przy czym robič: ma dwadziescia morgów ziemi, dwa konie i dwie krowy. 212 Pieklo ocalonych I ja, ten chlopak, który chcial žyč, wpadlem na sza-taňski pomysl (kto wie, može gdyby istnial Bóg, tež by sie^ go nie powstydzil?). Postawilem warunek: jako gorliwy katolik zamierzam w niedziele chodzič do ko-šciola - wi^c siódmy dzieň ma byč od pracy wolny. Po drugie chce^ mieč golebnik. (Na Wolówce w soboty handlowalo sie^ golebiami - lubilem niebieskawy po-lysk ich skrzydel, bystra ruchliwosč lebków, rytmicz-na melodie^ ich gulgotu). Czy byt wtedy na ziemi Zyd, który kázal Ukraiňcowi zbudowač golebnik? Z Sajem mieszkal jeszcze starý ojciec i siostra pól-wariatka, która pracowala w kuchni i wciaž powta-rzala, že poziomka i wóz drabiniasty to jedno. Josef zaproponowal, žebym spal w j ego izbie, ale odparlem, žem niegodny, bo pochodz^ z rodžiny služacych, cuch-n^ zastatým brudem, czyste lôžko nie dla mnie, moje miejsce jest w oborze. Na wiosne^ Saj powiada: - Jutro maja zabijač Zydów, pójdziemy popatrzeč. W Tarnopolu wlasnie likwidowali getto. W sasiedztwie gospodarowaly dwie Ukrainki, matka z córka, Darka jej bylo na imi^, slicznosci. Calowali-smy sie^ na sianie. Darka z matka tež chcialy popatrzeč. I znów sloňce, dzieň przejrzysty, naokolo špiew ptactwa - spiew borujacy, osobný, jakby przedzielony szklana sciana, spiew nie do pojenia piekny. A oni ida mostkiem nad rzeczka - spiew tam od nadbrzežnych Przypadek 213 krzewów krystaliczny, donosny - w milczeniu, z rq-koma na karku, pod eskorty Niemców, zbližaja^ sie^ do nas, stojacych na rogu ulicy, skad dobrze widač rzeczne zakole i ten drewniany, podziurawiony miej-scami mostek. Nagle jakies dziecko zrywa sie^ i umyka w prawo, w nasza^ ulic^. Dostaje serie^ kul, pada. Halas strzalów gasi spiew. Nie wiem, co mi sie^ stalo, co zadzialo sie^ z tym chlopcem, który chcial žyč, dlaczego stracil kontroly nad sob^, tym dniem, czasem, przestrzeni^, a takže spiewem ptaków (wszystko ogluchlo, utonefo w ci-szy), bo biegne^ w strone^ martwego dziecka, wlasciwie lec^, ŕrun^, a Darka za mn^, a za nia^ matka, lapia^ mnie za kark, zawracaja; - Tadzik, dokad ty?! A Zy-dzi przeszli juž kolo nas, s^ na mostku, kilku skacze do wody, Niemcy strzelaja^ do nich jak do kaczek, rze-ka maci sie^ i zabarwia czerwieni^. Po poludniu Niemcy wracaja^ z piesniami. Sami. Nazajutrz budze^ sie^ z krowami. W kacie obory siedzi žydowski chlopczyk, jarza^ sie^ wielkie czarne oczy, nad nim Saj. - Tadzik, pilnuj go - nakazuje. Wraca z dwoma Ukraiňcami. Wykopali dól i zabili chlopczyka. A žycie bieglo dalej. Pracowalem, zadawalem sie^ z Dark^, wglebienia w sianie przybieraly nasze ksztalty. Bezustannie psioczylismy na Zydów, na tých okropnych Zydów. 214 Pieklo ocalonych Po roku stalem siy silný, zdrowy. Zbližali siy Ruscy i pewnego dnia wycofujacy siy Niemcy zarekwirowali nam z gospodarstwa konie z wozem, chcieli furmana i Saj powiedzial: - Wežcie Tadzika. W Tarnopolu slyszalo siy juž front. Noca^ pod eskorty žandarmów wraz z grupa^ innych wozilem czeko-lady i žywnosč dla niemieckich žolnierzy. Po robocie spalismy razem na podlodze: trzech Polaków, Ukra-iňcy i ja. Rano jeden z Polaków wyzywa mnie od ta-kich i owakich Zydów, a w drzwiach staje žandarm. I co robi ten chlopak, który chcial žyč? Zaczynam tego Polaka przeklinač, przeklinam jego przodków od dziada pradziada, jego prababki, przeklinam ich oczy, które ujrzaly swiatlo dzienne, lono, w którym siy poczal. - Ja Zyd? - sapiy z oburzenia. - Chcesz zobaczyč mojego kutasa? Chcesz? To ci pokažy! I ten chlopak kuli uszy, wyci^ga do mnie ryky: - W porzadku, starý (Po wojnie spotkalem go i przy-znalem, že jestem Zydem; tlumaczyl siy, že takie byty czasy, že czlowiek nikczemnial i glupial). Ale wiedzia-lem, že znowu trzeba uciekač. Noc^ zaszylem siy w ja-kiejs piwnicy, potem wrócilem do Saja. Sowieci prze-rwali juž front, a on bardzo siy ich bal. Chcial mnie bič, pytal o konie i wóz, jakbym to ja mu je zabral. Ruscy szli w lachmanach, z lyžkami wetkniytymi za onuce, zarosniyci, brudni. Gdziež im bylo do ula- Przypadek 215 dzonych, wypomadowanych Niemców! Odnalazlem sowiecki komisariát, donioslem, že pracuj q u chlopa, który wydal žydowskie dziecko, na podwórzu jest grób. - Ja wracam do pracy - rzeklem - a wy róbcie swoje. Po kilku dniach przyježdža dwóch Ruskich na ko-niach i wola do Saja: - Co zrobiles z dzieckiem? Za-biles? - Nieprawda. Tadzik swiadkiem, zapytajcie go. - Zabit? - oni do mnie. -Nie. Ale tamci juž swoje wiedzieli: - My uže rozbieriom -pokiwali gtowami, to znaczy „my juž sprawdzimy". Zabrali Saja. Taki byt jego koniec. -wv Kiedyš pomogtem pewnej kobiecie z pobliskiej rzežni zaczerpnač wody z naszej studni. A Julcia, wariatka, wola - Tadzik, jak tys mógt pomoc Zydów-ce?H - i dalej swoje, že wóz drabiniasty i poziomka to jedno. Nie odezwalem siy, ale od tých wszystkich prze-žyč zachorowalem, dostálem sraczki z krwia. Lekarzy tam nie bylo, tylko pracujacy w rzežni weterynarz Friedman, którego wraz z rodzina uratowali Polacy. Dal mi cos, co nie pomoglo, wrócitem. Raptem zacza-tem ptakač, nie moglem siy opanowač, wylewal siy ze mnie piycioletni, zamarzniyty wodospad. 216 Pieklo ocalonych - Co ci jest? - zdumial siy Friedman. - Jestem Zyd. - Co ty gadasz, sukinsynu? - Zyd jestem. - Balem siy mówič po žydowsku, bo planowalem oženič siy z Darky, ale moglem zdjyč majtki i pokazač, žem obrzezany. Friedman, ucieszo-ny, wola žony i córeczky: - Sonia! Halinka! Mamy no-wego czlonka rodziny! Tak siedzy w ich mieszkaniu, rozmawiamy, a tu Darka z moimi ukraiňskimi kolegami pojawiajy siy u plotu zagrody: - Tadzika szukamy. Nie mam juž wyjscia, muszy stanyč z nimi twarzy w twarz. Placz mi ulžyl, oczyscil. Zbližylem siy do plotu. Darka miala piekne, zdro-we warkocze. - Zyd - wycedzila i plunela mi w twarz. Odwrócilem siy i poszedlem. -wv Po wojnie z zupelnie zniszczonej Warszawy z jedny z moich sióstr (ty, która funkcjonowala na aryjskich papierach) przenioslem siy do todzi. Przez rok uczy-lem siy w gimnazjum, ale lekarze uznali, že jestem nie-zrównowažony - balem siy ludzi, balem siy zostač sam w mieszkaniu. W1948 wyjechalem do Izraela. W1963 po raz pierwszy odwiedzilem Polsky. Niusia, znisz-czona po dwóch malžeňstwach z pijakami, chorowala na serce. Staska odnalazlem dopiero za drugim razem, w 1970. Niusia juž nie žyla, ich matka tež. Pomoglem Przypadek 217 Staskowi, ile moglem. Oženit siy póžniej, miat syna. W 1985 wryczono mu medal Sprawiedliwego. Po czterdziestu siedmiu latách postanowitem wrócič do Tarnopola. W 1991 nie bylo to proste. Przyjecha-lem do Lwowa, poprosilem przypadkowego Ukraiňca, žeby wskazal mi drogy. Stanylismy kolo kosciola, wie-dzialem juž, jak traŕič do rzežni. - Poczekaj tu na mnie do wieczora - polecilem Ukraiňcowi. - Za wszystko ci zaplacy. Rzežnia stala jak przed laty, bez trudu odnalazlem tamten dom. Otworzyla mi stará i brzydka kobieta. - Czy to pani Darka? - Darka. A pan kto? - ogladala mnie, moje czyste, dostatnie ubranie. - Tadzik. Nie pamiytala. Zaczalem jej przypominač. Delikat-nie. Grusze i jablonie, pod które chadzalismy, ždžbla siana we wlosach kaleczace czasem skóry jak igielki. Usmiechnyta siy bezzybnie. Rozejrzalem siy po niskiej, drewnianej izbie, ze scianami uginajacymi siy od jar-marcznych ikon, stolem z dziuraw^ cerat^, powietrzem zdtawionym duchot^ samotnej starosci. Próbowalismy rozmawiač. W koncu podnioslem siy: - Badž zdrowa. Ukrainiec czekal, pálil papierosa, dym wzbijal siy w góry i rozplywat na wysokosci strzechy. História Dawida (Eframowicza) Efratiego, zmarlego W2004. TAT Lil mój ojciec, doktor Ozjasz Thau, z zawodu adwokat, pasjonowal sie^ skomplikowa-nym ústrojem pszczól, studiowal równiež przyrod^ i zapowiadal, že w przysztosci b^dzie je ho-dowat. - Niebywale - powtarzal w zachwycie, pochy-lajac sie^ nad ksi^gami opisujacymi to miodotwórcze, cierpliwe, pokorne, hierarchiczne žycie. Na samým po-czatku wojny, po wkroczeniu Sowietów, doswiadczyt mniej zawilego ústroju. B^dac buržujem, nie mial juž prawa pozostawač we Lwowie i donosil mi w liscie: „ Je-stem dzisiaj wolnym obywatelem paňstwa radzieckie-go i jako taki dužo przebywam na swiežym powietrzu. Pase^ na prowincji krowy". Zeby ochronič rodzine^ przed wywózka^ na Sybir, zdecydowal sie^ na fikcyjna^ separa-cj^ z mam^, na skutek czego przez jakis czas w ogóle sie^ nie widywali. Kiedy Rosjanie wyszli, a wkroczyli Niemcy, mógl sie^ z nia^ i cala^ familia^ polaczyč i wrócič do Lwowa - tyle že do getta - i pracowač za darmo, tym rázem dla Trzeciej Rzeszy. Z nastaniem Niemców 222 Pieklo ocalonych nasza korespondencja ustatá - jedynie raz otrzyma-lem odpowiedž na list, który wyslalem do Czerwonego Krzyža, poszukujac ich adresu. Ojciec, matka, dwie moje siostry Lola i Misia, ciocia Dela, siostra mamy, przebywali j už w getcie przy ulicy Pauliňskiej piytna-scie. Wówczas zrozumialem, že jest žle. «* Do Palestyny dotarlem zaraz po maturze, która^ zdalem w lwowskim X Gimnazjum imienia Henryka Sienkiewicza. Miescilo siy w siedemnastowiecznym, zgrabnym i strzelistym budynku klasztoru bernardy-nów na Walowej. Mieszkališmy naprzeciwko. Zegar na wiežy kosciola swiytego Andrzeja wydzwanial go-dziny kwadrans wczesniej, stwarzajac iluzjy perspek-tywy, žonglerki czasem. Niekiedy i tutaj slyszalem j ego džwiek. W lipcu 1939, gdy skoňczylem studia architekto-niczne w Instytucie Technologicznym w Hajŕie, zda-žylem jeszcze odwiedzič rodziny w Polsce i tak siy rozstalismy. - Przyjady do Palestyny - obiecywal ojciec, lecz nie spieszyl siy z tym, nie znal angielskiego, wiedzial, že latwo by siy nie zaaklimatyzowal. Wzru-szony, patrzylem na nich jak na portrét w cenných ramach: na moja^ siostry Loly, póltora roku ode mnie mlodsz^, która tež dotarla tu po maturze, ale wrócila do Lwowa, bo w Palestynie nie bardzo siy jej podobalo i tysknila do narzeczonego (co ostatecznie nie Ostatnia voola 223 zostal jej m^žem); na cudowna^ siostre^ mojej mamy Dele^ której zmarl siedmioletni synek Tolus, nazwa-ny tak jak ja (gdyž u Zydów imiona pierworodnych nadaje sie^ po dziadkach), a poniewaž nie mogla juž zajsč w ciaže^ moi rodzice, by ukoič jej ból, postanowi-li, že Misia, ich najmlodsza córka, a moja siostrzyczka, b^dzie jak najcz^šciej przebywala u niej, wi^c ciocia Dela i jej maž Zalman Orestein stali sie^ dla Misi oj-cem i matka; na Cecylie^ Thau, z domu Altheim, moja mam^, o smuklych, dlugich palcach dloni, podobných do bialych klawiszy fortepianu, i na oj ca, o twarzy no-bliwie pociaglej, z wasem przydajacym jej surowej po-wagi. Mialem ten portrét przed oczami, nioslem go przez dni i noce. Nie zamierzalem pozostawač w Palestynie bezczyn-ny, naležalem do podziemnego ruchu samoobrony, uczestniczylem w kursie oficerskim przygotowujacym do walki z hitleryzmem. Mialem wstapič do armii bry-tyjskiej, ale ostatecznie przydzielono mnie do služby wywiadowczej - chodzilo o okreslanie strategicznych celówbombardowaň na terenie Niemiec. Do Palestyny zdolalo juž dotrzeč stamtad wielu uciekinierów: inžy-nierów, szefów przemyslowych koncernów, geodetów, którzy mieli šcisle informacje na témat potencjalu wojennego i ekonomicznego III Rzeszy - zbieralismy te dane i zaznaczali na mapie punkty godne ataku lotniczego, podczas gdy oni tam, we Lwowie, starali 224 Pieklo ocalonych siy przežyč. Niezatrudnionych wysylano do obozów i likwidowano. Ciocia Dela, Misia i Lola pracowaly w firmie produkujúcej swetry dla žolnierzy i koleja-rzy niemieckich, a ojciec jako magazynier w požy-dowskiej fabryce szczotek, prowadzonej teraz przez niemieckiego zarzadcy - treuhändera - który pozwo-lil, žeby mama gotowala ojcu posilki i w ten sposób równiež miala pracy. Treuhänder od rana do nocy pil piwo, chytnie godzac siy na to, žeby ojciec zajmowal siy korespondence i zarzadzaniem, tak že wkrótce to on stal siy prawa^ reka^ Niemca, nade wszystko zas glow^. Pewnego razu treuhänder bierze ojca na bok i ostrzega - Bydzie wysiedlenie, kto bez pracy, poje-dzie do Belžca. Kilka dni wczešniej przepustki zabráno moim siostrom, a Dela uciekla do Warszawy, gdzie žyla na lewych papierach jako Jadwiga Fabisiak. W fabryce sprzatano po zmianie, szczotki staly w szeregu jak martwa armia. - Mogy zadzwonič? - ojciec zerk-nal na czarny aparát telefoniczny w rogu biurka treuhändera, który wycieral rekawem bajorko rozlanego na blacie piwa (mial czerwon^, gruzlowat^ twarz), podniósl sluchawky i zažádal, by centrála polaczyla go z podyktowanym przez ojca numerem - wtedy zo-stawil go z telefonem sam na sam. Tak zaczyna siy ta história bez finálu, bez przyna-ležnego konca. Ostatnia voola 225 Gdy bytem maty, nosit mnie na barana, a potem wykrycal mna^ koziotka - silný chlop. Dutkiewicz to, Dutkiewicz tamto - bez przerwy slyszato siy w domu; šwiadków umówič, zatatwič dokumenty, ustalič terminy - Dutkiewicz byl do tego ideálny. Wychowanek anglikaňskiego sierociňca w Warszawie, Polák, bystry samouk, za mlodu dostat posady w kancelárii mojego oj ca i romansowal z Hani^, nasza^ služaca^ - Ukraink^, która najpierw pracowala u mego dziadka, agronoma, arendarza dobr ksiažycych, a nastypnie, gdy znaná jej od wczesnego dzieciňstwa moja mama wyszla za maž, przeniosta siy do nas. Kancelária i nasze mieszkanie miescily siy w jednej kamienicy, wiyc Dutkiewicz nie musial pokonywač dužej odleglosci, žeby laczyč požy-teczne z przyjemnym. W koňcu ojciec orzekl: - Pora siy usamodzielnič, založyč rodziny - i pomógt mlodym kupic gospodarstwo rolne i zbudowač dom w Zimnej Wodzie pod Lwowem. Raz w tygodniu Dutkiewicz wraz z Hania^ ježdzil na targ do miasta, gdzie sprze-dawali plody swojej ziemi i wiodto im siy dobrze -až do czasu, gdy wkroczyli Sowieci i zapydzili Dutkie-wicza do roboty na kolei. Póžniej, kiedy nastali Niemcy i nakázali Zydom oddač wartošciowe rzeczy, ojciec wezwal go i przekazal mu swoje najcenniejsze zbiory: kolekcje monet, zlotých dukatów, talarów i suwere-nów, jak i pocztówek oraz znaczków, a takže obrazy 226 Pieklo ocalonych Kossaka, portréty koni i cykl bitew napoleoňskich. -Niech to przežyje wojny - požegnal siy z tym wszys-tkim. I teraz, gdy telefonowal do Zimnej Wody z fabry-ki szczotek, wiedzial, že Teodor Dutkiewicz wyloni siy z aryjskiej, lepszej strony, jak silacz z básni o olbrzy-mach - wybawiciel. I tak siy stalo - silacz zabral moje siostry, ukryl je w piwnicy swego domu. Niebawem treuhänder zaalarmowal ojca, že gestapo bydzie zgarniač gospodynie pracowników wažnych dla wysilku wojennego - takie jak moja matka - i ojciec znów zadzwonil do Dutkiewicza. Lecz piwnica matce nie služyla. Wieczorami wychodzila z siostrami na krótkie spacery, co nie bylo bezpieczne, bo w Zimnej Wodzie zadekowala siy jednostka esesmanów. Ale w pobliskim Rudnie staly wille, wlasciwie domki letniskowe zarekwirowane Zydom przez Niemców, zamožni lwowianie przenosili siy do nich na czas kanikuly. - Dutkiewicz, masz tu dukáty i suwereny, wynajmij taka^ willy dla swojej rodžiny, a moich tež tam umiescisz - wpadl na pomysl ojciec. Niedlugo potem przywolal go treuhänder. - Zwie-waj, Ozjasz, jak najszybciej. - W maju 1943 Niem-cy oglosili, že Lwów ma byč czysty od Zydów, to byt ostatni moment na ucieczky. Willa upatrzona przez Dutkiewicza miala piwnicy i dwa piytra. Jedno przedzielil szaf^, która^ przysunal do drzwi, wygospodarowujac w ten sposób pomiesz- Ostatnia voola 227 czenie dla mamy, sióstr i w koňcu oj ca, pozostalá czysč dla siebie i rodziny. Po zmroku zaczerpywali powietrza wpobliskim zagajniku, lecz naprzemienne niemieckie i sowieckie bombardowania czynily ten krótki czas wytchnienia czujnie napiytym. Zajadly spiewptactwa ginal w kanonádach, nakladaj ac na wiosny - rozpiera-jaca siy lokciami - ciyžka, nienaturalna, wroga masky. Za dnia Stefa i Rysio, dzieci Dutkiewiczów, wydro-waly po žywnošč do róžnych odleglych sklepików, bo kupowanie dla tylu osob narážalo na niebezpie-czeňstwo - wiyc oni równiež brali udzial w ratowaniu mojej rodziny. «* Zima owinyla ich ciemnoscia, czarna i lepká, taka, co zdaje siy juž nigdy nie koňczyč. Na Wigiliy wszyscy siadaja do stolu, a Dutkiewicz zwraca siy do mojego oj ca: - Panie doktorze, pan tu jest glowa domu, proszy zajač honorowe miejsce u szczytu stolu. - Ojciec nie lubil, gdy mówiono do niego „panie mecenasie", uwa-žal ów tytul za napuszony, tracacy snobizmem, tym bardziej že poslugiwalo siy nim wielu takich, co nawet nie skoňczyli studiów. - Przyjacielu - glos oj ca kruszyl siy - mogy zaakceptowač ty propozycjy jedynie dla-tego, že jestesmy sobie bliscy, ale czemu, jak kiedys, nie jestem dla ciebie po prostu doktorem, tylko panem doktorem? - Sadzilem, przyjacielu - Dutkiewicz na to - že ciy to podniesie na duchu. 228 Pieklo ocalonych Niedlugo potem zachorowal - krwawil z otwartego wrzodu žoladka. Hania wpadla w histeriy, rozpaczala, wezwala ksiydza, a ojciec uspokajal: - On jeszcze nie umiera, nie musi spowiadač siy przed smierciy, tylko potrzebny mu szpital. WynajeH chlopa z fúry wypemiony sianem i prze-transportowali Dutkiewicza do Lwowa, pojechal z nimi maty Rysio. A Hania, nadal w nerwach, zalamuje ryce i zawodzi: - Teraz musicie odejsč, zostalam sama, co ja poczny, jak was wytropia? - A wiesz, Ha-niu - odezwal siy w koncu ojciec - wsród Zydów kražy taka legenda, že jesli ktos pod przysiygy ofiaruje swoje žycie bližniemu, to ten czlowiek przežyje. Ja oddaj q dziesiyč lat twojemu mežowi, lecz badž wierna jego poleceniom, ukrywaj nas, dopóki nie wróci. I Hania przycichla, a po tygodniu Dutkiewicz opu-scil szpital blady i calkiem zdrowy. «* W domu przybylo lokatorów. Wolne piytro zajal pe-wien urzydnik ze Lwowa, który uciekl stamtad z ro-dziny przed bombardowaniami. We wrzešniu 1943 przyjechala z Warszawy jasnowlosa Dela. - A co pani tu robi? - zdumiala siy žona urzydnika, natknawszy siy na niy na podwórzu. Hania zapewnila skwapliwie, že to jej krewna, i sprawa rozeszla siy po kosciach. Póžniej do Rudna zawitala wycofujaca siy jednost-ka niemiecka. Byli glodni, przyniesli swoje menažki Ostatnia voola 229 i prosili o miejsce przy kuchennym piecu, žeby cos upichcič. Dela, šwietnie wladajaca niemieckim, slu-žyla za tlumaczk^ - nie mieli j už glowy do scigania Zydów. Teraz glówne zagroženie stanowili Ukraiňcy i Dutkiewicz bal si^, že nápadný na dom. Hania, w ktorej plynela ich krew, naciskala, žeby przyjal w urz^dzie ukraiňskie obywatelstwo i žyl mi^dzy nimi, ale kate-gorycznie oswiadczyl, že pozostanie Polakiem. Zaraz po wkroczeniu Sowietów w tutejszej gazecie dostrzeglem anons, že doktor Thau ze Lwowa po-szukuje swojego syna Anatola-Avshaloma (Avsha-lom to hebrajskie imie^ syna króla Dawida, który sie^ przeciw niemu zbuntowal, lecz j a pozostalem memu ojcu wierny, tak jak dzis jestem wierny jego pami^ci). Natychmiast wyslalem do Lwowa depesz^, jednak dotarla juž po tym, jak ojciec, sterany okupacyjnymi przežyciami i heroicznym wysilkiem, by ocalič ro-dzin^, wkrótce po wejsciu Rosjan doznal ataku serca i zmarl. Dokladnie dziesi^č lat póžniej umarl Dutkiewicz - przysi^ga zložona przez oj ca w czasie jego choroby wypelnila si^. «* W1946 sci^gnalem do Palestyny mam^, w rok póžniej dotarla Lola, ta, która studiowala w Jerozolimie, wi^c uaktualnienie jej palestyňskiej wizy w przedwo-jennym paszporcie konsularnym nie trwalo dlugo, a na koniec, gdy powstalo paňstwo Izrael, przybyli tež 230 Pieklo ocalonych Misia z niedawno poslubionym mežem Mieczyslawem Poleskim i ciocia Dela. Bezzwlocznie rozpoczehšmy starania o ustálenie adresu Dutkiewiczów - jak wielu tých, co nie chcieli žyč na sowieckiej Ukrainie, przenie-sli sie^ do zachodniej Polski i osiedli w Jeleniej Górze. Utrzymywališmy z nimi kontakt do wojny szešcio-dniowej w 1967, kiedy to Polska zerwala stosunki dyplomatyczne z Izraelem - dopiero po ich wznowie-niu moglismy cos w sprawie Dutkiewiczów zdzialač, ale z calej ich rodziny žyla juž tylko Stefa, która na na-sze zaproszenie przyjechala tu w paždzierniku 1988, by odebrač medale Sprawiedliwych wšród Narodów Swiata przyznane jej rodzicom, bratu i jej samej, a takže posadzič w Jerozolimie upami^tniajace drzewka. To wtedy dotarly do moich rak dwa listy, które Stefa ze soba^ przywiozla. W pierwszym, pisanym w Zimnej Wodzie dwunastego maja 1944, ojciec donosil: List ten pisze po trzyletnich katuszach i me-czarniach, jakešmy przeszli pod režimem morder-czych oprawców. Dziqki nadludzkiej ofiarnosci oddawcy tego listu (mial nim byč Dutkiewicz) ijego rodziny udalo sie nam, to jest mnie, Two-im Siostrom, Kochanej Mateczce i Kochanej Deli przežyč do tej pory, a w jaki sposób to sie stalo, oddawca Ci opowie može w ciqgu kilku dni. Tyle howiem jest do opowiadania! Kochane Siostry Ostatnia voola 231 sq u nich od wrzešnia 1942, a Kochana Matka od paždziernika tegož roku, j a od mája 1943, zas Kochana Dela od wrzešnia 1943. Zostawilem tu rozporzqdzenie ostatniej woli, z którego zo-rientujesz sie, na wypadek, gdyhy nas nie stalo, do jakiego majqtku z naszej strony masz prawo. Z tego majqtku polecam wydač panu Ryszardowi i Annie Dutkiewiczom pól kamienky przy uli-cy Pelczyňskiej dziesieč we Lwowie i sporzqdzič na ich rzecz odpowiedni dokument prawny, by mogli hyč zainkunahulowani za wlašcicieli po-lowy tej realnošci. Poza tym masz im wydač realnošč w Starých Kutach Ozjasza Drukma-naunkmana, mego kuzyna, która z powodu jego šmierci prawnie ci sie nálezy. Poniewaž zhliža sie front i nie wiem, co mogq nam przyniešč niedalekiegodžiny, žycze sobie i ze mnq wszyscy podpisani, by szlachetnošč ludzka zostala wynagrodzona. Masz poza tym ze swej strony okazač tym szlachetnym wdziqcznošč na wszelki možliwy sposób. Ponadto w imieniu Kochane) Lorki, Twojej žony, musisz tež upo-mnieč sie o obie cegielnie z budynkami i grunta-mi, które nalézaly do jej rodziców. Pisač historiq przežycia znaczyloby pisač martyrologia naszego národu podczas obecnej wojny. Mogq ci wyznač, že trzy noce bylém juž 232 Pieklo ocalonych w szponach zbirów. Ze wsi Kuty nikt nie przežyl. 0 Kochaným Zahnanie, mqžu Deli, nie wiadomo nie od sierpnia 1940, a poza tym naokolo same trupy hestialsko pomordowane. Koňczq. Nie chcq 1 niejestem w stanie dužo pisač, žyczylhym sobie tylko slowami Wergiliusza, by „Exoriare aliquis nostris ex ossibus ultor"'"'. Twojej Kochane] Žo-nie, a mojej Najdrožszej Synowej i Tobie, mój Najdrožszy Synu, žyczq dužo zdrowia, sloňca, pogody ducha, szczqšcia i by nikt wiqcej z naszego potomstwa nie przechodzil podobnej gehenny. Sciskam Was i calujq do grobu i poza grób. Kochajqcy ojciec W drugim liscie - ofiejalnym testamencie - ojciec podkreslal, že Dutkiewicz o nie nie prosit, a ja mam wypetnič ty ostatní^ woly bez zastrzežeň. Dutkiewicz nigdy mi tých listów nie przestat, na tožu smierci oddal je córce, nalegajac, by mi je prze-kazala, takwiyc otrzymaiem je czterdziesci cztery lata po ich napisaniu. Lecz caly majatek naležacy do naszej rodziny zostal po rosyjskiej stronie, do dzis nie wiemy, czy cos ocalalo, bo Sowieci skonŕiskowali i przemienili wszystko w ruiny. Nie žyje tež juž Stefa. * A kiedyš niech powstanie mšcicielz naszych košci (Eneida, IV 625, tlum. T. Karylowski) - przekleňstwo wypowiedziane przed sa-mobójeza^ smierci^ przez Królowa^ Kartaginy Dynon^. Jednak nie zaznaje^ spokoj u, že wola ojca nie zostala wypelniona. W moich snach niezadoščuczynione dobro przybiera ksztalt mglistej, žywej istoty - gdy chce^ ja dotknač, rozplywa sie^ w nieznanej przestrzeni, a moje r^ce pozostaja puste. Jedynie pszczofy kraža wokól nich zloto, promieniscie, uporczywie. História ocalenia rodziny Anatola-Avszaloma Thau, zmarlego W2008. kompletnej ciemnošci zaczynam badač, gdzie jestem. Wyczuwam palcami okrag-le sklepienie - nie sposób uklyknač ani usiasč, mogy tylko stač. Zaczynam walič w mur, kopač, krzyczeč - zadnej reakcji, zupelna cisza. Czas opusz-cza to miejsce, nie wiem, jak dlugo tu tkwiy. Przed oczami migaja strzypy idyllicznych obrazów z dzieciň-stwa, z wakacji u dziadków w Horodence, malej miej-scowošci blisko rumuňskiej granicy. Placza siy, zle-waja twarze, džwiyki, ryczy krowa, szczeka pies, koty z podniesionymi ogonami, miauczac, biegna^ do mi-ski z jedzeniem wystawionej przez babky w tajem-nicy przed dziadkiem (nie lubil ich), szeleszcza liscie targanej powiewem lipy, która dotyka okienka nad moim lóžkiem, ktos gra na fujarce, a može to gwizd lokomotywy oddala siy od stacji i grzyžnie w wieczor-nym mroku. Raptem wszystko to zaglusza chrzyst drzwiczek i snop dziennego swiatla oblewa czarny za-rys czyjejs postaci. - To ja, Leinwald - slyszy, mružy 238 Pieklo ocalonych oczy, ledwo w tej naglej jasnosci widzy, jestem czar-na od sadzy, wolam, že chcy do mamy, ale Leinwald tlumaczy: - Twoja^ mamy zabrali Niemcy, aresztowali trzech pracowników, ktos doniósl, že przed wojna^ wy-ražali siy žle o Hitlerze - i wyci^ga z chalata wymiyty kawalek papieru. Pismo mamy, pary slów naškrabaných olówkiem: „Kochanie, prawdopodobnie juž siy nie zobaczymy. Postaraj siy wyrosnač na porzadnego czlowieka". «* Rodzice pobrali siy jako studenci Uniwersytetu Lwowskiego. Ojciec zostal stomatologiem, matka che-miczk^. Przed wojna^ malo która kobieta pracowala poza domem i to w dodatku w przedsiybiorstwie Blu-menfeld i Spólka, produkujacym lakiery i farby - moja matka byla taka^ kobieta^ Jej szczuple, ruchliwe palce ogarnialy wiycej. Na czapce wojskowej ojca, w 1939 zmobilizowa-nego do Armii Polskiej, widnial czerwony aksamit-ny pasek oznaczajacy korpus medyczny. Piykno tego paska, dopelniajacego klasyczn^, wierna^ úrody mundúru, urzekalo mnie. Tež mialam wlasny mundurek z tarcza^ - we wrzesniu poszlam do gimnazjum. Ojca przydzielono do wojskowego lazaretu we Lwo-wie. W cieplym powietrzu, wciaž brzemiennym latem, wylygal siy jakiš uporczywy, zgrzytliwy ton. Nagle zaczyly siy bombardowania. Schodzilam z mam^ Komin 239 do schronu. Detonacje i grzmot osuwajacych siy bu-dynków wprowadzafy serce w bieg bez tchu - kulilam siy w jej ramionach. Tak przez niemal trzy tygodnie. Pod koniec ojciec zawiadomil nas, že podaža na poludnie, gdzie ewakuowano lazaret. Na požegnanie przy-niósl nam swojy žolniersky racjy. Mama nie chciala jej przyjač, lecz on siy uparl: - Ja w wojsku bqdq mial zaopatrzenie, a wy, cywile, Bóg raczy wiedzieč. Tymczasem (nie mielismy pojycia o pakcie Ribben-tropa z Molotowem) wkraczajy Sowieci, wielu Lwo-wian wita ich z entuzjazmem, dekoruj4 tanki czerwo-nymi kwiatami, mama, strapiona, powtarza: - Co oni zrobia? - jej drobné palce bladzy po czole - co zrobia? Od razu nacjonalizujy fabryky farb i lakierów, reor-ganizujy moje gimnazjum imienia Slowackiego, zarza-dzajaca nim teraz politruczka oglasza, že nie bydzie-my j už chodzič w mundurkach - a przeciež mundurek z tarczy to úlomek mojego swiata: tego swiata, który podsuwa stopom grunt, záchodom i šwitom nadaje oswojone barwy, w ustalonym porzadku rzeczy od-nawia niegasnacy, szarozielony, grynszpanowy blask tradycji. - Ja chcy mundurek! - buntujy siy, ale žycie bezwiednie zaczyna ukladač siy w nowych formách. Tylko drobné palce mamy coraz czesciej wodzy po czole, a ono siy marszczy. Jednego popoludnia, gdzieš po miesiacu, rozlega siy dzwonek u drzwi - to ojciec, juž nie w mundurze, 240 Pieklo ocalonych tylko w lachmanach. Radosč, zwykla ludzka zachlan-na radosč panuje nad tym wieczorem, bo jestešmy razem, i nie gasi jej nawet opowiešč ojca o zam^cie kl^ski: o tých pozbawionych dowództwa rozproszo-nych jednostkach, co, przekroczywszy w^giersk^ gra-nice^ S4 juž tylko brudnymi, snujacymi sie^ bez celu žolnierzami. Ludzie modla^ sie^ i placz^, ojciec zacho-dzi do przydrožnej chalupy, prosi o cywilne ubranie, tlumaczy gospodarzom, že wraca do Lwowa, bo žona i córka s^ same. Wi^c cieszymy si^, czerpiemy z tej chwili polaczenia, cokolwiek przyniesie jutro. Tego wieczoru, jak samica mlode, przygarnia nas krótka teražniejszosč: ciepla, žywa, milujaca. «* Wszystkim uczniom w szkole kazano zapisač sie^ do pionierów i nosič czerwon^ krawatk^. - Ty do pionierów nie wstapisz - oznajmil ojciec, ktorému, jak matce, sowieckie porzadki sie^ nie podobaly. Tam nacisk, tu niezgoda, co robič? - W szkole zakladaj kra-watk^, ale zdejmuj j^ na klatce schodowej - z kobieca^ dyplomacJ4 poradzila mama. Dwudziestego pierwszego czerwca 1941 szko-ly šrednie we Lwowie uroczyšcie koňcza^ rok szkol-ny w wielkim Parku Stryjskim. Wracam stamtad z koležankami w nástroju, jaki miewa sie^ jedynie we wczesnej mlodosci w cieple popoludnia, w otoce niejasnych, wybudzanych pragnieň ukrytých gdzieš Komin 241 w kuszacej, zahoryzontalnej przestrzeni. Zasypiam w tym planie, w róžowawej tysknocie. Okolo siód-mej rano budzi mnie huk detonacji. - Niedobrze to wyglada - mama omiata niespokojnym spojrzeniem držace okno, tata identyfikuje odglosy: to wybuchy ciyžkiej artylerii, chyba z Rawy Ruskiej, czterdziesci kilometrów od nas. Kto i dlaczego bombarduje, nie wiemy. Ale Rosjanie zaczynaj^ pakowač siq w panice, poplochu: upychaj^ na ciežarówki bety, pierzyny, dzieci, taborety, babcie, garnki, wypelnione szmata-mi wiklinowe kosze. Rozchodz^ siy pogloski, že kto chce, može jechač z nimi - dokad, nie wiadomo. Mama siy waha: wielu ucieka, bo z záchodu dochodz^ wiesci o represjach stosowanych przez Niemców wobec Zy-dów, jednak ojciec decyduje, že zostajemy. Po pierwsze w ogóle nie ufa Sowietom, po drugie - wprawdzie by-dziemy mieli do czynienia z wrogiem, ale kulturalnym: w czasie pierwszej wojny swiatowej služyl w armii au-striackiej, to wie, zatem lepiej postarač siy przežyč okupacjy pod Niemcami. Po tygodniu bombardowaň (ci^gle schodzimy do schronu) wkraczaj^. Otacza ich blask: blyszcz^ czol-gi, lsnia^ buty žolnierzy, mienia siy lufy karabinów. Nad tym blaskiem unosi siy piesň: „... i my bydziemy we-solo spiewač, gdy spod noža trysnie žydowska krew". Nazajutrz ojciec wraca do domu z polámanými zebrami, zakrwawiony. Dowleka siy do pokoju, kladzie 242 Pieklo ocalonych na lôžku, kaže zamknač drzwi - liže rany w swojej gawrze, przez kolejné dni dobiega stamtad štekanie. Potem podnosi si^, obrzekni^ty i posiniaczony. Szedl ulica Sykstuska, gdy z naprzeciwka wylonila sie^ grupa pijany ch niemieckich žolnierzy, jeden z nich zawo-lal: - Czemu nas nie pozdrawiasz, Zydzie? - Pozdra-wiam was - odpowiedzial ojciec, ale inny wydarl sie; - Jak šmiesz išč chodnikiem, Zydzie, twoje miejsce jest na jezdni! - bili go, kopali, w koncu zostawili. Za-nim zebral sily, ležal wpólprzytomnym oszolomieniu. Trzeciego dnia zgarneH z mieszkaň prominentných obywateli Lwowa - uczonych (w tym rektora Uni-wersytetu i j ego profesorów), pisarzy (w tym Boya--Zeleňskiego), adwokatów, lekarzy, s^dziów - siedem-dziesiat procent Zydów, trzydziesci procent Polaków. Rozstrzelali ich na wzgórzach za miastem. We Lwowie kwitly juž lipy, wakacyjnie, odurzajaco. -wv Na ulicach pojawily sie^ aŕisze, že každý, kto ukoň-czyl trzynasty rok žycia, musi posiadač dokument poswiadczajacy jego prace^ dla przedsiebiorstwa pro-dukujacego na cele wojenne. Každý Zyd ma nosič opasky, a za Zyda uwaža si^ tego, czyja matka lub ojciec, babka albo dziadek byli Zydami. Poza tym co drugi dzieň kontrybucja - naložono na nas wysokie daniny. Powstaly Judenrat mial ulatwič Niemcom wykonywa-nie tých rozporzadzeň i administrowanie žydowsk^ Komin 243 spolecznoscia. Przyszli tež do ojca, zaproponowali, by zostal jego czlonkiem. Zakomunikowal, že z okupantem wspólpracowač nie b^dzie. Mama chodzila codziennie do pracy. Fabryka kwit-la, bo Niemcy potrzebowali lakierów i farb do samo-lotów i lodzi podwodnych. Rozpocz^ly sie^ lapanki. Lapanki na ulicach, lapanki w domach. Przed wojna nie mialam poj^cia, že we Lwowie jest tylu Ukraiň-ców. Teraz to oni wywlekali ludzi z mieszkaň, bili, rabowali dobytek - watahy Ukraiňców i Niemców, czasami samých Ukraiňców, czasami tylko Niemców. Dwa razy wtargneH do nas, szturchneH mam^, ojca pchneH, nie znaležli nic cennego, to rozpruli matera-ce. Ojciec tlumaczyl nam, že Niemcy przyrzekli Ukra-iňcom polityczna autonomie^ jednoczesnie dajac im wolna reke^ wobec Zydów. Mieszkališmy w šródmiešciu, przy glównej uli-cy. Z okien rozpošcieral sie^ widok na wydarzenia, na to starcie z wyslannikami szatana, na jeki, lament i szloch odpryskujace od murów i trotuarów, w bezsile unoszace sie^ w przestworza. Tego dnia lapali mlode dziewcz^ta, zgarneH tež moja dziewi^tnastoletnia ku-zynk^, niezwykle piekna, jak j a - jedyna córk^. Wy-delegowany w tej sprawie prezes gminy žydowskiej prosil, žeby je wypuscili, a Niemiec mu na to, že one sa uprzywilejowane, wybrano je do stuženia dzielnym žolnierzom Rzeszy jako prostytutki. 244 Pieklo ocalonych - Taka tragédia, taka tragédia - snula siy po pokoju matka, ojciec z glowa ukryta w dloniach ciežko mil-czal. - Nie možesz krycie siy po miescie - zwrócil siy w koncu w moja strony, matka przytaknyla. Wieczorami ojciec schodzil do piwnicy, gdzie ukry-walismy radioodbiornik. Tak siy dowiadywalismy: bi-twa pod Smoleňskiem przegrana, silne bombardowa-nia Londýnu, Kijów padl, Charków padl, Amerykanie wciaž nie przylaczyli siy do wojny - znikad najmniej-szego pocieszenia. Nurzalismy siy wblotnistej, dusz-nej matni. Moje czternascie lat balo siy. «* We Lwowie wybuchl glód. Glodujemy, choč mama nadal pracuje, a ojciec przyjmuje pacjentów. Z przy-dzialu dostajemy čwierč bochenka chleba na žoladek. Chodzy ten chleb odbierač. Najpierw stoj y w dlugiej kolejce, a potem, wracajac, wdycham jego zápach, och, jak pachnie swiežy chleb, jak ta ciepla, promieniujaca woň przywraca normalnosč! I marzy: može odlamie siy jakiš okruszek i bydy mogla wložyč go do ust, a jesli siy nie odlamie, to czy uszczknač kawalek, czy nie? A kiedy mama podzieli calosč, to j esc po kromce przez caly tydzieň czy z miejsca pochlonač racjy i choč raz zagluszyč glód? Miasto ogarnia goraczka wymiany. Z kobialkami, tobolkami, zawiniatkami zježdžaja chlopi, przemyca-ja maky, kartofle, kaszy - pieniydzy nie chea, bo bez Komin 245 wartosci, wchodzy do mieszkaň, rozgladajy siy, jeden wybiera dywan, inny obraz albo jakis mebel. - Co dzis mamy na obiad? - próbujy žartowač. - Oparcie krzesla czy nogy od stohi? Mama gotuje cienky zupky z krup, ale obydwoje z ojcem odsuwajy talerze, bo niby nieglodni, ona prze-ciež jadla w pracy, a on nie ma apetytu. Podtykajy mi swoje porcje. Niebawem ojciec z glodu dostaje žól-taczki. Widzimy przez okno powlóczacych nogami, opuchnietych ludzi, to przysiadajacych co chwily, to podnoszacych siy z tytanicznym wysilkiem. Glód jest wtedy, kiedy rozwšcieczona bestia roz-szarpuje ci wnytrznošci, drac je na pásma, dzielac tkanki na wlókna i skrycajac z nich spirále. Dopadaje ciy fantasmagorie: w zasiygu twoich warg kražy pólmiski peine jadla, wydzielajace siy z nich zápachy pieczeni, sufletów, pasztetów i ciast wsysajy siy w noz-drza. W tym czasie mam tylko jedno pragnienie: zjesč talerz pyczaku, dziš, jutro, pojutrze, tak przez cale žycie. -wv Któregos przedpoludnia ktos dzwoni do drzwi - to oŕicer z trupiy czaszky na czapce, boli go zab, ocze-kuje pomocy. Dostaje jy - to pacjent. Póžniej bydzie kilkakrotnie wracal i przyprowadzal kolegów gesta-powców. Zaden nie placi. Gdy dzwoniy, ojciec nakazuje: - Chowaj siy. 246 Pieklo ocalonych W wolnych chwilach uczy mnie matematyki, ŕizy-ki, chemii, ja czytam mu na glos Zycie pszczól, Przy-gody Sindbada žeglarza, nowele Czechowa, poezj^. Ale w rok po wkroczeniu Niemców, žeby žyč, musze^ mieč pošwiadczenie pracy. Mamie údaje sie^ wkr^cič mnie na odzial kredek w jej fabryce. Owijam kredke^ etykiet^ i zaklejam, tak bez koňca. Od pylu z kredek i fabrycznych wyziewów okrutnie kaszl^. Fabryka znaj duj e sie^ na terenie dzielnicy žydowskiej. W punktach kontroli pod mostami Zamarstynowskim i Kleparowskim Niemcy i Ukraiňcy z žandarmerii pil-nuj^, žeby nikt nie przeszmuglowal kawalka chleba albo woreczka maki. Nie wiedzialam, že i mame^ prze-szukuj^ codziennie z t^ podniecon^ gorliwosci^, jaka^ demonstruj4 spuszczone z laňcucha mysliwskie psy. W czasie pierwszej kontroli, uražona, stawiam opôr. Wtem ukazuje sie^ zarzadzenie, že do dzielnicy žydowskiej maj4 sie^ przeniesč wszyscy lwowscy Zydzi, my zostajemy, gdyž niemieccy pacjenci ojca potrzebu-J4 dentysty w centrum miasta. To dobrze, bo w na-szym mieszkaniu od pewnego czasu ukrywaja^ sie^ dwie kobiety bez przepustek: matka ojca i jej siostra. Wzbiera trwoga: Niemcy nasilaj^ akcje, raz zgar-niaj^ starców, raz dzieci, kiedy indziej chorých i per-sonel z žydowskiego szpitala - wszystkich wykaň-czaj^. W fabryce tež podkr^caj^ srubej oglaszaj^, že dokumenty poswiadczajace prace^ musza^ zawierač Komin 247 pieczyč policji. Pracuje nas tam okolo dwustu osob: Zydzi, Polacy i trochy Ukraiňców, szesciorgu nie pod-stemplowuj^ legitymacji, w tym mojej. - Za mloda na potrzeby przemyshi zbrojeniowego - orzeka Nie-miec. Nie mam juž prawa žyč. -wv Mama chowa mnie do kryjówek na terenie fabry-ki: na strychu, w piwnicy, pod schodami laczacymi kondygnacje. Po zmierzchu wymyka siy do domu, žeby zobaczyč, czy nic siy nie dzieje. Raz wraca biala jak papier, z odmienionymi rysami twarzy (oblicza zdjyte bolešci^ zastygaj^, zatrzymuj^ siy w chwili, która zadala cios): mieszkanie zapieczytowane, dozorca opowiedzial, jak to Niemcy przyszli zgarnač inna^ žydowsk^ rodziny z tej samej kamienicy, ale jedna z aresztowanych wykrzyknyla: - Dlaczego tylko nas zabieracie?! Ja wskažy, gdzie tu jeszcze ukrywa-J4 siy Zydzi. - I przyszli, wyci^gnyli babciy i ciociy, ojcu pozwolili zostač, a on, že nie, nie zostawi mat-ki w niebezpieczeňstwie, i powiežli ich transportem do Belžca. Po drodze kázali opuscič wagony lekarzom i pielygniarkom (dowiemy siy o tym od kolegi oj ca, który w ten sposób ocalal) - tata nie wyszedl. Odtad mama žyla tylko jednym: ukryč mnie tak, žeby nie znaležli. (Palce jej dloni wciaž odbywaj^ wy-drówky po czole, w ty i z powrotem, w ty i z powrotem). Spimy na jakichš deskách, a ona, czuwajaca, czysto 248 Pieklo ocalonych mnie budzi: - Wstawaj, slyszy kroki, schowamy siy gdzie indziej - bo Niemcy robili nocne naloty w poszu-kiwaniu Zydów bez przepustek. Któregos ranka znów mnie szturcha: - Szybko, szybko. - Na podwórzu fa-brycznym stoja^ kilkusetlitrowe cysterny na farby, mama sprawdza: jedna, z lakierem bezbarwnym, jest niepelna. - Wejdž do niej - pokazuje - staň na drabin-ce. -1 stoj y tak z pól godziny, dopóki mnie nie wywola. Póžniej dlugo myj y siy terpentýny, skóra swierzbi. W sierpniu 1942 przeprowadzajy akcjy, która trwa trzy tygodnie. Zabierajy szesčdziesiat czy osiemdzie-siat tysiycy Zydów. Siedzy wlasnie w pokoju mamy, gdy raptem dostrzegamy przez okno trzech gestapo-wców wchodzacych do biura dyrektora. Pytaje o cos Leinwalda, pracownika, który targa jakas skrzyniy. Na ucieczky juž za póžno. W rogu pokoju, przy scia-nie, stoi ogniotrwala želazna kasa - mama obmacuje J4 i odsuwa (jakim cudem ona, taka watla, z kruchymi palcami, tego dokonala?), a wtedy, ku memu zdu-mieniu, ukazuj 4 siy mate drzwiczki do fabrycznego komina. Mama mnie tam wpycha: - Stoj tutaj, wyjmy ciy po wszystkim. Potem, z oddalenia, przenika jeszcze jej glos: - Pa-nie Leinwald, nie wiem, dlaczego gestapowcy kaža^ mi isč z nimi. Moje dziecko stoi w kominie, jesli nie wró-cy, niech J4 pan wypusci. Ostatnie jej slowa, które slyszy. Komin 249 - Jak to, panie Leinwald? Co pan möwi, panie Leiwald? - wychodzy na fabryczne podwörze, roz-gladam siy za gestapowcami, chcy, zeby mnie zabrali, ale nikogo nie ma, podwörze razi pustk^. Pytam siy w niej jak po wymiecionej z dramatu scenie, az zauwa-za mnie Zydöwka Sonia, znajoma mamy, buchalter-ka: - Na milosc bosk^, co ty tutaj robisz?! - Ja na to, ze chcy do wiyzienia, gdzie mama, a Sonia tlumaczy: -Ty mamy nie znajdziesz, ty siy ratuj. Nie chcy siy ratowac, powtarzam w kölko, ze nie mam juz zycia, nie mam rodzicöw, nikogo nie mam, ale Sonia nie ustypuje. - Zalatwiy ci papiery. Möwisz dobrze po polsku, nie masz semickiego wygladu. Nas tu czeka zaglada. Blakam siy po terenie fabryki jeszcze jakies dzie-wiyc dni - nikt nie zwraca na mnie uwagi, nie wiem, czy cos jem, pijy, gdzie spiy - pamiyc mosci sobie prözniy, przeganiajac ten czas w obszary niepamiyt-ne. Trwa to do momentu spotkania z falszerzem: do tego popoludnia, gdy Sonia prowadzi mnie do ma-lej, zaciemnionej kanciapy przy waskiej kamienistej uliczce z dala od glöwnych traktöw, po ktörej prze-chadzaj^ siy niczyje, blykitnawe golybie. W kacie niestary myzczyzna w okularach pisze cos zawziy-cie, nie wstaje na nasz widok, podnosi wzrok do-piero, kiedy Sonia odzywa siy cicho: - Popatrz na tq 250 Pieklo ocalonych dziewczynky - i to spojrzenie zdaje siy przeswietlač na wylot každý fragment mojej twarzy. - Ujdzie -kwituje lustracjy falszerz, odwraca siy plecami, zaniká w pomroce. W metryce, która sporzadza, nazywam siy Mu-szyňska Ludwika, urodzona rok wczesniej, žebym nie byla za mloda, z matki zmarlej przy porodzie i ojca, co walczyl w polskim wojsku i wywiežli go na Sybir. Do metryki falszerz dolacza dokument meldunkowy z urzydu miasta, a Sonia wytrzasniyty skads formu-larz z nowym pošwiadczeniem zatrudnienia w fa-bryce. Robota jest lipna, normalnie pieczatky stawia siy na podpisie, a tu podpisy widnieja na pieczatce, dlatego Sonia radzi, žebym starala siy okazywač te papiery jedynie w sytuacji wyžszej koniecznošci. -Najlepsza metryky wystawiasz sobie wygladem i zachowaniem - podkresla, szykujac mi walizeczky z bielizna na zmiany i sukienka, i zarysowujac planý na najbližsza przyszlošč: pojady do przygodnej malej miejscowosci, powiem, že cierpiy na suchoty, dlatego muszy pič codziennie dužo mleka i oddychač swiežym powietrzem, a ona, Sonia, bydzie do mnie pisywač i przysylač pieniadze. Lecz ja nadal siy opieram, nie chcy wyježdžač, odcinač siy od swiata, który znalam. - A ksiažky o Macie Hari czytalas? Teraz ty ja zagrasz, a im lepiej to uczynisz, tym wieksze szanse, že wygrasz žycie. - Sonia milknie, wiedzac, že trafila Komin 251 celnie: skoro Mata Hari mogla udawač kogos innego, to dlaczego nie ja? Przed wieczorem mam opuscič getto przez dziury w ogrodzeniu, potem zedrzeč opasky z gwiazda^ Da-wida i pójsč na dworzec kolejowy. Przy požegnaniu Sonia nakazuje mi isč szybko, nie ogladač siy za sie-bie, lecz ja siy odwracam i w mig pojmujy, przed czym chciala mnie uchronič. Mój ostatni obraz getta to budynek ozdobiony trzynastoma trupami - tego dnia powiesili caly Judenrat. Idy na dworzec jak žona Lota. «* Poci^gi dla cywilów maja^ przyjechač dopiero rano, wiyc spydzam noc w poczekalni. Udajy, že špiy, ale do snu mi daleko, placza^ siy, rwa^ i kotluja^ mysli: co dalej? dokad jechač? a ješli zdradza^ mnie dokumenty? Ktos obok chrapie, zažywna kobieta odmawia zdrowaski, jakis facet poci^ga z butelki. Czy to možli-we, by nikt nie domyslil siy, kim jestem? Ze šwitem stajy w kolejce do kasy. Myžczyzna przede mna^ kupuje bilet do Tarnopola. - Dokad? - kasjerka ma pólprzymkniyte powieki, jak moja przedwojenna laika. - Do Tarnopola - odpowiadam szybko. W poci^gu zajmujy miejsce w kacie przedzialu, nie odzywam siy, žeby nie przykuč niczyjej uwagi. Ru-szamy. Po kwadransie stajemy w polu, slychač strza-ly, znów ruszamy, w naszym przedziale sadowi siy 252 Pieklo ocalonych czterech Ukraiňców. - No, zalatwione - puszcza oko jeden do drugiego. - A co sie^ stalo? - ciekawi^ sie^ ludzie. - A jakas Zydowica uciekala ze Lwowa, to sie^ z nia zrobilo porzadek. - Ukrainiec ukazuje w usmie-chu nadžarte próchnica zeby, uderza dloňmi w kola-no: - No dawajcie, kto stawia? - Ktos wyjmuje butel-k^, która kražy z rak do rak, teraz moja kolej. - Nie, dzi^kuj^ - próbuje^ sie^ wykr^cič, jeszcze nie znam smaku wódki. - Pij, glupaja - on nalega, a mnie dopadá strach, wielki, kasliwy strach, že skúpia na mnie zainteresowanie, i biore^ od mordercy butelk^, lykam i raptem krew uderza mi do glowy, krztusz^ si^, kaszl^, a oni, rozbawieni, smieja sie^ do rozpuku. Mam tylko jedno pragnienie: wyjsč stád, nie oddychač tym samým kwasnym, brudnym, zepsutym powietrzem. Po kilku godzinach pociag zatrzymuje si^, w oknách budynku stacyjnego dostrzegam doniczki, a w nich jaskrawoczerwone pelargonie, jak u babci w Horo-dence. Wysiadam. -wv Tkwie^ z walizeczk^ pošrodku peronu, rozgladam si^. Kopyczyňce - odczytuj^ nazwe^ miejscowosci wy-ryt^ na drewnianej fasadzie dworcowego ceglaka. Ktos w kolejarskim ubraniu obserwuje mnie z prze-ciwleglego kraňca peronu, pewnie domysla si^, kim jestem - zbliža si^, zagaduje: - A panienka ze Lwowa, tak? Panienka przywiozla cos na handel? Komin 253 - Nie, proszy pana, ja mam gružlicy i muszy pič dužo mléka, zmienič klimat. - A to siy dobrze skladá - kolejarz unosi czapky i wyciera dlonia^ spocone czolo - bo mam w gospo-darstwie dwie kozy, a jedna^ dojn^. Wprawdzie dziatek u mnie czworo, ale miejsce dla panienki tež siy znaj-dzie. Ceny obgada pani z moja^ star^. Rodzina Bartoszynów zajmuje maty domek, który dostala od dyrekcji kolei. Czysto tu i sýto. Gospody-ni stawia przede mna^ michy barszczu z kartoflami (jem zachlannie, každým nerwem, jem, jakbym snila, že za moment prysnie ten dziwny, laskawy sen) i traj-kocze: každý wie, že we Lwowie nie ma co jesč, tutejsi W0Ž4 tam prowiant, a przywoža^ ubránia. - A panienka nic ze soba^ nie ma? - zdumiewa siy. Dajy jej dzie-wiyčset zlotých za miesiac z góry, niedužo, normalnie za lokum i utrzymanie, wszystkiego mam tysiac. Co bydzie dalej, nie wiem. Teraz trzeba siy zameldowač. Bartoszyn uspokaja, že na posterunku nie byda^ robič trudnosci, flaszky im zaniesie, to czemu maja^ byč przeciw. Nie byli. Ja zas rozgladam siy za praca^ - a o nia^ trudno. Zglaszam siy, jak inni z dužymi problémami, na roboty do Niemiec, lecz w punkcie zbornym zerkaja^ na metryky i odsylaj^ za rok, jestem za mloda. Któregoš wieczoru Bartoszyn przyprowadza na nocleg myžczyzny, który chce zorganizowač 254 Pieklo ocalonych w Kopyczyňcach zwózky drewna wysylanego póžniej do niemieckich fabryk i szuka kogos, kto choč trochy zna niemiecki, bydzie stal na stacji, odbieral od chlo-pów klody, mierzyl je i nadzorowal zaladunek na lory. - Može ja siy nadám - proponujy natychmiast i ten obcy, przeegzaminowawszy mnie trochy, siy zgadza. Doježdža raz w tygodniu z Czortkowa, gdzie mie-šci siy centrála firmy, rozmawiamy o tym i owym, a kiedys zagaduje: - Sluchaj, Lidka (tak mnie nazy-wali), wlasciwie co ty tutaj robisz? - i z tym pytaniem zawala mi siy ten kruchy kopyczyňski rabek swiata, na którym próbujy dryfowač w strony ocalenia. A on przyszpila: - Bajki opowiadaj Bartoszynowi, mnie powiedz prawdy. Brzyczy zablakana w firance mucha, na zewnatrz Bartoszynka doi kozy. - Nie wiem, co panu przyszlo do glowy - starám siy patrzeč mu w oczy, choč umkny-labym szybko w pierwsz^ lepsza^ szczeliny, w jakas rysy na stole, na szybie, ale on przetrzymuje mój wzrok, rozci^ga go niby gumowa^ linky: - Mnie to nie zaležy, Lidka, ale jakbys byla w klopocie, možesz siy do mnie zwrócič. Swój chlop jestem. Odtad nie zaznalam ulgi. Jesli on poznal, že jestem Zydówk^, to inni tež siy zorientuj 4. Kopyczyňce osa-czaly, dlawily; jak przedwiosenna marzanna w zimných jeszcze wodach topniala we mnie, kurczyla siy Mata Hari. Komin 255 Przed Wielkanocy Lonka, córka Bartoszynów, chce wiedzieč, kiedy idy do konfesjonalu, bo na šwiyta wszyscy siy spowiadajy. Klamiy, že juž bylam. Ko-sciola siy nie boj y. We Lwowie ojciec zabieral mnie na dlugie piesze wycieczki, zawsze do innej dzielnicy, wstypowalismy do swiytyň, uczyl mnie, jak mam siy w nich zachowywač. Czulam siy bezpieczna w maje-statycznym chlodzie rozmodlonych murów, w nie-bosiyžnych ramionach luków, w pólmroku utkaným z niepoliczalnych poruszeň tajemnicy. - To wszyscy przyjmiemy komuniy - cieszy siy Lonka, záplata koňcówky polužnionego warkocza i papla, jak to w sasiednim miasteczku Zydówka uda-jaca katoliczky w chwili, gdy Cialo Paňskie dotknylo jej jyzyka, w mgnieniu padla trupem. Ale ja nie bojy siy kosciolów, bojy siy tylko ludzi, biory do ust bialy, wiotki, niemal przezroczysty kra-žek. -wv Najgorsze sy noce. Nykajy pytaniem, kim jestem, Lilky czy Ludwika? Czy ty chlopsky bezmyslny dziew-czyny, której roly gram za dnia, czy tamty lwowsky nastolatky, otoczony pieczolowity trosky ludzi i my-drosciy ksiyžek, zawierzajycy perspektywom otwiera-jycej siy wolnosci? Mam zwalczač w sobie Ludwiky czy Lilky? Moje noce w udryce rozdwojenia oduczaly siy 256 Pieklo ocalonych snu, a nawet jesli ten brat mnie we wtadanie na krotko, tež rozszczepiat siy na pót. W lipcu 1943 na gtównej ulicy spotykam sasiada, zawiadowcy stacji. Gaduta z niego: co stychač, panno Lidko, jak zdrówko, panno Lidko, raczki calujy, panno Lidko, a wczoraj u nich, na imieninach žony, to do-piero wesoto byto i gwarno, Hans, ten z gestapo, tež przyszedt i Bimo Jaremko, Ukrainiec. - Pani go zna, prawda? Och, trudno to nazwač znajomoscia, chodzilismy we Lwowie do tej samej szkoty, starszy o dwa lata, za wolnej Polski uwažal siy za Polaka, za czasów so-wieckich byl Ukraiňcem, a za Niemców folksdojczem. Miesiac wczešniej Lonka zabrala mnie na jakaš bibky. Grat patefon, taňczace pary owijaly sine kleby papierosowego dymu, z ktorých raptem wylonita siy jego postač. Przedstawili nas: - Poznaj, to jest lwo-wiak. - Bardzo mi milo, padám do nóžek - lasit siy Jaremko, ale kiedy wracalam do domu, wziat mnie pod ryky, nachýlil siy i wysyczal: - Myslisz, že ciy nie poznalem? Sprytna z ciebie Zydowica. Nie bój siy, swojak ze mnie, nie bydy gadal. Zawiadowca stacji, detektujac siy každým slowem, opowiada, jak to Jaremko, popiwszy sobie na imieninach kolejarzowej, zaklinal siy, že jestem Zydów-ka, dlatego Hans zapisal moje dane i od razu z rana wystali je do Lwowa z zapytaniem, czy sa zgodne Komin 257 z tamtejsza^ ewidencj^. Goraco bije od rozgrzanego trotuaru, czarny kundel z wywieszonym jyzorem szu-ka schronienia w cieniu markizy sklepu z artykulami želaznymi, klaskaja w bruk podkowy konia ciagnacego furmanky z sianem. - A niech sprawdzaja - usmie-cham siy. - Može mi znajda jakiegoš žydowskiego dziadka, przeciež maja na tym punkcie idée fixe. -I mówimy sobie uprzejme „do widzenia", zawiadowca podaža w swoja strony, ja na dworzec. Do Lwowa nie pojady, getto juž zlikwidowane, wiyc do jakiego wsiasč pociagu, który kierunek wskazuje ocalenie? - Lidka - ktos mnie wola znajomym glosem, može to zwid nasaczonej adrenalina wyobražni, može od-prysk sennej paplaniny rozszczepienia. Obojytnie, w której jestem rzeczywistošci, wzrok potwierdza: stoi przede mna Anatol Leopold Papierkowski, mój boss. - Proszy o przeniesienie na inna placówky - mój glos stáje siy nienaturalnie wycieniony, jakby wisial najednej strunie. Szef ruchem ryki wskazuje przysta-cyjny zagajnik, pomože mi - zapewnia - ale chce wie-dzieč wszystko. I w tym brzozowo-olchowym zagaj-niku, rozedrganym plamista gra swiatla i cieni po raz pierwszy od dwóch lat przyznajy, že jestem Zydówka, a wyznanie to uwalnia Izy - skrystalizowaly siy, sa jak szklane kulki. Boss siy nie dziwi, mówi, že takich jak ja jest wielu, potem jedziemy do Czortkowa, przekazuje mi klucz 258 Pieklo ocalonych do malego pokoju przy ulicy Kolejowej osiemnaš-cie. - Czekaj na mnie - poleca i znika. W tym pokoju, schludnym, jasným, nie ma wody ani wygódki. Mijaja^ dlugie, ghiche godziny, chce mi sie^ pič, próbuje^ drzemač, otejpič pragnienie. W nočnej szarzyžnie wahaja^ sie^ kontury sprz^tów. Wtem klap, klap, krople stukaja^ w parapet, wystawiam po nie kubek - lecz to deszcz przelotny, jak trzepoczacy po-blyskujacymi skrzydelkami owad. - Wody - j^cz^. -Oj, glupi, nie pomyslalem - mityguje sie^ boss naza-jutrz. Jest uprzejmy i trochy rozkojarzony. (Dziala w podziemiu i sam sie^ ukrywa, jak dowiem sie^ póž-niej, a ŕirm^, w ktorej pracowalam, založono po to, by uratowač grupe^ warszawskich Zydów). Teraz kaže mi stawič sie^ nastepnego dnia na spotkanie z dyrek-torem przedsi^biorstwa i znowu wychodzi - gdzie nocuje, dokad zmierza, nie pýtam. Zglaszam sie^ do biura glównej dyrekcji, a tam drzwi obite skór^, urz^dnicy, elegancki wystrój, sekretárka grzecznie wskazuje mi krzeslo i ŕormula-rze do wypelnienia. Potem zaprasza do dyrektora. Zza wielkiego biurka podnosi sie^ przystojny m^ž-czyzna - Zyd jak nic. Rozmawia ze mna^ oŕicjalnie, wypytuje o kwaliŕikacje, na koniec zapowiada, že sie^ odezw^. Trzy doby póžniej, wieczorem, pojawia sie^ w moim pokoiku z Papierkowskim i nieznanym mi czlowiekiem. Informuje, že dostalam posady w ŕilii Komin 259 w Brzežanach i z tej okazji pójdziemy na dob 1:4 ko-lacj^. Wlašciciel najokazalszej w miešcie restauracji przesciga sie^ w reweransach: padám do nožek wiel-možnego pana, wielmožny pan laskaw zamówič co zwykle?, niechže wielmožny pan i kompania zechca^ spoczač. A oni (dwóch jest z Warszawy) tryskaje humorem, wspominaJ4 wspólnych znajomych, obgaduj^ przedwojenne artystki filmowe, poruszaj^ nieznane mi zagadnienia - gdzie sie^ znalazlam? w jakim swie-cie? czy to skrzep oderwany z przeszlošci, zawisly w zakázanej przestrzeni, który za chwile^ rozleje sie^ w krwawa^ plam^? Siedze^ cichutko niby Cyganiatko i slucham, slucham, slucham... Nazajutrz wracam z biura z dokumentacja^ zwia-zana^ z moimi obowiazkami w Brzežanach i zauwa-žam jakás nálepky na slupie elektrycznym, która ma dziwna^ moc przyci^gania. Skrúcam w tamta^ stron^, a im bližej znajduj^ sie^ celu, tym wyražniej zbliža sie^ do mnie moja twarz, pod nia^ anons policji, že twarz naležy do ukrywajacej sie^ w okolicy pod falszywym nazwiskiem Ludwika Muszyňska Zydówki i že každý, kto doniesie o miejscu jej pobytu, zostanie wyna-grodzony. Tego wieczora Papierkowski potwierdza: u Bartoszynów byli policjanci, ci^gneH ich za j^zyk, wzi^li moje zdj^cie, dlatego teraz jak najszybciej mam jechač do Brzežan. Wsiade^ do poci^gu, gdzie odnajdzie mnie pewien mlody m^žczyzna w zielonej 260 Pieklo ocalonych marynarce i zapyta, czy jestem Ludwiky Muszyňsky, nastejpnie przejdzie do innego przedzialu. Zobaczymy siy w Brzežanach. «* Ow myžczyzna, Polak, Adam Kunz, dwudziesto-czteroletni, prowadzil tu filiy tej drzewnej firmy, bo lasy naokolo Brzežan strzeliste, žywiczne, jy-drne. Gdy wybuchla wojna, koňczyl politechniky. Nela, j ego dwudziestojednoletnia, niezwyklej úrody žona, szlachetna i lagodna, byla córky austriackiego oficera o nazwisku Mik, który zdezerterowal z ar-mii, gdy zakochal siy w Polce z Samboru i tu wraz z niy osiadl. Tuž przed šlubem z Nely Adam zgla-dzil pewnego gestapowca, dlatego obydwoje musieli siy ukrywač. Mieli kontakt z podziemny organizacjy, która nekalá Niemców glównie akcjami sabotažowy-mi. Ich milosč miala cos ze swiežosci rozwieszonych na wietrze przešcieradel, spojrzenia i gesty napel-niala triumfálnym, radosnym spokoj em intymnosci, czegos niepodzielnie wlasnego. Dysponowali jedným pokoikiem z podwójnym lóžkiem i maly kanapky - to na niej spalam. Ježdzilam teraz od wsi do wsi, do wójtów i sol-tysów i pilnowalam, žeby na okrešlony dzieň, gdy na stacjy w Brzežanach podježdžaly specjalne pocia-gi, zorganizowali dowóz odpowiedniej ilosci drewna. Za niewypelnienie zadania czekala ich kara. Z tých Komin 261 niedalekich podróžy przywozilam jajka, kaczki, kury, wi^c nie glodowalismy. Adam znalazl trochy wieksze mieszkanie - takie, co mialo drugie wyjscie, na wypadek, gdybysmy musieli zwiewač, bo wraz ze zbližaniem sie^ frontu rosyjskiego Ukraiňcy stali sie^ jeszcze aktywniejsi, zwlaszcza ban-derowcy, którzy, chodzac od domu do domu, urza-dzali na Polakach rzezie. Mieszkalismy na parterze i przed zapadni^ciem zmroku budowalismy zápory ze stolu i lóžek. Jednej nocy wala pi^sciami w drzwi. -Was ist hier, Schweine! - krzyczy Adam w tym szcze-gólnym natchnieniu, jakie uwalnia zagrožone žycie, i Ukraiňcy robia w tyl zwrot z korným sprasiwajtie. Bylo jasne, že jak dowiedza si^, že my nie Niemcy, nastejpnego dnia wróca. - Lepiej žebysmy nie byli wtedy trzežwi - Adam przed kolejná noca wyciaga butelke^ wódki, do tego ce-bule^ na zagryzk^ - jedyna, jaka byla w kuchni - i tak, popijajac, snujemy róžne opowiesci, a to o strachách dzieciňstwa, diablach z widlami kol^dujacych z anio-lami w mrožne wieczory chrzescijaňskich swiat, a to o wiejskich odmieňcach mamroczacych pod nosem niepoj^te zakl^cia, wymachujacych rukami do postaci ze swoich rojen, a to o grubych ciotkach i wiotkich przy nich, patyczkowatych wujkach, o stanach zapa-trzenia w gwiazdy wiodacych w obj^cia metafizyki, a takže o tym, co b^dzie po wojnie, gdy nastapi dluga, 262 Pieklo ocalonych zgaszona, ližaca niegojace siy rany cisza. W srodku nocy Nela juž siy slania i kladzie siy spač. - Cholera, jak nas tutaj wyržn^, to moja ciotka w Nowym Jorku nie dowie siy, co siy ze mna^ stalo -Adam przeci^ga siy, ziewa. - A wiesz, ja mam tež rodziny w Ameryce, tylko nie pamiytam nazwiska - zasypiam siy, wysilam roz-kolysan^ pamiyč, a Adam podsuwa žyczliwie: - Može Rozenberg albo Rozenkranc. Ten jeden, jedyny raz dal mi do zrozumienia, že wie. Noc minela spokojnie, jednak postanowilismy wy-jechač - Adam i Nela do Rabki, do ciotki, ja do Sam-bora. „Kochani moi - zwracala siy Nela w lišcie do swoich rodziców - posylam warn Lidky. Odnoscie siy do niej tak, jakbyscie odnosili siy do mnie, jest mi bardzo droga". Kiedy weszli Rosjanie i wrócilam do Lwowa, od razu napisalam do Rabki, že przežylam. -wv Adam przekonywal: - Tu siy zaczyna normálne žycie, poslalbym ciy do szkoly, ksztalcil, nie wyjež-džaj. - Ale w maju 1945 Polsky opuscilam. W 1971 Adamowi usuwali migdalki, nie zrobili przed operacj^ wszystkich badaň i wykrwawil siy. Taka^ mial, biedak, glupia^ smierč. Osierocil dwóch synów. Nely po raz pierwszy sprowadzilam do Izraela w 1988. Przeplakalysmy cala^ drogy z lotniska. - Cze- Komin 263 mu wyscie to zrobili, czemu mnie ratowaliscie? - py-talam. - No, a jak možná bylo inaczej? - Nela przy-patrywala siy palmom, ich rozcapierzonym koronom, dotad nie widziala žywych palm. - Taka mlodziutka bylas, dziecko jeszcze. Na jej i Adama czesč rosna^ w Jerozolimie piekne drzewka. Patrzac na nie, myslalam: každý polski Zyd, który przežyl, musial mieč swojego Poláka, ale to nieprawda - každý polski Zyd, który przežyl, musial mieč wiycej niž jednego Poláka. Neli przyrzeklam, že jak dlugo bydy žyla, niczego jej nie zabraknie. Poldka Papierkowskiego odnalazlam w 1957. Byl adwokatem w Krakowie, potem sydzi^. Nigdy nie przyjechal do Izraela. Umarl na guza mózgu. W tym samým 1957 przyszlo mi do glowy, že po-winnam odezwač siy do Bartoszynów, bo wtedy zni-klam bez slowa. Odpowiedzieli. Mieszkali we Wro-clawiu, a ich najmlodsza córka, pod koniec wojny okolo dziesiycioletnia, w obozie dla nowo przybylych w pobližu Hajfy. Dotarlam tam, zapukalam w drzwi drewnianego baraku. - Lidka, Jezus Maria, a ty co tutaj robisz? - drobná kobiecina wybaluszyla oczy. -To ty tež wyszlas za Zyda? - Wokól jej kolan pytala siy dwójka blondasków. Marysia Bartoszyn zwiazala siy z Zydem uratowanym z Auschwitz, paskudnym typem. To on zadecydowal, že wyjada^ do Ameryki. Nie chciala, nie wabil jej zaoceaniczny šwiat. Jak 264 Pieklo ocalonych dlugo tu byli, pomagalam im. Przed wielka^ podróža^ przyszla sie^ požegnač: - Lidka, jak mi b^dzie dobrze, napisz^, jesli sie^ nie odezw^, to wiedz, že w tej Ame-ryce mi žle. Zadná wiadomosč nigdy od niej nie nadeszla. -wv W sierpniu 1944 wrócilam do Lwowa i od razu skie-rowalam sie^ do starej niezburzonej synagogi, gdzie zglaszali sie^ uratowani Zydzi. Siedzi tam dwóch pejsatych. (Jak oni przežyli? -przemyka mi przez glow^). Pýtam grzecznie o liste^ ocalonych. Pejsaci wymieniaja^ spojrzenia, jeden zwra-ca sie^ do drugiego po žydowsku. - To jakas Polka, nie wiadomo, co z tym zrobi. - Jestem ZydówkaJ - burze^ si^, a drugi zapew-nia pierwszego: - Ona jest niebezpieczna. - Wtedy zaczynam deklamowač po hebrajsku wersy psalmu, ktorých uczy sie^ každé žydowskie dziecko, i wreszcie dostaje^ list^, lecz nie znajduj^ na niej nikogo bliskie-go, jedynie okolo pi^ciuset obcych nazwisk (przed wojna^ we Lwowie žylo sto pi^čdziesiat dziewi^č ty-si^cy Zydów). M0J4 uwage^ przyci^gaj^ cztery nazwi-ska o tym samým brzmieniu. - O, to cala rodzina sie^ uratowala - dziwie^ si^, a pejsaty potwierdza: - Tak, to jedyny taki przypadek w miescie, wlasciwie nie cztery, ale pi^č osôb, piata to ciotka, o innym nazwisku. Familia nazywala sie^ Thau. Komin 265 W miešcie powoli žólkly lišcie, podziemne soki wycofywafy siy, kurczyfy od zwiastujacych jesieň po-wiewów. «* Moje córki chciafy zobaczyč komin. Pojechalismy do Lwowa duž^ gromada^ - z córkami ich myžowie, dzieci. Po fabryce zostalo gruzowisko otoczone dru-ciana^ podziurawion^ siatk^. Komin, waski, z odhipa-nymi fragmentárni, pochylony jak zmurszaíe drzewo, przygladat siy nam zdumionym milczeniem chorego na demencjy starca. - Jak ty siy moglas w nim zmiescič? - pokrycila gtowa^ córka. Trzymajac siy za ryce, stalismy przy drucianej siat-ce niczym pielgrzymi przybyli do mekki, a šwiaťto padato na komin z ukosa, co czynilo go jeszcze bar-dziej zgiytym. História Lili Thau,zdomuChuwis, drugiej žonyAnatola-Avsha-loma. TSR Til CA I ierwsza^ matke^ stracilam w wieku pi^ciu lat I w Lucku na Wolyniu. Poszlyšmy do fryzjera. I Dzieň byl duszny i szary - sloňce utknelo gdzies za wykladzin^ chmur i m^czylo nas swoja^ niemoc^. Matka nagle chwycila sie^ za brzuch, dostala krwoto-ku - kucala w kalužy krwi, j^czac. Ktoš powiedzial, že mialabym braciszka, plakalam. Na jakis czas oddáno mnie na wychowanie do ciot-ki w Lodži. (Zgin^la póžniej w tamtejszym getcie). Ojciec, z zawodu zecer, oženil sie^ ponownie z Liza^ Teper, podobnie jak moja matka akuszerka^ kobieta^ rozwiedzion^ i bezdzietn^. Przenieslismy sie^ wówczas do Wlodzimierza. Ludzie wspólczuli Lizie, že bierze takie wychudzone i wym^czone dziecko. Do wybuchu wojny uczylam sie^ w žydowskiej szkole podstawowej, a potem w prywatnym gimnazjum žydowskim. W ro-dzinie nie rozmawialo sie^ w tym jazyku, choč w swi^ta mama zapalala swiece i przyrzadzala koszerne posilki. Rodzicom, niezbyt zámožným, nie zawsze starczalo 270 Pieklo ocalonych na oplacanie czesnego w moim gimnazjum, dlatego czysto wywofywano mnie z klasy i odsylano do domu. Niemcy zamkneH nas w getcie, które opletli dru-tem kolczastym. Nie musielismy przeprowadzač siy z tobolami, bo nasza ulica znalazla siy na terenie wy-znaczonym dla Zydów. Natychmiast dokwaterowali nam lokatorów: krawca Bechera z rodzina^ i niejaka^ pania^ Polakow^ z synem, tež akuszerky - do dwóch malých pokoi z maciupeňka^ kuchni^, ale za to w centrum miasta, naprzeciwko kosciola, kina i blisko parku. W kuchni Becher zainstalowal swoja^ pracowniy. Rytmiczny stukot maszyny do szycia wskrzeszal nor-malnosč, kolysal do snu. Dziyki protekcji mojej przyjaciólki Lili Zylber zostalam sprzataczka^ na posterunku žandarmerii. Práca nie náležala do ciežkich, každý o nia^ zabiegal. Sprzatalam gabinet oberwachmistrza Einhorna i pokoje žandarmów nižszej rangi - traktowano mnie dobrze, szczególnie starszy žandarm Schacht o wy-stajacych krzywych zebach. Mial córky w moim wieku i lubil o niej opowiadač. Na imieniny przynioslam mu kwiaty, bo czesto dawal mi papierosy dla ojca i trochy wydlin. Bardzo siy z astrów ucieszyl. -wv Judenrat kierowal operacj^ wysylania Zydów na przymusowe roboty - mnie poslali do fabryki marmolady usytuowanej poza gettem. Wyjmowalam Srebrna taca 271 pestki ze sliwek, a marmolada wydrowala do niemiec-kich žolnierzy na front. Wyobražalam sobie, jak Niem-cy, oblepieni marmolada^ strzelaj^ do ofiar. Jednego dnia, wracajac z pracy, u bram getta zobaczylam žy-dowskich i ukraiňskich policjantów gromadzacych lopaty. Niebawem wyszlo na jaw, že byty przeznaczone do kopania dotów w miejscowosci Piatydnie, dwana-scie kilometrów na zachód od Wtodzimierza. Niemcy popydzili tam Zydów i wszystkich zabili. W getcie wybuchla panika, rozpowiadano o szyko-wanej na nastypny dzieň wielkiej akcji. Mama, która pracowala w szpitalu na terenie getta, zdecydowala, že ukryjemy siy w schronie przygotowanym dla per-sonelu - možná siy tam bylo dostač, podnoszac wy-cieraczky, pod która^ zamontowano klapy. Ale mama chorowala na serce i w schronie brakowalo jej powie-trza. - Mam ausweis, nic mi siy nie stanie - uspoka-jata nas i wyszla na zewnatrz. Noca^ ciyžki, pospieszny tupot nad glowami zakomunikowat nam, že opróž-niaj^ szpital. Tak stracilam druga^ matky. Zastanawiatam siy, czy przed smiercia^ zdažyla odetchnač. Szóstego dnia w schronie skoňczyta siy woda. Od-tad jedno z nas wymykato siy w nocy, žeby J4 zdobyč. Padlo na mnie. Przesuwam siy z dwoma blaszany-mi kubkami w calkowitej ciemnosci, w podpierajacej j4 smolistej ciszy. Wymacujy szczeble drewnianych 272 Pieklo ocalonych schodów i kroczy powoli, schody trzeszczy niemilo-siernie, jakby krztusify siy winami wszystkich prze-mierzajycych je kiedys ukradkowych kroków. Nagle wyczuwam, že znikla wiodaca na strych drabina, sly-szy niecierpliwe, napiyte „pst" i oblewa mnie snop bialego swiatla latarki, w którym upiorzejy dwa za-rošniyte oblicza jakichš žydowskich uciekinierów. Spuszczajy mi sznurek, przywiyzujy do niego kubek, oni napelniajy go i ty samy drogy posylajy do mnie, na dol - woda kolebie siy, wylewa, chlupocze, wierz-ga, zostaje jej zaledwie tyle, že každý w schronie može zwilžyč usta. Nazajutrz na górze znowu glosy, žydowskie i nie-mieckie. Najwyražniej Niemcy sprowadzili pod eskorty grupy niedobitków z pierwszego pogromu, žeby oczyscili szpital, w którym teraz majy byč koszary. -Wychodzimy - decyduje ktos, bo bez jedzenia i wody i tak nie mamy szans. Unosimy klapy i opuszczamy schron: korowód zgiytych, chwiejnych, brudnych postaci, sunycy lekliwie, niepewnie, niby wygnaňcy z hadesu podyžajycy na syd ostateczny. Dolyczamy do sprzytajycych - Niemcy nie zauwažajy, že jest nas wiycej - tak smierč lasi siy, depcze nam po pietach, gra z naszymi oddechami. Po miesiycu koczowania w wiyziennych celách znowu znajdujemy siy w getcie, w dzielnicy Zarzecze, kytem u jakiejš rodziny. W szkole, w ktorej Niemcy Srebrna taca 273 urzadzili magazyn požydowskiej odziežy i pošcieli, sortujemy: bielizna oddzielnie, suknie, spodnie, ma-rynarki osobno - wszystko, co okrywalo kiedys syte, bezpieczne ciala i przechowalo ich ksztalty, zápachy, a odbiciom w lustrze przydawalo lekkosci lub powa-gi, zas po dezynfekcji za posrednictwem firmy Glazer trafialo do Niemiec i otrzymywalo tožsamosč nowych, aryjskich, jedynie shisznych cial. Szerza^ sie^ pogloski o nowej akcji, každý szuka ocale-nia u znajomych Polaków. - Uciekaj z getta - w glosie oj ca pobrzmiewa ton nákazu, uczepiam sie^ tego jak to-nacy brzytwy, odwracam sie^ na pi^cie i wychodz^. (Póžniej zawieszone na chwile^ sumienie odezwie sie^ ze zdwojon^ sila^ i b^dzie dlawič wyrzutem: zostawilas go samego, opuscilas wlasnego oj ca, podia). Kiedy pracowalam w fabryce marmolady, Polakowa wr^czyla mi adres Zebrowskich, malžeňstwa z dwoma synami (jeden mial chyba na imie^ Zbyszek) i córka^ Alicj^. Kilkakrotnie przynosilam im róžne rzeczy w za-mian za chleb czy maslo. Helena Zebrowska zawsze sie^ nade mna^ litowala. Wladyslaw, jej maž, Polák i ewan-gelik, jako inspektor nadzorowal žydowskie gimnazja w miescie, doskonale znal hebrajski. Teraz pracowal w biurze niemieckiej firmy Kreisel Landwirtschaft. To do nich pukám. Zebrowskiego jeszcze nie ma, lada moment ma przyjšč na obiad. Helena rozglada sie^ w poplochu, w przedpokoju nakladá na mnie plaszcz, 274 Pieklo ocalonych na kotku zawiesza kapelusz myža - jestem ptaszczem w kapeluszu. - Slyszalas, Helu? Zydów bij a - wita siy z žona Zebro wski. Helena rozkladá talerze, brzycza sztučce: - Wiem, ta biedna Dusia tu byla. - Dobrze, že poszta. - Zebrowski przyglada siy, jak czerwieň zupy rozlewa siy po bialej porcelanie. - To jeszcze dziecko, co ona zawinila. Bydac ptaszczem, poznajy wiecznošč, wiecznošč przylegam do wieszaka, zanim Zebrowski wraca do pracy, a Helena wola mnie do okna: szosa do Pia-tydni suna^ ciyžarówki wypelnione ludžmi o pochy-lonych gtowach, w które celuja stražnicy gotowi do strzalu. - Bardzo chcy ci pomoc, ale nie možesz tu zostač. - Helena splata i rozplata dlonie, kryci siy po pokoju, jakby szukata zgubionego przedmiotu, potem odprowadza mnie na ulicy, przy ktorej miesz-cza siy koszary. W ich pobližu mieszka Olesia, nasza byta stužaca, ktorej Sasza Rotenstein, siostrzenica mojej mamy, data na przechowanie wartosciowe rze-czy. Olesiy czesto odwiedzaja Niemcy z koszar, pew-nie dlatego na mój widok žegna siy, bo gdzie ukryč czlowieka w jedným malým pokoju z kuchnia? Tylko we wnyce drzwiowej przesloniytej kilimem. Ale wlas-nie puka gestapowiec, Olesia siada plecami do mnie, a on na wprost. Bydac kilimem, niemal nie oddychám Srebrna taca 275 ze strachu, ale za to zaczyna mi burczeč w brzuchu, wtedy Olesia lapie sie^ za swój. W koňcu Niemiec wychodzi. - Wyczuwal czyjas obecnošč, to pewne -przekonuje Olesia noca, która sp^dzam u niej. Rano radzi, žebym poszla na dworzec, bo tam przyježdžaja poci^gi z Polakami schwytanymi na ulicach, wywo-zi sie^ ich na roboty do Niemiec. - Powiesz, že jestes z lapanki, a dokumenty zostawilaš w domu, nikt ci nie udowodni, že ucieklas z getta. - Olesia maluje mi usta na czerwono, žebym wygladala na starsza i nie kojarzyla sie^ z zaszczuta Zydówka. Pierwszy raz mam takie wargi - lepkie, nieswoje, wyzywajace. Na dworcu wpadam na kolegy z gimnazjum, Zbysz-ka Krzysztofowicza, Poláka, który pracuje tam jako urz^dnik. - Lepiej wyjdž z poczekalni i pospaceruj po miescie - namawia - bo transport do Niemiec przy-jedzie za godzin^. A na dworze listopadowy, mglisty chlód. Drep-cze^ wt^iz powrotem, skulona, gdy raptem wyrasta przede mn^ inny mój kolega klasowy - Ukrainiec, Jurek Rogowski, ladaco, zabijaka, najgorszy uczeň. -Aha, Zidiwka - smieje sie^ pólgebkiem. To koniec: je-stem gola jak mysz koscielna, nie mam go czym prze-kupič, szlocham i zawodze; - Co ci z tego przyjdzie, že mnie zabija, jestem mloda jak ty, chce^ žyč. - Lecz on, nie zdejmujac tego pólušmiechu, szyderczego, mdlego, ci^gnie mnie na žandarmeri^. A tam pelni 276 Pieklo ocalonych dyžur Schacht. - Nie martw sie^ urzadze^ cie^ w getcie -uspokaja, odslaniajac krzywe, palakowate zeby. Poszlismy do žydowskiej rodziny Libersów z czte-rema córkami podobnými do leniwego i tlustego nie-dzielnego sloňca. - Oto wasza piata córka - przedsta-wil mnie Schacht. Nie wiedzialam wówczas, že zložyl mojemu ojcu, na którego natknal sie^ podczas akcji po mojej ucieczce z getta, obietnicej ješli kiedykol-wiek mnie spotka, pomôže mi. Po wojnie zeznawalam na jego korzysč. Nie wiem, co sie^ z nim póžniej stalo. -wv W getcie poznalam wtedy Mietka, mojego przy-szlego meža. Mialam osiemnascie lat, on trzydziesci. Strasznie sie^ zakochalam, poszlismy do lôžka. Mietek znalazl prace^ w fabryce szczotek i wydawalo si^, že žy-cie przyobleka jakás watla otulina zwyczajnosci. Bylo to zludzenie, podobne do obrazu, który - najpierw niewyražny, migotliwy, niejednoznaczny - w koncu zwodzi wyrazistosci^ kolorów i ksztaltów, by znów sie^ rozplynač. Któregos ranka slyszymy strzaly, zrywamy sie^ z ló-žek, wciaž nierozbudzeni, i podzimy na przelaj. - Dusia! - wola ktos, waham si^, przystaj^, alež tak: to Susza Wasong, kolega z gimnazjum. - Prudko, tutaj! - Poka-zuje droge^ do schronu, który wybudowal dla swojej rodziny. Žeby tam dotrzeč, trzeba bylo przejsč przez ubikacj^ - w przeraženiu wsadzam botki w kloaky - Srebrna taca 277 w sekundy wypelniaja^ siy cuchnaca^ mazi^, ale przeciež nie mogy ich zdjač - jestem przemieszczajacym siy fe-torem. W schronie tracy poczucie czasu, który obkur-cza siy i rozwleka jednoczesnie, zamazujac granicy miy-dzy noc^ i dniem, džwigajac dziwne, ciyžkie, osowiale démony Gdy zapadá ciemnosč, otwieramy klapy, žeby dostač siy do garnka dla kur; snieg rozmiykcza reszt-ki starego chleba, wygrzebujemy go, jemy lapczywie. Na zewnatrz nie milkna^ strzaly i krzyki, dopiero w wi-giliy Božego Narodzenia wszystko zaniká. Noca^ glosy pijanych Niemców odciskaja^ siy w skrzacym powie-trzu, potem znów nastaje cisza. Budka wartownicza sterczy w sporej odleglosci od schronu - nie ma wat-pliwosci, jesli uciekač, to teraz. Nakladamy na siebie biale przescieradla (s^brudne, kojarza^ siy z zszargan^ biela^ zapomnianego swiyta) i czolgamy siy po sniegu na drugú strony getta. Niedaleko, po aryjskiej stronie, mieszka sasiadka mojej szkolnej przyjaciólki, wielo-krotnie spotykalam J4 przed wojn^. - Pani Smalowa, proszy nam pomoc, mnie i narzeczonemu. - Sto-imy przed nia^ glodni, roztrzysieni, zziybniyci. - A to chodžcie do piwniczki, ciasno tam, ciemno, ale jutro cos siy wymysli. - Smalowa jest w odswiytnej, blykit-nej blůzce, obiecuje, na moj^ prosby, skontaktowač siy z Heleny Zebrowsk^. I Helena pojawia siy w piw-niczce, z pianem: niejaka Slodkowska, Polka, žona za-rzadcy wielu dobr na Wolyniu, przechowuje Zydów, 278 Pieklo ocalonych do niej sie^ udamy. Helena bierze nas pod reke^ Mietka i mnie, šmieje sie^ rozmawia donošnie, žebyšmy nie wygladali na zrozpaczonych. Slodkowskiej nie zasta-jemy - wyjechala z rodzina za Bug, do Hrubieszowa. Jej gosposia Blitzowa, Zydówka o pelnych, niebieskich oczach, funkcjonujaca na falszywych papierach, wdo-wa po adwokacie, który - zábrany do wi^zienia tuž po wkroczeniu Niemców, powiesil sie^ w celi z frasunku wywolanego obrotem spraw - decyduje, že na wlasna odpowiedzialnošč ukryje nas w schronie. Wie o tym tylko Januszek, syn Slodkowskiej, zdaje si^, že naleža-cy do AK, jak tež o tym, že od bezczynnosci popadá sie^ w obl^d, dlatego przynosi nam ksiažki (strasznie po-psulam sobie wtedy wzrok, m^tne, zakurzone swiatlo schronu zabielmialo zrenice) i na harmonijce ústnej wygrywa nam na pocieszenie róžne melodie. Blitzowa trzy razy dziennie unosi klape^ i spuszcza wiaderko z požywieniem: kartofle w mundurkach z sosem z sa-charyny, maki i octu, czerpie ze studni wod^, žebysmy mogli sie^ obmyč, ale to nie wystarcza i po pewnym cza-sie zaczynaja oblazič nas wszy. Raz - akurát Mietekbyl na górze, pomagal Blitzowej rabač drewno i rozmawial z nia, bo nie mogla dojsč do siebie po stracie meža -charkot samochodowego silnika rozdzwania okienne szyby i chwile^ póžniej („Nie zdažylem sie^ schowač", tlumaczyl Mietek) w drzwiach pojawia sie^ Slodkow-ska. - Kim pan jest? No, kim pan jest? - pada jedno Srebrna taca 279 z tych nieuchronnych pytaň každego melodramatu i, jak w každým melodramacie, intryga wychodzi na jaw, stawiajacbohaterówwnowej sytuacyjnej konfiguracji. Chloszcze nas brzytewny blask sniegu, omal nie powa-la gwaltowna agresja sloňca, gdy wezwani przez Slodkowska przemierzamy podwórze. A ona lezy w salonie na szezlongu w powabnym peniuarze z dlugimi, roz-szerzajacymi siy rekawami. - Na ile wyceniacie swoje žycie? - zwraca siy do nas, pól obracajac siy na kanapie. - Teraz nie mamy nic - odzywa siy Mietek - ale mój kuzyn w Palestynie jest bardzo bogaty. Jesli nas pani przechowa, odwdziyczymy siy stukrotnie. Slodkowska uderza lekko srebrna^ lyžeczk^ o por-celanowa filižanky, potem nieznacznie kiwa glowa. -Póki co niech wasza opiekunka przywozi mi wygiel na opal. -1 Helena Zebrowska raz w tygodniu ciagnela do nas wózek z wyglem. Od tej pory žylismy latwiej, czesciej wychodzilismy na góry, žeby siy umyč, zdarza-lo siy nawet, že snulismy piany na przyszlosč - i bylo to jakzjadanie zakazanego owocu z podstypnego drzewa. Jednego dnia podczas odwiedzin Heleny wspólnie jemy posilek, a tu ktos lomocze od frontu. - Wejdžcie do szafy - rozkazuje Blitzowa. Szafa jest pusta, bo Slodkowska juž dawno wywio-zla rzeczy za Bug. Naprzeciwko szafy wisi lustro, tak, že gdy niečo uchyli siy drzwi, možná dojrzeč, co dzieje siy na zewnatrz. Widzimy Niemców prowadzacych 280 Pieklo ocalonych Blitzowa^ i pana Najmarka z žon^, którzy niedawno dolaczyli do naszej kryjówki (prawdopodobnie wydala nas sasiadka, Ukrainka). - Bože, to koniec - szepce Mietek i čaty držy. Uspokajam go: - Poczekaj, zoba-czymy. Stoimy w szaŕie i stoimy, milczac. Po zmroku wy-chodzimy. Na stole talerze z niedokoňczon^ zupa^ spozieraj^ z wystyglym oczekiwaniem, w przedpoko-ju na wieszaku wisi myskie palto (pewnie Januszka) w dziwnym pomidorowym kolorze, z kieszeni wystaje rewolwer. Mietek nakladá plaszcz, pistolet zostawia -boi siy: Zyd z bronia^ dwa razy przywoluje smierč. Owi-jam siy welnian^ chust^. Na ulicy Ulaňskiej mieszka Polak o nazwisku Buba, który obiecat kiedyš Mietkowi miejsce w schronie za oplaty - tam siy kierujemy. Jest šwiyto Trzech Króli, wypelnione košcioly rozbrzmiewaJ4 nabožeňstwami, glošniki kolydow^ muzyk^, w niezliczonych lichtarzach plona^ šwiece, w centrum miasta žywi gorliwym blichtrem przeku-puJ4 bože zmilowanie, a tuž obok ciemna, wylud-niona otchlaň getta opowiada swoja^ niewysluchan^ historiy. Idziemy przez nie, a kiedy wreszcie osi^gamy cel, domu Buby nie ma - jedynie žerdzie spalonej chalupy i zastygly odór spalenizny, obok stodola z bydlem. - Buba przyjdzie - rozglada siy Mietek. - Przyj-dzie krowy nakarmič. Srebrna taca 281 Nad raném go zobaczylismy. Z wraženia siy prze-žegnal: - I co ja teraz z wami poczny, chalupy juž nie mam, Ukraiňcy spálili. - Wyci^gnal zza pazuchy ka-walek chleba, dal go nam i kázal isč dalej. Ale dokad? Wiedzialam, že niedaleko pewna Polka - której ziyč, syn rabina, doktor Jakir, nabywszy aryjskie dokumenty, zostal komendantem oddzialu partyzanckiego AK - przechowuje Zydów u siebie w schronie. Nazy-wala siy Zientalowa. Ale jej schron byl przepelnio-ny - ukrywalo siy w nim kilka rodzin, w tym Sasza Rotenstein. Znów wyruszamy w drogy. (Drogi bez koňca przyj-muj^ ksztalt pytli). W okolicy jeszcze jedna Polka dekuje Zydów - žona adwokata Karola Weryho-Da-rowskiego, dawna znajoma mojej mamy, zapukač do niej nie strach. W drzwiach stáje drobná, siwiu-teňka staruszka, matka Darowskiej, której w domu nie ma - nie odsyla nas, szykuje poslanie w chlewiku dla swiň, potem na srebrnej tacy przykrytej biala^ ser-wetka^ przynosi posilek z parujaca^ kaw^. W chlewie zostajemy ludžmi. Po dwóch dniach zaglada mloda Darowska, w fu-trze, swieža - po bardaku roznosi siy zápach jej per-fum. - O Bože, nie možecie tu zostač - wymachuje dloni^, jakby odpydzala osy. Na drogy wrycza nam pakunek: dwa bochenki jyczmiennego chleba i kale-sony dla Mietka. 282 Pieklo ocalonych Po wojnie dowiedzielismy siy, že na strychu prze-chowywala Zydówky Netelówny, która póžniej osie-dlita siy w Tel Awiwie. «* Dokad teraz? Ponownie do Olesi? Przemarsz przez miasto (po raz który to juž?) prawie pustými ulicami ma coš z udryczonej wydrówki w zgliszczach zlego snu. Olesia akurát przyrzadza strawy, nalewa nam do talerzy. Slyszala, že w Bielanach, wiosce položo-nej na polnoc od Wlodzimierza, sy polscy partyzanci, radzi, žebyšmy do nich dolaczyli. Wyprowadza nas na trakt, cichy, wyludniony i sinawo przemglony, a my wkraczamy naň niby dusze w odmyt, bez pieniydzy i dokumentów - namacalnych dowodów istnienia. Pod wieczór z rozrzedzonych pólmrokiem przydrož-nych zarosli wylania siy dach chaty. Nie unosi siy z niej dym, wewnatrz nikogo nie ma, okna wydajy siy slepé, sprzyty pokrywa kurz i przyzywajaca žalosč osa-motnienia. Wspinamy siy na przypiecek i zapadamy w gleboki sen. O swicie ruszamy dalej, na pierwszym zakrycie odwracam siy: nie widač juž chaty, zniknela. W Bielanach od razu natrafiamy na polskich žol-nierzy w rogatywkach. Dowódca, doktor Jakir, syn rabina, w partyzantce znaný jako porucznik Butrym, przydziela nas do pracy: Mietka przy czyszczeniu koni, mnie w kuchni. Partyzanci zarzynali prosiaki, z ktorých wyrabialo siy kielbasy i galaretky z nóžek - las Srebrna taca 283 spowijaly wonie obiecujace wieczne nasycenie. Jednak wkrótce oddzial Jakira powydrowal dalej, by przyla-czyč siy do regularnego wojska walczacego z Niemca-mi, a my, jak wielu Zydów, zostalismy. Bladzac po lesie, spotykališmy niedobitków z armii sowieckiej z Kazachstanu, Turkmenii i Tadžykistanu, uciekajacych przed niemieckim okraženiem, wsród nich antysemi-tów pelny gyby, co traktowali Zydów jak niewolników. Lecz jeden chlopak, Saszka, polubil nas, a mnie siy nawet oswiadczyl. Ježdzilismy rázem fury zdobywač jedzenie. Gdy nie dalo siy juž zniesč glodu, pewien žol-nierz z Tadžykistanu zaržnal konia, z którym przebyl szmat drogi. Jadl to mieso i zalewal siy Izami. «* Ja rozplakalam siy na widok ciyžarówek wypelnio-nych Rosjanami. Plakalam za wszystkie lata, kiedy moje serce bylo zhardziale. Nie wiedzialam, že zma-gazynowalo tyle lez. «* Przenieslismy siy do Warszawy. Mietek mial tu ku-zyna, który dostal službowe mieszkanie na ulicy Kar-lowicza i nas przygarnal. Pracowalam jako redaktorka w wydawnictwie Ksiažka i Wiedza. Raz, w 1953 lub 1954, w pedecie sprzedawali na kartki kalosze zwane przez lud trupiakami. Rozmawialam o tym z kolegy: -A wiesz, po wojnie we Wlodzimierzu w centrum mia-sta powiesili trupa, wiyc mial podwójny smierč. 284 Pieklo ocalonych - To ty jestes z Wlodzimierza? - nie daje wiary. -A ja mialem tam znajomego. - No to opowiadam mu moj^ historik ocalenia, o Zebrowskich, a on na to, že ich zna, že mieszkaja^ w Warszawie. Zadzwonilam natychmiast i Helena, nie zwlekajac, odwiedzila nas. Od tej pory czesto wpadala, przynosila mojemu syn-kowi Adasiowi (urodzil sie^ w 1947, zmarí tragicznie w 1989) pomaraňcze z delikatesów. Juž wtedy roz-myšlalam o emigracji do Izraela, Helena oponowa-la: - Dlaczego to wy macie wyježdžač? Przeciež nie uczyniliscie nie zlego. - Odpowiadalam, že trudno byč wciaž obywatelem drugiej kategorii. Nie marzylam o Palestynie, w domu popieralo sie^ ruch syjonistyczny o tyle o ile, czasem wrzucalo do pu-szek drobné na zalesienie czy inne potrzeby dalekiego kraju - ale w 1957 požegnalismy sie^ z Polsky. Helena postarala si^, žeby j ej znajome siostry zákonne wyszy-kowaly nam dwie puchowe koldry - tak nas wyprawila. Zaniechališmy kontaktów w 1967, bo nie chcieli-smy naražač Zebrowskich na szykany. Do Polski po-lecielismy dopiero w 1990. Zatelefonowalam. Helena i Wladyslaw juž nie žyli, odebrala Alicja. Po powrocie z Warszawy zložylam dokumenty pošwiadczajace, že Helena byla Sprawiedliw^. Alicja pisala: Dusiu moja kochana, wezoraj otrzymalam list z Yad Vashem. Jestem tak wzruszona, že nie Srebrna taca 285 mogq opanowač placzu. Jaka szkoda, že moja Mama nie dožyla tej chwili. Cieszq siq ogromnie i dziekujq, že takgodnie uczcilašjej pamiqč, chylq przed Tobq czola. Alicja miala raka gruczolów chlonnych, przeszla chemioterapiy, wyslalam jej peruky. Jej šmierč byla dla mnie ciosem. Póžniej goscilam w Izraelu jej córky z mežem i dziečmi: Aleksandrem i Justynk^. To Alicja chciala, žeby jej wnuczka nosila moje imiy. Može to prawda, že imiona wiaža^ rozsypaný po czasie pamiyč. História Justiny-Dusi Goldgraberz domu Gerszweld. \ I I Pekárni °Jca r°gale mialy pykáte, polu-\ J j krowane brzuchy. Zaczynalem je zjadač ^^^^^m od zlizania lukru. Moja siostra i dwóch braci lubili bawič siy mak^, za co, przylapani, dosta-wali lanie. Z ich ubraň wyfruwaly wtedy biale, jedwa-biste obtoczki pylu. Nasze miasteczko Korzec ležalo pól kilometra od granicy z R0SJ4 i jak wszystko, co na styku, zdawa- 10 siy jednoczesnie zamkniyte i otwarte, niby morze w zátoce. Po wybuchu wojny do 1941 roku ty okolicy okupowali Rosjanie, a potem Niemcy. Ci od razu zabrali siy za wylapywanie Zydów na roboty i každego dnia kogos zabijali. Cztery miesiace po tym, jak we-szli, zgarnyli z ulic trzystu mlodych i oklamali ich, že jada^ pracowač do Rzeszy. To Ukraiňcy wygadali siy, že wszystkich rozstrzelano jakies dwa kilometry za miastem - ciala wrzucono do wielkiej jamy. Póžniej nie jadlem juž rogali. Niemcy wprowadzi- 11 zarzadzenie, že Zydom wolno kupowač žywnošč 290 Pieklo ocalonych tylko przez godzine^ na rynku w niedziel^. Za stodola wypelniona drewnem na opal, obok piekarni, w specjalnym dole ukrylismy razem z ojcem beczke^ z cenniejszymi rzeczami, przykrylismy ja deskami. Dwudziestego maja 1943 o czwartej nad ranem esesmani wyp^dzili Zydów z domów na plac: osob-no kobiety i dzieci, osobno m^žczyzn. Moja matka, siostra i dwaj bracia pi^cio- i siedmioletni znaležli sie^ po jednej stronie, a ja z ojcem po drugiej. Odnosilo sie^ wraženie, že stoimy na dwóch odleglych tratwach dryfujacych w kierunku góry lodowej, z každá chwila olbrzymiejacej. Ta góra byl stôl, przy którym siedzial Niemiec - kázal nam podchodzič i opróžniač kiesze-nie. Mialem czternascie lat i pracowalem w niemiec-kiej komendanturze - robilem, co mi kázali, glównie czyšcilem im buty, te wysokie, wladcze, wyniosle buty. Pokazalem dokument poswiadczajacy moje za-trudnienie, ale Niemiec nawet na niego nie zerknal, zapewnil, že nie b^dzie mi juž potrzebny. Okolo dziesiatej przed poludniem ustawili ludzi w szóstki i pop^dzili osiem kilometrów za miasto. Na placu zostawili tylko m^žczyzn, w tym mnie i ojca. Stonce bylo w zenicie i omywalo bruk i fasády kamienic przezroczystym, oslepiajacym goracem, gdy na placu pojawil sie^ esesman w obryzganych krwia butach. Powiedzial, že možemy wracač do domów. Beczka 291 W naszym nie bylo juž nic oprócz leniwie wirujacego pierza. (Ukraiňcy zdažyli spladrowač mieszkania i wy-wiežč, co siy dalo, zaprzyžonymi wozami). Nazajutrz obwieszczono, že Zydzi mája przeniešč siy na jedna ulicy w malým getcie. Z piyciu tysiycy Zydów žyjacych w miasteczku zostalo tysiac, najwyžej tysiac dwiescie. O brzasku znów zabrali myžczyzn. Powiežli ich tam, gdzie dwa dni wczesniej zapydzili kobiety z dziečmi. Z glebokich jam wypelnionych zwlokami wydobywala siy nieodwracalna cisza. Kázali sypač na nia^ ziemiy. Ojciec rzucal piach na grób wlasnej žony i dzieci. Snilo mi siy biale pierze unoszace siy niemrawo w siným mroku naszego opustoszalego mieszkania. -wv W getcie przetrwalismy cztery miesiace. W wieczór poprzedzajacy ostatnia akcjy namawialem ojca: -Uciekajmy. - Odparl: - Ja juž nie mam sily. Rano, jak zwykle, zjawilem siy w pracy. Jeden z ofi-cerów wryczyl mi kawalek chleba i sto papierosów, chociaž nie palilem, wywiózl mnie za miasto, a potem nagle odbezpieczyl karabin i kázal isč przodem. -Uciekaj w lasy! - zawolal. - Tam sa partyzanci, masz szansy przežyč. Biegny, biegny, biegny. Z trzydziesci kilometrów da-lej natykam siy na trzech Zydów, uciekinierów z getta. Kopiemy ziemianky. Gryza nas robaki. Pod zimy nie ma co ješč. Wydrujemy z wioski do wioski, žebrzac. 292 Pieklo ocalonych Jedni daj^ troszky kartoŕli lub chleba, inni przegania-ja; - Won, bo mi tu Niemców na glowy sprowadzisz! U jednej rodziny spotykam lešnika Jozefa Szpa-likowskiego z Moczulanki. - Chcesz u mnie praco-wač? - przyjrzal siy moim ramionom, rykom. Zapew-nilem, že mogy robič wszystko. Pojechalismy. Spalem w stodole, w cieplym, miek-kim i pachnacym gnieždzie siana. Z chalupy obok dobiegaly odglosy krzataniny žony lešnika i jego siostry, smiech lub nawolywania dwojga dzieci - tu normalnosč bronila siy przed deprawacj^. Tylko kiedy drog^ przeježdžali Niemcy, wszyscy uciekali do lasu, bo gdyby mnie znaležli, to wiadomo, každý by dostal kuly w leb. «* Po póltora roku, gdy na te terény znów weszli Rosjanie, pojechalem ze Szpalikowskim wozem do miasta. Nasz dom, nietkniyty, zajmowali Ukraiň-cy. - Muszy zajrzeč do stodoly - oznajmilem. Smiali siy, že chcy siy poklonič krowom. A my chcielišmy wykopač beczky. Odnalazlem J4 bez trudu - sobie zostawilem niewiele, reszty dalem Szpalikowskiemu, bo byt potrzebujacy, mial rodziny. Zapytalem Ukraiňców, czy nie wiedz^, co siy stalo z moim ojcem. Powiedzieli, že kiedy zaczyla siy ostat-nia akej a, podpálil mieszkanie, to w getcie - i w nim splonal. Beczka 293 Znowu snilem pierze. Wkrótce przegonilem z naszego domu Ukraiňców, ale pod koniec 1945 Rosjanie zabrali siy do wylapywa-nia mlodych ludzi do pracy w kopalni w Donbasie i po-nownie poszukalem schronienia u lesníka. Przez trzy miesiace bytem w Moczulance fryzjerem (bo uczylem siy kiedys tego fachu), a kiedy branka do kopalni ustala, wrócilem do miasteczka. W1946 z grupka^ mlodych Zydów przedostalem siy do Lodži, gdzie zwiazalismy siy z organizacj^ syjonistyczn^. Dzieki niej zima^ 1947 dotarlismy nielegalnie do Izraela. *» Jakims čudem Szpalikowscy dowiedzieli siy, gdzie przebywam, bo w sierpniu 1963 napisali list z dola-czona^ fotografie i dedykacj^. „Ofiarowujy nasza^ podobizny na pamiatky dla paňstwa Krasnostawskich". (Ja siy wtedy nazywalem Krasnostawski). Bardzo chorowali, posylalem im lekarstwa. Po wojnie sze-sciodniowej w 1967 paňstwowe stosunki zostaly ze-rwane i kontakt siy urwal. Až w 1980 otrzymalem list z zachodniej Polski, bo tam przesiedlili siy Polacy, którzy nie chcieli žyč pod Sowietami. Szanowny Panie Meir. Bardzo Pana zdziwi ten list. Zamierzalem odezwač siq juž dwadziešcia lat ternu. Piszq w imieniu mojej mamuši Wladyslawy i zapytuje, 294 Pieklo ocalonych czy byl Pan naszym pacjentem w czasie II wojny šwiatowej na terenie lešniczówki podczas srogiej zimy, gdy uciekal Pan przed Niemcami. hqczq serdeczne pozdrowienia, žyczq Panu i rodzinie dužo zdrowia i pomyšlnošci w žyciu osobistym. Mój adres: Szpalikowski Jan, osiedle Blekitne jedenašcie A, mieszkanie cztery, Dzieržoniów Tak to sformulowal: pacjentem. Može myslal, že le-piej zachowač ostrožnosč. Ten Jas, syn lesníka, mial wtedy nie wi^cej niž dwa latka i nawet nie wiem, czy jeszcze žyje, bo list jest przeciež sprzed dwudziestu lat. Nigdy mu nie odpisalem. Zbieralem si^, zbiera-lem i nie zebralem. Pierze, które niekiedy porusza sie^ lekko w moich snach, jest czarne, pachnie spalenizn^. História Meira Agamiego, zmarlego w 2009. Rok 1933, park w nieokrešlonym uzdrowisku, Chasydzi i dziewczynka, autor nieznany. Lubilam zápach klejů do skór. Mój ojciec byl szewcem ortopedycznym w Przemyslu, mama prowadzila gospodarstwo. Gdy mnie urodzi-la, w jej organizmie utworzyl siy skrzep krwi, dlate-go wychowywalam siy u jej dwóch sióstr, przy ulicy Dworskiego czterdziešci cztery, a rodzice kilka do-mów dalej. Mamy odwiedzalam prawie codziennie i nie czulam jej braku. Czasami czula siy uražona, kiedy ciagnylam ciociy za rekaw i nalegalam: - Idzie-my do domu - ale prawdy možná ominač, zmienič siy jej nie da. Jedna z ciotekbyla zamyžna. Wujek, emerytowany oficer armii austriackiej, cierpial na astmy sercowa od pierwszej wojny, kiedy to nalykal siy gazów bojo-wych - z tego powodu dostawal renty, bo do žadnej pracy siy nie nadawal. Bardzo cenil kultury niemiec-ka, czytywal na glos Goethego, Rilkego, Heinego, tak že najpierw poznalam alfabet gotycki, a póžniej pol-ski. W domu mówilo siy po polsku i po niemiecku. 300 Pieklo ocalonych Mialam szesč lat, gdy na Przemysl spadly bomby. Ojciec zabral mnie ze soba^ do miasta, žebym, jak to ujal, przygotowala siy do žycia. Na ulicach jyczeli, wzywajac pomocy, ranni z obciytymi nogami. W kly-bach kurzu przemykaly koty z urwanymi ogonami. Nie wolno mi bylo rozpowiadač o tym, co widzialam i slyszalam, choč wszyscy widzieli i slyszeli to samo. Poszeptywano, že Polska zostala zdradzona i sprze-dana, szerzyly siy pogloski o przypadkach sabotažu -podobno rozkrycano srubki w samolotach wroga, žeby nie mogly uniesč siy w powietrze. Potem na krótki okres przybyli do Przemysla Niem-cy - zdažyli zabič na ulicach szesciuset albo siedmiu-set Zydów i zawarli pakt z Rosjanami: wieksza czysč miasta, ležaca na prawym brzegu Sanu, przypadla So-wietom, ta na lewym - Niemcom. My znaležlismy siy po rosyjskiej. Niebawem zginal mój przyrodni brat, syn ojca z pierwszego malžeňstwa. Nikt nie wie, zabili go Niemcy czy Rosjanie. «* W 1942, gdy w miešcie niepodzielnie panowa-li juž Niemcy, powstalo getto. Ciotka przekroczyla jego granicy jako jedna z pierwszych. Przez jakis czas za dnia przebywalam u niej, a na noc przenosilam siy do rodziców, ale w koncu wszyscy Zydzi musieli trafič do getta. Nasze poprzednie žycie zaladowali-smy na furmanky. Co siy nie zmiescilo, ojciec oddal Dziecko 301 na przechowanie Polakom: bižuterie^ futra. Obracal siq w krygu polskiej inteligencji, bo náležal do PPS, mial kontakty z Kedywem. Getto zaczefo siq stopniowo zmniejszač - jak forma pozbawiana tresci, jak cialo, z którego upuszczano krew. Choč bylam czujna, nie wiedzialam tego, co do-rošli, dreptalam po obrzežach prawdy. Raz w miesz-kaniu rodziców w eleganckim, odšwiytnym ubraniu pojawil siy mój wujek astmatyk. Obwiescil, že jedzie na roboty do Niemiec. Na wypadek omdlenia trzymal za pazuchy flaszky octu do nacierania skroni. W getcie zbližala siy akcja - tak wujek siy z nami požegnal. Ani jego, ani dwóch ciotekjuž wiycej nie ujrzalam. Wszyscy oni byli moi - odtad czulam siy sierot^. Plakalam. (S4 placze wylewajace siy z komórek najpierwszych, z naj-glebszych pokladów glebiny - tak plakalam). Pobieg-lam na plac, gdzie kazano zebrač siy Zydom, i dosta-lam po glowie, nie wiem od kogo. Przyniesiono mnie do domu nieprzytomna^ - ktos mnie uratowal. Ojciec zagrozil: - Jak bydziesz plakač, uduszy ciq - wtedy chwycilam dwa widelce i odparowalam: - Nie musisz mnie dusič, sama ze soba^ skoňczy, bez cioci nie mam po co žyč - i plakalam nadal, a w tym placzu wilo siy przynoszace ulgy postanowienie, že muszy siy zabič. Mieszkalismy na trzecim piytrze (w jedným pokoju trzy rodziny). Siadam na parapecie, wystawiam nogi na zewnatrz i przymierzam siy do skoku. Wtem czujy, 302 Pieklo ocalonych že ktos z krzykiem wci^ga mnie do srodka - to kole-žanka, wspóllokatorka przejrzala mój zamiar. (Može gdybym wtedy wyskoczyla, byloby lepiej, uniknyla-bym wielu udryk, które nie zdažylyby zawiazač siy w owoce. Im dalej w žycie, tym prawdziwiej widzimy, tym rzeczywisciej - udryki dojrzewaj^ razem z nami). Tymczasem getto podzielono na czysč dla pracuja-cych i niepracujacych. Mój ojciec prowadzil pracowniy ortopedyczn^, mial dyplom stemplowany przed wojna^ w Berlinie, wiyc nawet z Niemiec dosylano mu modele z gipsu - wykonywal buty dla pacjentów, ktorých ni-gdy nie widzial, a oni go chwalili. Ten zawód uratowal mu žycie, podobnie jak ojcu koležanki, co wyci^gnela mnie z okna, krawcowi. W getcie nie znalo siy dnia ani godziny - raz mo-gla byč akej a na pracuj acych, raz na niepracujacych, nie wiedzialo siy: byda^ wysiedlač czy nie. Lagier tež zaczal siy zmniejszač i ludzie rozgladali siy za jakims miejscem na ucieczky, lecz dziecko bylo strasznym obciaženiem, z dzieckiem trudniej przežyč, dlatego wielu rodziców je zabijalo, wielu dusilo je w bunkrach, niektórzy potem wariowali. Ojciec znalazl mi schronienie u któregos ze swoich znajomych, ale okropnie histeryzowalam i uparlam siy, že tam nie pôjdy, wiyc znajomy wzial inna^ dziew-czynky. Póžniej wrzucil J4 do Sanu i zniknal razem z pieniydzmi za jej ukrywanie - nigdy go nie znaležli. Dziecko 303 Pomyšlalam, že gdybym to ja byla ty dziewczynky, owinylabym jego sny zwojami zimných wodorostów i wypuklymi, zamglonymi oczami šniytych ryb. Ly-kalby siy snów. Jeden z kolegów oj ca handlowal bydlem i mial kontakt z przeložony sióstr sercanek Emiliy Malkowsky, która pochodzila z rodu Czartoryskich i ratowala žy-dowskie dzieci. - Pójdziesz tam - zakomunikowal. A ja, že w žadnym klasztorze zamknyč siy nie dam. Wtedy zaciygnyl mnie na strych z malým okryglym okienkiem jak z lilipuciego mikrokosmosu. Akurat trwala akcja. Z okienka widzy wysky perspektywy ulicy Mikolaja: Niemcy wylapujy dzieci, chwytajy je za nóžki i roz-bijajy ich glówki o šciany kamienic. Plony piramidy žywych i martwych cial, przemieszane z drewnem, podpalane benzyny lub ropy. (Przez wiele dni miasto przesiykal odór tej dziwnej spalenizny, a wiatr rozsie-wal popiól, który osiadal na okiennych parapetach i we wlosach). Na szubienicy wisi Zyd o nazwisku Mane, a po jego bokách dwa psy - kompozycja znudzonego hitlerowca. - Myslisz o smierci? - spojrzal mi w oezy ojciec. - Oto ona. Jesli nie pójdziesz do klasztoru, eze-ka ciy to samo. «* Polka Kazimiera Romankiewicz miala prawo prze-kraezač granicy gettowego lágru, bo pracowala tam w kuchni. Pozwalali jej zbierač obierki z kartofli 304 Pieklo ocalonych dla krowy, a w zamian dostarczač mleko dla dziecka komendanta lágru Schwanbergera. Kazka przemiesz-czala siy ciygniytym przez konia malým wózkiem, którym przewozila na aryjsky strony przykryte lupinami i szmaty žydowskie dzieci. Bylam za duža, nie zmiescilabym siy w wózku, wiyc jedna z kobiet plewiacych ogród komendanta založyla szeroki pas i obszerny peleryny - podwinelam nogi i uchwycilam siy pasa i tak przeszlysmy za bramy lágru. Tam do-strzegl mnie wartownik i zaczal strzelač, a ja bieglam, jak uczono, zygzakiem - ucieklam. Kazka juž czekala i zaprowadzila mnie do klasztoru. Zakonnice zajmowaly dwupiytrowy budynek przy ulicy Mickiewicza. Bylo ich szešč, dzieci szeščdzie-siycioro, w tym czternascioro žydowskich, a reszta -polskie sieroty, brudne, zawszone, chore. Wielu ich rodziców zabili banderowcy. Dziewczynki z rozciyty-mi brzuchami nie róžnily siy od nas, Zydówek - mialy tak samo rozwarte, wymoszczone strachem oczy. Siostra przeložona od razu przedstawila mi Ha-niy. - Pokaz Marysi - polecila jej - gdzie ma spač, wprowadž w žycie ochronki. - Nie dalam po sobie poznač, že wiem, kim jest Hania: córky znajomego mego ojca, Zydówky. W ubikacji objelysmy siy, poca-lowaly i wybuchly placzem. Potem dolaczyly kolejné dziewczynki: Zosia, Basia, Krysia. Tajne spotkanie w kloace, žeby nikt nie podejrzewal, že siy známy. Dziecko 305 Kiedys pierwsze piytro naszego domu zajeta ukra-iňska policja. A znaležli siy wšród nas trzej obrze-zani chlopcy, w tym Józio, maluch. Gdy siy u nas pojawil, wycieňczony, zawszony, wypelzaly z niego glisty. Bardzo uwažalyšmy, žeby nikt nie widzial, jak siy mu zmienialo pieluszki, dlatego robily to albo siostry, albo starsze žydowskie dziewczynki. Ukra-iňcy upatrzyli sobie wlasnie to dziecko, zabierali go do siebie, czestowali lepszym jedzeniem - bo u nas z myszami piszczala bieda - a Józio tak siy usmie-chal, tak usmiechal (bywaja^ dzieci, których usmiech odsyla do czegos pozaziemskiego, nietkniytego naj-mniejszym drgnieniem goryczy, pochodzacego sprzed pierwszego skaženia), že oni nosili go na rykách, ca-lowali. I Józio - trudno to wytlumaczyč - ani razu siy u nich nie zmoczyl. Dopiero gdy po paru godzinach stamtad wychodzil, wolal: - Marysiu, siusiu! -wv Niedaleko Przemyšla Niemcy odkryli Zydów w ukraiňskim klasztorze i zastrzelili szeščdziesiat osob. Takie wiešci obijaly siy nieslyszalnym echem 0 klasztorne šciany, ich groza zawisala w lukách kružganków. Na tydzieň przed wkroczeniem Sowie-tów Niemcy dokonali egzekucji na polskiej rodzinie 1 Zydach, których ukrywala. Jednak czworo dzieci tej rodziny zdolalo uciec, ale mieszkaňcy wioski, Polacy, przepydzili je ze slowami: - Wasi rodzice ratowali 306 Pieklo ocalonych Žydów? To i szkoda, že i z wami Niemiec nie skoň-czyl. - Wi^c dzieci poszly do nástupnej osady i tam dostaly kawalek chleba. Opowiedziala mi o tym jedna z ocalonych. Groza pútala sie^ pod nogami, tasila sie^ do nočných ciemnošci, utrwalajac bezsennošč. A one, siostry, przygarnialy nas, przytulaly. Siostra Ligoria Grenda. Siostra Bernarda. Siostra Longina. Siostra Leokadia -probantka. Siostra Alfonsa. Siostra Jakuba, która -gdy przybylam do klasztoru - kázala mi ukleknač. - Ja jestem Zydówka^ - sprzeciwilam sie^ - i nie wiem, czy žycie jest tego warte, žeby wyrzec sie^ tožsamošci. -Wtedy siostra Jakuba powiedziata: - Przykl^knij na koncu kaplicy i poruszaj bezgtošnie ústami, žeby to wygladalo na modlitw^. Udawatam tak miesiac, može dtužej i nigdy mnie nie ukarano, nie ustyszalam ztego slowa. To ja pytatam - chciatam wiedzieč, jaki jest Bóg, dlaczego jedným okazuje taskawošč, a innym nie. Kiedyš ksiadz przynióst kawatek ciasta. - Marysiu, otwórz dziubek, coš dla ciebie mam - ucieszyta sie^ siostra Jakuba. Wszystkie to bezustannie slyszalysmy, doswiadczaty-smy czystej radosci obdarowywania, gdy karmity nas, glodujac, jak matki piskl^ta. I ja pod wplywem ich mi-losci podjetam decyzj^, že chce^ sie^ ochrzcič. A siostry protestowaly: - Nie, ty masz rodziców i do nich wró-cisz. - Podczas bombardowania Przemysla kl^czalam Dziecko 307 przed ksi^dzem, calowalam j ego dlonie i blagalam 0 chrzest. - Jak spadnie bomba - odparí - udziele^ ci chrztu. - Bomba nie spadla. Po wyzwoleniu odmówilam powrotu do rodziców. Siostry przypominaly o czwartym przykazaniu: -Nie wracasz, grzeszysz. - A ja przeciež grzeszyč nie chcialam, wrócilam. Kiedy wybieralam sie^ do koscio-la na nabožeňstwa, ojciec mnie bit - chodzilam ze spuchni^ta g^ba. To bylo pieklo w piekle. Powiadaja, že wszystkiego jest na šwiecie po dwoje: jest rzecz 1 jest jej odpowiednik, by istniala možnošč odróž-nienia, i gdyby przy jedným nie bylo drugiego, nie byloby obu. A moje piekla nie miafy swoich odpo-wiedników, wzmacnialy sie^ uzupelnialy, stanowily jednosč: magme^ gorejacego cierpienia. -wv W szkole uczylam sie^ gry na fortepianie, bylam w klasie jedyna^ Zydówk^. Jeszcze przez cztery lata prowadzilam z ojcem wojne^ o religi^. W 1948 podjal decyzje^ o emigracji do Ameryki, gdzie osiadl jego brat. I wyjechalismy, najpierw do Szwecji, bo tu miala nadejšč dla nas wiza. Czekalo sie^ dlugo, musialam pójsč do pracy. Awanturowalam sie^ - nie zamierza-lam jechač do Ameryki, wolalam do Izraela, ale ojciec protestowal. Zagrozilam wi^c: - Jesli chcesz, žebym pozostalá Zydówka, zgódž sie^ na Izrael, jesli nie, wra-cam do Polski. - W koncu ulegl pod wplywem mamy. 308 Pieklo ocalonych Przyjechalam do Izraela sama jak palec. Ojciec nigdy tu nie byl. Mama dolaczyla do mnie po j ego smierci -i tu umarla. Mialam myža i dziecko, a potem jeszcze jedno. Zycie jakoš siy potoczylo, choč utrzymač siy z urzydniczej pensji bylo ciyžko. W Izraelu poznalam pewna^ Polky, krewna^ moich znajomych, która miala ojca Zyda i przebywala tu tu-rystycznie. Poprosilam, žeby odnalazla mi zakonnice. Zrobila to. Siostra Malkowska, przeložona, nie žyla - jej serce nie wytrzymalo napiycia tamtých dni. Siostra Alfonsa porzucila habit i powydrowala do Austrálii - jako pierwsza dotarla do Izraela i otrzymala tutaj medal Sprawiedliwej. Najdlužej žyly siostra Ligoria Grenda, która mieszkala potem w Zakopaném przy ulicy Jana Pawla II numer jeden, i siostra Bernarda, osiadla potem w Krakowie. Przyjechalam do Polski w 1986, a w rok póžniej wryczylam zakonnicom medale Sprawiedliwych. Bardzo ladná uroczystosč odbyla siy w krakowskim magistracie, zostalyšmy tež przyjyte przez biskupa Macharskiego. Hanka - ta, z która šciskalam siy w klasztornej ubikacji - nie chciala wrócič do Zydów. Rozumialam ja. W Polsce przynajmniej miala zapewnione žycie pozagrobowe, ja u Zydów - smierč, a po smierci pieklo - tak rozmyslalam juž jako dziecko. Ale o Hanky Dziecko 309 upomnieli sie^ krewni, odbyt sie^ wielki proces sadowy, oni wynajeK adwokata, ona nie - jednak to Hanka wygrata i zostala w Przemyšlu. Wyszta szcz^šliwie za maž, na rekach ja ten cztowiek nosit, za wielka byta j ego mitosč, by sie^ w nim pomiescič, dlatego z Hanka fruwat. Odwiedzali mnie wiele razy. Obydwojgu do-skwieraty tylko problémy zdrowotne, a emerytura nie wystarczata na leczenie. Hanka nie wyjawita nigdy, že jest Zydówka. Gdy-bym miata - jak ona - polskie dzieci, tež bym sie^ nie przyznata. Bo w Polsce byč Zydem nie wstyd, lecz sy-tuacja krepujaca. História Miriam-Marii Klain. AR amiyč jedno gubi, drugie znajduje. Na przyklad czyste koszule páchnuce jak pierwszy šnieg albo czarne ptaki w ceglanej lunie ognia. Okolicy, w której žylišmy w Radomiu, przy Mo-niuszki dwadziešcia dwa, zaliczano do bardzo dobrých. Mój ojciec, dentysta, mial gabinet w naszym piyciopokojowym mieszkaniu. Uczylam siy w prywat-nej szkole dla dziewczat. Swietnie siy nam powodzilo. W lecie wyježdžalismy do Rabki, bo moja siostra byla chorowita. Mama przy pomocy služacej zajmowala siy domem. Mieszkala tež z nami babcia. Na poczatku wojny mialam jedenascie lat, siostra siedem. W listopadzie albo grudniu Niemcy wysiedlili nasza^ dzielnicy, Zydów i Polaków - wyrzucili wszyst-kich z parzystych numerów. (Trzeba bylo opróžnič dom w ci^gu dwóch godzin). Przeprowadzilišmy siq na ulicy Rwaňsk^, a potem do getta na Szwarlikowsk^, gdzie mój ojciec wciaž pracowal jako dentysta. Prawa^ strong ulicy možná bylo przejšč z polskiej dzielnicy 314 Pieklo ocalonych do getta i z tego przejscia korzystali Niemcy, ale i žy-dowscy specjalisci: lekarze czy krawcy. W Radomiu powstaly dwa getta: jedno na Glini-cach, drugie wlašnie na Szwarlikowskiej. Pierwsza^ wywózky zorganizowano na Glinicach. Z naszego, wiekszego getta zabráno mnóstwo ludzi. Tego same-go dnia albo nazajutrz przyszly do nas dwie Polki -siostry, nauczycielki, pacjentki ojca - i zapytaly, czy jest cos, co chcialby przechowač, ocalič. - Wežcie moje dzieci - rzekl. Jedna z tých sióstr zawiozla nas na jakis czas na wies pod Radomiem, potem przebywalysmy u drugiej, która mieszkala w samým rynku, w domu z podwórzem przedzielonym parkanem. Po drugiej stronie bylo getto i szpital žydowski. Tymczasem doszly nas sluchy o kolejným wysiedle-niu. Postanowilam wrócič do getta i odszukač rodzi-ców. Po zmierzchu jedna z naszych opiekunek wyjyla desky z plotu, a my z siostry przešlizgnylyšmy siy przez szczeliny na tamta^ strony. Ani mamy, ani taty j už nie bylo - zostali wyslani do Treblinki. Zdecydo-walysmy jednak, že z getta siy nie ruszymy. Gdzieš po dwóch, trzech miesiacach pojawila siy wyslanniczka naszej kuzynki z Krakowa, Zydówka, która wygladala jak dziesiyč Polek. Nosila czarny, za-cieniajacy twarz kapelusz, taki, jaki zakladá siy w ža-lobie. Po aryjskiej stronie poruszala siy lekko, z wdziy-kiem, a nawet nonszalancj^, jakby brala rzeczywistosč Aryjka 315 w nawias i przypatrywala siy jej chytrze z ukrycia. Przyjechala z misja^ skontaktowania siy z pewnym lekarzem - nazywal siy Klajnberger - opiekujacym siy mala^ dziewczynk^, której rodzice uciekli do Ro-sji. Zamierzala zabrač podopieczn^ Klajnbergera ze sob^, do Aryjczyków. Nasza kuzynka prosila, žeby przy okazji rozeznala siy, czy w Radomiu pozostal ktos jeszcze z jej rodziny. I tak Zydówka w czarnym kapeluszu najpierw zabrala do Warszawy - do której zdažyla siy z Krakowa przeprowadzič nasza kuzynka -siostry, a póžniej mnie. Kuzynka miala tu brata z žona^ i kuzyna oženionego z Polk^, Danuši^ - wszyscy funk-cjonowali na aryjskich papierach, nas tež w takie za-opatrzono. Zamieszkalysmy u rodziny z dwoma synami, lecz wkrótce musialyšmy to lokům opušcič. Nie wiem, co siy stalo, ale kuzyn robil jakies interesy z jednym z tych synów i pewnego dnia gospodarze zakomuni-kowali nam, že nie byda^ nas dlužej przechowywač, bo siy boj^. Kuzyn wynajmowal pokoj w kamienicy na Moko-towskiej, u žony polskiego oficera, który byl w niewoli. Wlascicielka, nieswiadoma, že jest Zydem, za oplaty z najmu utrzymywala siebie i dwoje dzieci. Tež siy tam z siostry przenioslysmy. Jednego dnia Danusia polecila mojej siostrze: - Zejdž do pralni, przynieš koszule i bielizny. - Ale siostra siy oci^gala, wiyc 316 Pieklo ocalonych zadeklarowalam, že zejde^ sama. Wtedy siostra, zgod-nie z logiky, która zawiera ziarna nielogicznosci, ode-zwala sie; - No dobrze, ide^ z tob^. Po jakimš czasie wracamy, dzwonimy do drzwi, otwiera dziecko wlašcicielki. Z miejsca, gdzie stoje^ dostrzegam w jadalni uzbrojonych gestapowców. TrzymaJ4 na muszce kuzyna i j ego žon^. - Zamknij drzwi - nakazuj^ cicho ternu chlopcu, poci^gam sio-stre^ wybiegamy p^dem na ulic^. Kuzyna zabralo gestapo. Wydala go ta rodzina, u ktorej przycupneKšmy na poczatku, i z która^ po-klócil sie^ o interesy. Gdybysmy nie zeszly do pralni, nas tež by zabrali. Uratowaly nas wlašnie te czyste koszule, które skladalysmy wtedy do wiklinowego ko-sza, a które pachnialy jak pierwszy snieg. Niebawem skontaktowalyšmy sie^ z Danuši^. Po-chodzila ze Lwowa, jej brat Zbyszek wynajmowal pokoj u pewnej rodziny przy ulicy Odyňca na Mo-kotowie i organizowal przerzut do Warszawy Zydów z lwowskiego getta. Zamieszkalyšmy tam z siostra^ Zbyszka i Danusi, Malgosia^ która dotarla ze Lwowa. W pokoju stal szeroki, toporny tapczan - niby roz-plaszczony pancerz zastyglego žólwia. Spalam na nim z Malgosi^, a siostra na skladaným lôžku. Raz czytam jakas kryminalna^ ksiažke^ skulona na obrzežach tap-czanu, gdy rozlega sie^ dzwonek do drzwi. Zakrywam sie^ koldr^. To gestapo. - Wstač! - rozkazuj^ Malgosi, Aryjka 317 mnie nie widz^, trzesy siy pod koldr^, w trzewiach žólwia. - Modlič siy! - krzycza^ do siostry. (Kazdy z nas uczyl siy pacierza po polsku, byla to pieczyč przykladana na nasze semickie czola, na usta ulegle torze). Wiyc ona siy modli, a jeden z gestapowców, zwalisty, okradly, siada na tapczanie, jeszcze milimetr a zmiaždžy mi nogi. Nie mogy oddychač, duszy siy, ciemnosč pod koldra^ pulsuje krygami w bialej galare-towatej otoczce. Wtedy Niemcy odchodz^, zabierajac na alej y Szucha Malgosiy i siostry. Odczekujy, až cisza nasyci powietrze, wstajy i pukám do wlascicielki mieszkania. - O Józefie swiyty, Maryjo! - wola na mój widok. - Jak to siy stalo, že ciy nie wziyli?! Cud! A co z siostra? Siostra ma jedenascie lat, plowe wlosy i promiennie blekitne oczy. Siedzi na Szucha. Gestapowiec: - Jesli nie przyznasz siy, že jestes Zy-dówk^, zrobimy z ciebie mydlo. Siostra: - Nie jestem Zydówk^, a przeciež mydlo robi siy tylko z Zydów. Gestapowiec, nieoczekiwanie, jakby przypomnial sobie, že gdzieš siy spieszy: - Jesteš wolna, bydzie z ciebie morowa dziewczyna. O, tak, to byl cud. Cud tej doby sypal siy szczodrze, przemieszczal siy. O szóstej rano siostra, bez pieniydzy, wydruje wzdluž linii tramwajowej. Zagaduje przypadkow^ 318 Pieklo ocalonych kobiety: - Czy dojdy tydy na Odyňca? - Och, nie, to w zupemie innym kierunku. - Kobieta przyglada siy siostrze wspólczujaco, wrycza jej pieniadze na bilet. -Nie dziekuj. Ale jak dotrzesz do domu, niech mama da ci pary groszy na biednych, zanies je do kosciola. Tego samego dnia czekam na tramwaj w Alejach Je-rozolimskich (zamierzam skontaktowač siy z kuzyn-ka) i raptem czujy na plecach czyjes spojrzenie, jedno z tých materiálnych spojrzeň, które przeobražaja^ siy w dotyk. Odwracam siy, a to ona, moja siostra tak pa-trzy. I to byt kres cudu. Kuzynka nie wiedziala, gdzie nas umiescič i wyru-szylysmy w podróž do miasteczka kolo Lwowa - zdaje siy, že nazywalo siy Stanislawów - do obcej rodziny Zydów mieszkajacych w polskiej dzielnicy. W dwóch malých pokojach gnieždzilismy siy tam w szesč osôb. Na Wielkanoc zaniešlišmy do kosciola šwiyconky. Nad koszykami w bialych serwetkach, pachnacymi swojsk^ kielbas^, ludzie zaczeH poszeptywač, že Niem-cy zgarniaje Zydów do pobliskiego getta, a tam ich wykaňczaj^. Wracamy (koszyk postawiono posrodku stolu), a gospodarze oznajmiaja; - Boimy siy was trzy-mač, jak wyjdzie na jaw, že jestesmy Zydami, traŕimy do getta. Zawieziemy was do Warszawy. Nad gettem unosily siy luny, kr^žyly w nich czar-ne ptaki, te, które znalazla pamiyč. Zatrzymalyšmy siy (ja z siostra^ i jeszcze siostra kuzynki z Krakowa) Aryjka 319 pod Warszawy, w Józefowie, przy drodze do Otwocka, w domu u pani z dwojgiem dzieci, której maž tež byt polskim oficerem. Pewnej nocy ktos zaalarmowat: -Niemcy idy! - i wszyscy siy rozpierzchlismy. Chwyci-tam czyjs szlafrok, czerwony, w biate i czarne kwiaty, bez paska i guzików, i pydzitam co tchu w strony stacji kolejowej. Schowalam siy w drewnianej cuchnacej ubi-kacji. Moja siostra pobiegla w przeciwnym kierunku, wotala mnie i wolata, lecz j a slyszatam jedynie czar-ny, skondensowany pustky. Niemcy jednak nie przy-szli i po paru godzinach wrócilam. Wtedy gospodyni przyznata, že leka siy o dzieci, dlatego musimy odejsč. Zdjelam czerwony szlafrok w kwiaty, zrobilo mi siy go niedorzecznie žal. Znowu pojechalysmy do Warszawy. Kuzynka przygarnela wlasny siostry, mojy umiescila w jakims klasztorze, a mnie powiedziala: - Dia ciebie miejsca nie mam. Wlóczylam siy bez celu. Mijalam swoje odbicie w przydrožnych kalužach, až zawiodly mnie do starej ciotki naszej ostatniej gospodyni - widzialam jy niegdyš tylko raz. Byla dziwna, z oddalonym wzro-kiem, pólušmiechem zawislym na jakims milosnym wspomnieniu albo krawydzi niewidzialnego šwiata. Miala pokoj, w którym oprócz niej spali na polowych lóžkach dwaj milczycy, žylašci myžczyžni i kuchniy z wielkim stojem napelnionym pietruszkowym wywa-rem, który bezustannie popijala, poniewaž chorowala 320 Pieklo ocalonych na nerki. Wieczorami lokatorzy kamienky gromadzi-li siy na podwórzu, by modlič siy i špiewač Bože, coš Polskq przy figurce Matki Boskiej z Jezusem - Zydów. I ja siy modlilam. Za dnia wertowalam ksiažky telefo-niczna, próbujac odszukač nazwiska znajomych ojca. Znalazlam numer pewnego dentysty, Polaka. Nazywal siy Grunwald i przyjmowal w prywatnym gabinecie na Franciszkaňskiej trzydziešci. Usiadlam, czekajac na SW0J4 kolej. - Gdzie twój ojciec? - spýtal, gdy siq przedstawilam. - Ojca juž nie ma, mamy tež, ja siy bla-kam. Proszy mi pomoc, mogy u kogos pracowač. Obiecal coš zalatwič, kázal wrócič za dwa dni. Ale zrzadzeniem losu spotkalam potem innego znajo-mego Polaka, który sprzedawal dentystom róžne me-dykamenty. - Do kogos ty poszla! - zlapal siy za glo-wy. - Przeciež to folksdojcz! Ten Polak nazywal siy Marszak. Zajal siy mna. Dziy-ki niemu trafilam do rodziny Bartów. *» Bartowie dysponowali wspanialym piyciopokojo-wym mieszkaniem na Zoliborzu. Rodzina skladala siy z dziadków, mlodych paňstwa Bart i ich dzieci, cztero-i piycioletnich: Krystyny i Wojciecha. Wychodzilam z nimi na spacery, nie chowalam siy, bo sasiedzi zostali powiadomieni, že Rosjanie zabili moich rodziców we Lwowie, skad pochodzy, i mam na imiy - co potwier-dzala metryka - Józia. Aryjka 321 Jednego dnia jade^ tramwajem odwiedzič siostre^ w klasztorze i w pewnym momencie napotykam wzrok kobiety, której syn zadenuncjowal moj^ ro-dzine^ i Zbyszka: wzrok bez barwy, bez tonacji, bez czucia, punktowy - wycelowany w cel pocisk. Musze^ uciekač, juž, natychmiast. W pierwszym wagonie sa miejsca przeznaczone tylko dla Niemców - tam sie^ przeciskam: - Prosze^ pozwolič mi przejsč - zwracam sie^ do jednego z nich po polsku, a on oszacowuje mnie spojrzeniem rzeczoznawcy i przesuwa sie^ bez slowa. Wyskakuj^ z tramwaju na placu Trzech Krzyžy, spo-strzegam kosciól (cisza swiatyň, ta przestrzeň ducha wyscielana modlami, przygarnia czyms matczynym), zaszywam sie^ tam na pare^ godzin, potem wracam na Zoliborz. Póžniej nastal Wielki Piatek 1944. W tej dzielnicy wielu dzialalo w podziemiu. Jerzy Bart, ojciec Wojtka i Krysi, tež. Niemcy prowadzili akcj^, szukali Zydów i broni, w nocy wtargneH do nas. Spie^ w kuchennej niszy, bo Bartowie przyjeH na kil-ka dni žydowska rodzin^. Na kuchennym stole na ka-walku papieru lezy w czesciach karabin Bárta. - Scho-waj ten papier - szepce do mnie w pospiechu starsza pani. Upycham pakunek w dziure^ w materacu, a tu po-jawia sie^ Niemiec. - Wstaň - rozkazuje. - Potrzasam glowa: - Wstydze^ si^, nie moge^ stač przed mežczyzna w nocnej koszuli. - On wychodzi, po chwili wraca, 322 Pieklo ocalonych otwiera wszystkie szafki, z jednej wylewa na podlogy bialko przygotowane na wielkanocne ciasto. - Szko-da - smieje siy. Schylam siy, žeby posprzatač, gesta-powiec mnie powstrzymuje: - Podnieš siy - dotyka mej twarzy, unosi j4 pod broda^ (ma intensywnie nie-bieskie tyczówki w czarnych otokach, na czapce trupia^ czaszky, która karmi mój strach) i przyglada siy memu proŕilowi. - Možesz zostač - odzywa siy po niemiec-ku. - Jestes Aryjk^. Zabrali wtedy ty žydowsk^ rodziny, Barta, Bartowa^ i dziadka. «* Zostalam ze starsza^ pania^ i dwojgiem dzieci. Cala kamienica siy litowala. Na pewien czas przenieslismy siy do znajomych, bo ludzie z armii podziemnej czy-scili mieszkanie z materialów konspiracyjnych. Potem wrócila z Pawiaka Žofia, ale Jerzy, jej maž i tesč j už nigdy. Nie wiadomo, co siy z nimi stalo - jedne žródla wskazuj^, že Jerzy zostal rozstrzelany przez gestapo, inne, že popelnil samobójstwo na gruzach getta -jak bylo, wie tylko wieczna, nieslyszalna odpowiedž. «* Niebawem wybuchlo powstanie warszawskie i nasza^ kamienicy zbombardowano. tazilam po ruinách z wia-drem w poszukiwaniu wody i niekiedy udawalo mi siy je napelnič, ale zanim docieralam z powrotem, polo-wa siy wylewala. Wkrótce musielismy opuscič miasto. Aryjka 323 Po drodze widzielismy Niemców podpalajacych dom po domu i jak kamienice slaniaja^ siy, stojac, na po-dobieňstwo ranionych ludzi. Doszlismy do Cytadeli. Wygnaňcy siedzieli bez wody i sanitariatów, nie bylo miejsca, žeby siy položyč. Ruszylišmy dalej. Pewien myžczyzna ci^gnal ze soba^ wody w baňkách na mléko, ale na stacji kolejowej, do której dotarlismy, woda lata siy strumieniami z kranu - obmywala wrzody, strupy, zapieczenia, rozlewala žycie. W koňcu podstawiono poci^g towarowy, w každým wagonie pelno ludzi. Je-chalismy, nie wiedzac gdzie, ja, babcia, Žofia i jej dwo-je dzieci. Poci^g czysto zatrzymywal siy, a miejscowi rzucali nam gorace chleby, które, glodni, jedlismy lap-czywie. Babcia, nasyciwszy siy takim bochnem, zacho-rowala na dyzenteriy i zmaria. Moja pamiyč zgubila miejsce jej pochówku, a takže nazwy wsi, do której póžniej trafilismy - každá rodzina musiala przygarnac tu kogos z Warszawy. Trzymalismy siy rázem, a tubylcy znosili dla nas kartofle, m^ky, kury. Raz obrazilam siy o cos na Zofiy, odnalazlam soltysa i zakomunikowa-lam, že chcy odl^czyč siy od niej i dzieci. Przydzielono mnie do miejscowej rodziny, matki z dwojgiem dzieci. Wszyscy pracowali w polu, nie bylam do tego przyzwy-czajona, dlatego pomagalam w zajyciach domowych. Gospodyni czasami podróžowala do Krakowa, gdzie sprzedawala na czarno maky, raz zaproponowala: - Józia, jedž ze mn^, co sobie zarobisz, bydzie twoje. 324 Pieklo ocalonych Zarobilam, kupilam prezenty dla Krysi i Wojtka i poszlam do Žofii, a ona: - Tyle razem przežylysmy, wróč do nas. - Byla chorá, strasznie kašlala, niebieska-wabladosč jej skóry unosila siy nad cialem. Wrócilam. W izbie oblepiala nas wilgoč. Kiedys w Krakowie natknelam siy na jednego z na-szych warszawskich znajomych, który dzialal w podzie-miu z Jerzym Bartem. Zapy talam, czy by pomógl w za-mianie mieszkania. I zalatwil nam miejsce we dworze kolo Niedžwiedziej Góry. Wynurzaly siy tam pokryte sinými kamykami wzgórza - lubilam ich chlodny dotyk, chrzyst, jaki wydobywaly spod stôp. Nudzac siy, liczylam kamienie - cyfry rosly w nieskoňczonošč, a tymczasem od wejscia Rosjan dzielily nas dni. Chcialam dowiedzieč siy, czy ktos z mojej rodziny przežyl, wiyc wracalismy do Warszawy przez Radom. Spotkalam jedynie znajomych rodziców, namawiali mnie, žebym z nimi zostala, že przyjma mnie jak cór-ky. Žofia przekonywala po swojemu: - Jestes mloda, nikt nie wie, žes Zydówka, možesz wyjsč za maž, mieč dom, dzieci. Póžniej pojechalam po siostry, która wyslala z klasztoru list, že czeka až ktos z ocalalych bliskich ja stamtad zabierze. Zakonnice prosily, by - jesli taka bydzie jej wola - nie przeszkadzač jej w przestrzeganiu zásad wiary katolickiej. I siostra szczerze siy modlila, przestala dopiero w Izraelu. Aryjka 325 Przez dlugie lata nie mialam z Bartami kontaktu, dopiero gdy przestali rzadzič komunisci, postaralam siy o wizy i przylecialam do Warszawy. W ksiažce te-lefonicznej znalazlam numer Wojciecha. Zapytalam, czy jego matka to Žofia, a siostra Krystyna. Potwier-dzil. - Ty byles wtedy dzieckiem. Ja jestem Józia. Za oknem pulsowal niebieski hotelowy neon. Pa-miyč jedno gubi, inne znajduje. Neon dolyczyl do czar-nych ptaków i pierwszego sniegu, którym pachnialy czyste koszule. História Brahy Bergman. Rok 1933, Kraków, Žyd i dziewczynka z kúrami na ulicy, autor nieznany. gu Kl m f f mn^e do walizki - prosilam brata, \ J M który wyježdžal do Palestyny. Mamusia ^^^^^m žartowala: - Jak možná jechač do kraju, w którym nie ma nawet kartoŕli? Ja tež chcialam ujrzeč t^ odlegl^, obca^ i bliska^ zie-mi^. Od dziecka marzylam, žeby naležeč do jakiejs syjonistycznej organizacji, dlatego w wieku trzynastu lat wstapilam do ZOB-u - tej organizacji, która pod-czas wojny obrzucila granatami kawiarni^ Cyganeria, wypelnion^ rozbawionymi Niemcami i ich kobietami. Z mamusia^ chadzalam do Teatru Slowackiego i do Teatru Zydowskiego, choč w tym drugim nie wszystko rozumialam, bo w domu mówilo sie^ po polsku. Rodzice znali tež biegle niemiecki i jidysz. Ojciec byl kupcem. Mieszkališmy na granicy Kazimierza, przy ulicy Kordeckiego, ostatniej przecznicy Dietla, w pobližu Wisly, pod Wawelem. Nie wiedzialam, že rodzice popadli w klopoty finansowe, bo nam, dzie-ciom, niczego nie brakowalo. Nawet, gdy po wybuchu 332 Pieklo ocalonych wojny Niemcy zamkneH szkoly dla dzieci žydowskich, prywatnych lekcji angielskiego udzielala mi mieszka-jaca w naszej kamienicy nauczycielka. Jak w každým czynie zabronionym, odnajdowalo siy w tym cos pod-niecajacego, dlatego uczylam siy chytniej niž kiedys. W1940 gubernátor Frank obwiescil, že Kraków ma byč Judenrein. Niemcy zamkneH ulice na Kazimierzu i kázali Zydom oddač srebro i zloto. Rodzice sprze-czali siy - ojciec chcial nieliczne kosztownosci ukryč na balkonie, w skrzynce na wygiel, matka, która jako dziecko przez pewien czas mieszkala w Lipsku, gdzie dziadek mial posady, protestowala: - Róžne rzeczy možná mówič o Niemcach, ale nie, že s^ zlodziejami. Zwyklej rodzinie niczego nie wezm^. - Jednak wzieH. Wtedy rodzice podjeH decyzjy o wyježdzie do War-szawy, do Leonii - bezdzietnej, dobrze sytuowanej siostry ojca. Poza krótkim futerkiem fokowym mamy, zastawa^ stolowa^ i bižuterie odziedziczon^ po babci nic juž nie mielišmy. Ciotki Leonii nie zastališmy, bo Niemcy zarekwirowali jej mieszkanie. Odtad ci^gle kogos albo czegos nie bylo - rzeczywistosč przemie-niala siy w procesjy útraty. «* Ulokowalismy siy w kawalerce na Zelaznej - w jedným pokoju piyč osôb - prawdziwy luksus. Niemcy przecieH ulicy murem, nasza czysč miala znaležč siy po aryjskiej stronie. Lecz mama, z nátury uczuciowa, Guziki 333 tesknila do swoich braci - dwóch w Paryžu, czterech w Krakowie. Jeden z tych krakowskich przeniósl sie^ do Dabrowy Tarnowskiej i pisal w liscie, že žycie tam jest taňsze i latwiejsze, wi^c rodzice z moim mlod-szym rodzeňstwem do niego dolaczyli. W Warszawie zostalysmy tylko ja i Leonia. Postanowiono, že dojade^ do nich po ukoňczeniu kursu rolniczego, na którym wykladali profesorowie uniwersytetu - kurs mial mi sie^ kiedys przydač do uprawy roli w Izraelu. Zamieszkalam z ciotka w getcie przy ulicy Ceglanej. W každým z pi^ciu pokoi žyla inna rodzina, kuchnia i jadalnia byly wspólne. Ciocia pracowala u Tôbbensa, w tak zwanym malým getcie, na Prostej, ja - w szopie, który wykonywal plecaki na potrzeby niemieckiego wojska. Niemcy žádali, by každý, mlody czy starý, wyrabial odpowiednia norme^ i majster Tajblum prze-konywal sprawniejszych, žeby wypracowywali wi^cej i dzielili sie^ urobkiem ze slabszymi. To dzialalo. Któregos ranka na pi^trze, gdzie pracowalam, po-jawia sie^ Niemiec. Jest wsciekly. (Wscieklosč osadza sie^ w karikách zwežonych nagle warg, wydluža nosy, owal twarzy czyni kanciastym, promieniuje blyskiem stepialego ostrza - w tamten czas napatrzylam sie^ na takie twarze). - Gdzie s^ worki z odpadami? -wsciekly podpiera sie^ pod boki. W workach ze scinka-mi materiálu, które zbieralo sie^ i wysylalo do Niemiec, nie moga znajdowač sie^ žadne metalowe przedmioty 334 Pieklo ocalonych ani guziki - grozi za to egzekucja. Wsciekly wysypu-je na podlogy zawartošč worków, przebiera rykami w strzypach jak w suchých, róžnobarwnych lisciach i nagle unosi palec wskazujacy i kciuk z guzikiem miy-dzy nimi: malým blyszczacym guzikiem na slupku, a w sekundy potem powtarza ten gest z drugim. -Kto to zrobil?! - wrzeszczy. - Kto dopuscil siy sabo-tažu?! - chwyta za karki dwóch chlopców, którzy te worki sortowali - ich nazwiska widniej^ w ewidencji dziennych i nočných zmian pracy szopu - i pochy-la ich glowy nad guzikami, zwiastunami šmierci. -Idziecie ze mna^ na posterunek - wsciekly poprawia pas u spodni, caly wydaje siy teraz pociemnialy, jakby pokryla go czarna, sliska matéria. Cos wypycha mnie z szeregu, cos, czego nie zna-lam, a co musialo plynač z pradem zgestnialej raptem krwi. - Nie! - wolam. - Nie! Zycie za guzik? Nie! -ale to jedynie podsyca wscieklosč, czarna postač go-reje, warczy w moja^ strony: - Jeszcze slowo a i ciebie wezmy! - Dwa guziki, dwa žycia, dwa žycia! - powta-rzam w kólko i wsciekly zabiera mnie z chlopakami. - Albo zabije nas na miejscu, albo wyšla^ na Um-schlagplatz - próbujy ich przygotowač, bo to jeszcze dzieci. Siedzimy pod zamkniyciem, w milczeniu, w po-mieszczeniu bez okien, w záduchu papierosowego dymu, który przenika z kanciapy strážnika. W tym czasie majster Tajblum naradza siy z ludžmi w fabryce. Guziki 335 Póžniej údaje siy do wscieklego. - Wiemy, že nasz los jest przesadzony - przemawia do niego. - Ale na razie potrzebujesz nas do roboty. Jesli chcesz, žebysmy nadal pracowali, przyprowadž ich z powrotem. Wšciekly ruchem ryki odsyla majstra bez slowa. Wieczorem nas uwalnia. Wchodzimy do szopu po szerokich schodach, wzdluž których ustawili siy ludzie. Pozdrawiajy nas, sciskajy, placzy. «* Przy plecakach pracowalo dužo mlodych, po akcjach i selekcjach czyšciowo bez rodzin. Každý pochodzil z innego srodowiska i mial wlasne poglady polityczne, wiyc godzinami sprzeczalismy siy, dyskutowali, a jeden chlopak dzieki swojej starannie ukrytej maszynie do pisania wydawal nawet gazetky. Egzemplarzy bylo niewiele, ale zawsze. Mieszkališmy na granicy malego i dužego getta, na Smoczej, do fabryki trzy do piyciu minut piechoty. Niemcy konwojowali nas tam i z powrotem, ale žeby zaczerpnač otuchy i biežacych wiesci (miydzy innymi od Daniela, mojego plutonowego z Krakowa), prze-mycalam siy do dužego getta z grupami, które wie-czorami wracaly z pracy, a rano w ten sam sposób uciekalam na swój teren. W styczniu 1943 w dužym getcie odwiedzilam Jerzego i Gizelky, przyjaciól Leonii. Ciotka i wujek 336 Pieklo ocalonych od pewnego czasu przebywali juž po aryjskiej stronie dzieki Polakom: Janinie Barszczewskiej, krawcowej cioci, i Waclawowi, jej mežowi. Przyjechalam do War-szawy chudá jak patyk (bo przed wojna^ nie chcialam j esc, a teraz nie bylo co j esc) i Leonia polecila Janinie dopasowač dla mnie kilka swoich sukienek. Gdzie pra-cowal Barszczewski, nie pytatam, wiem tylko, že naj-pierw pomógt wujostwu opuscič getto, a potem przy-nióst mi tam ciepta^ odziež - wszedt i wyszedt. Jerzy i Gizelka, bardzo zasymilowani z Polakami, sprawiali wraženie postaci wydzierganych z kruchej porcelány, zwlaszcza ona - sliczna, ŕiligranowa, stúpaj aca tak lekko, jakby unosil j4 latawiec. Jerzy dzia-lat w Judenracie i wierzyl zapewnieniom Niemców, že bliskim czlonków Rady nie spadnie z gtowy wlos, že nie byda^ zabierani. Ty noc spydzilam u nich. Rano chcy opuscič getto, ale dostrzegam, že esesma-ni zatrzymuj^ ludzi - w pobližu bramy stoi ich moc. Naraz nadježdža auto z niemieckimi oŕicerami, zbližam siy do nich i oswiadczam, že mam klucz do magazynu plecaków, które jeszcze dzisiaj trzeba wyslač do Rzeszy. Dlaczego to mówiy? Przeciež nie mam klucza. A gdy-by zažádali okazania go? Przepuszczaj^ mnie, zwiodla ich moja bezczelnosč - kolo ratunkowe strachu. Póžniej wsluchujy siy w odglos wtasnych kroków, miekkich, niečo chybotliwych. Ulice miydzy malým Guziki 337 a dužym gettem sajuž opustoszale. Raptem z wnytrza tej pustki wyskakuje strzal, potem drugi, trzeci, salwa. To po raz pierwszy w getcie strzelaj^ Zydzi. Niebawem do Leonii dotarla wiesč, že Gizelky wraz z rodzicami wyslano transportem do obozu. Jerzy byl wtedy na zwolanym przez Niemców zebraniu Juden-ratu. Gizelki nie uniósl latawiec. -wv - Dlaczego ty tu jeszcze siedzisz? Dlaczego sie-dzisz? - suszyl mi glowy folksdojcz Fogiel, ilekroč spotykal mnie w szopie. - Wylaž na aryjska^ stro-ny. - Dawal do zrozumienia, že ma kontakt z pod-ziemiem, kázal zapamiytač swój adres. Leonia tež siy zamartwiala. (Po tym, jak zabrali Gizelky, Waclaw Barszczewski telefonowal do biura szopu sprawdzič, czy przežylam akcjy). Wiyc žeby ich uspokoič, w lu-tym 1943 wyszlam z getta na dobre. Nie wiedzialam, gdzie szukač Leonii, ale kontakt z ni^ utrzymywa-li Barszczewscy. Ciocia i wujek juž nie pozwolili mi wrócič, a Barszczewski zapytal, jakie chcy mieč imiy i nazwisko. Akurát mijalismy magiel z szyldem „Bro-nislawa Kowalczyk" - takie populárne imiy - pomy-slalam, w koncu nie muszy wywodzič siy ze szlachty. Nastypnego ranka Barszczewski przyniósl mi metry-ky z parafii, która spálila siy w 1939. Ja, Kowalczyk Bronislawa, urodzilam siy w Malkini dwudzieste-go czwartego maja 1925 - jedynie ta data nie byla 338 Pieklo ocalonych klamstwem. Poszlam z metryka^ na policje^ i wyrobi-lam sobie kenkart^. W lustrze u Leonii przyjrzalam sie^ swojej twarzy przyodzianej w nowe imie^ - wy-dawala sie^ nadmiernie upozowana, jak na starých studyjnych fotografiách. Pewnego dnia odszukalam kamienky, w ktorej mieszkal Fogiel, lecz na lišcie lokatorów nie znala-zlam tego nazwiska - po wojnie dowiedzialam si^, že za wspólprace^ z AK wywiežli go z rodzina^ do Oswi^-cimia. «* Barszczewski ulokowal mnie w Zatrzebiu kolo Warszawy, ciasno i jakoš bezbronnie przylgni^tym do szosy, a Leonie^ i jej m^ža w Radosci, oplecionej wokól torów linii kolejowej, niedaleko, jednak dla bezpieczeňstwa nie widywalismy si^. Traŕiam do rodziny Rylskich, pomagam w opiece nad ich synkiem, przekonana, že tak odpracowuj^ swój tam pobyt. Póžniej dowiaduj^ sie^ že ciocia, wprawdzie niewiele, ale za mnie plači i - uražona -ich opuszczam. Znalazlam prace^ w Warszawie, z ogloszenia, u rzež-nika z dwojgiem dzieci. Mial nabiegl^ krwia^ twarz, tak, jakby tej krwi w nap^cznialej, przeroslej postaci bylo za dužo i domagala sie^ uwolnienia. Przeklinal, pil p^dzony przez siebie bimber i paskiem od spodni bil synów. Ucieklam stamtad bez požegnania, na ulicy Guziki 339 lykalam kysy gystego, mglistego powietrza. Wówczas usmiechnylo siy do mnie szczyscie, poniewaž potra-fi ono, niczym trešč poszukujaca formy, dopasowač siy do okolicznosci, minimalizuj ac swe potrzeby, kar-lowaciejac - tak dziala sila žycia. Moim szczyšciem byla garbuska, pani Trenknerówna, docent chemii z Uniwersytetu Warszawskiego, udzielajaca potajem-nie lekcji w swym mieszkaniu przy Zlotej. Mój ojciec jest w niewoli w Rosji - sklamalam jej - a matka nie žyje. Nie dociekala, czy jestem Zydówk^, odwracala siy od tropów, które moga ugrzyznač w koleinie. Wy-chowywala bratanicy, pólsieroty (matka zmaria przy porodzie, ojciec byl w niemieckim oflagu), a ja trochy ty dziewczynky uczylam, pomagalam gospodyni w sprawunkach, sprzatalam. Sierpieň 1944 zaczal siy upalnie. Ze Zlotej prze-chodzilo siy podwórzem na Chmieln^, a z Chmiel-nej do powstaňczych placówek naprzeciwko dworca. Popoludniem odnajdujy grupy ochotniczek z patrolu sanitarno-aprowizacyjnego (przez wydražone w okiennych futrynach dziury naokolo wystaja lufy) i znowu Ižy: nálezy do Armii Krajowej i nie mogy dostač siy do swoich. Klamiy, bo chcy z nimi pójsč. - Przydasz siy - zgadzaja siy od razu. Póžniej glównie gotujemy kaszy, która zwykle okazuje siy przypalona, czasem opatrujemy ranných, dziewczyny przeszko-lone w pierwszej pomocy ida z chlopakami walczyč. 340 Pieklo ocalonych Raz, pod wieczór, stará kobieta blaka siy w tlacych siy zgliszczach, zawodzac chrapliwie: - Smutno, och, jak smutno. - I wydawalo siy, že to jek samego zani-kajacego miasta tula siy we wlasnym gruzowisku. Trenknerówna skrywala siy z bratanicy w piwni-cach. Kiedy moglam, przynosilam im potrzebne rze-czy, dzielilam siy, czym mialam. Ósmego wrzesnia za-wieszono ogieň i pracodawczyni zakomunikowala mi, že opuszcza z dzieckiem Warszawy. Ale nie byla w sta-nie nawet uniesč plecaka, wiyc musialam rozstrzygnac: towarzyszyčjej czyzostačzpowstaňcami. Mój dowód-ca ocenil, že tutaj niewiele juž zdzialam: - Idž. Docieramy do Pruszkowa, tu nas rozdzielajy, mnie wysylajy do Niemiec. Z ruszajacego pociygu wyrzu-cam wiadomosč w butelce - ktos zaniósl j y do Barsz-czewskich, tak Leonia dowiedziala siy, že žyjy. Jy tež zabrali na roboty do Rzeszy, ona równiež mnie szu-kala. Wiele butelek turlalo siy wówczas z nasypów ko-lejowych, wybuchajac blaskami w jesiennym sloňcu. Po wyzwoleniu trafiam do przejšciowego obozu uchodžców w polnočných Niemczech. Sy tu wyžsi ofi-cerowie Armii Krajowej, potrzebujy tlumaczki angiel-skiego, bo zamierzajy udač siy do Wloch, gdzie prze-bywa generál Anders. Chcy, by ten wydal pozwolenie Guziki 341 na przylaczenie siy do j ego armii kobiet, które odmó-wify powrotu do Polski. Wybieraja^ mnie, Bronislawy Kowalczyk - nie wiedzac, že jestem Zydówk^. Anders dziwi siy, že dopiero teraz wyznajy prawdy. Tlumaczy nieporadnie, že gdy ktoš dlugo boi siq szmalcowni-ków, strach zaczadza mu duszy, oducza jej niewin-nosci. Z sasiedniego pokoju wylania siy komendant-ka z Pomocniczej Služby Kobiet, sciska mnie, caluje, opowiada, jak to w Jerozolimie ratowali j^, gdy ledwo žywa opušcila Rosjy. - Masz taki wspanialy kraj! -wola w zachwycie. Wtedy proszy Andersa, žeby wyslal mnie do Izraela, bo tam tež byly j ego oddziafy, a w Na-zarecie szkola wojskowa dla kobiet. Pod koniec 1945 dostajy rozkaz natychmiastowego wyjazdu. W nowej ojczyžnie uderza mnie suché powietrze podszyte pu-stynnym echem, w którym pogwizduj^ wiry piasko-wych burz. «* Mojego ojca zastrzelili na ulicy w Dabrowie Tar-nowskiej, jak dowiedzialam siy od odnalezionej krewnej, a mamusia z rodzeňstwem uciekla. Pewna Polka dala jej swoj^ metryky i ukryla ich na stry-chu. Jednak mama, która^ zawsze gnebily tysknoty i dotkliwie odczuwala brak bliskich, wrócila do kra-kowskiego getta (prawdopodobnie tež skoňczyly siy jej pieniadze). Tam pojyla, že popelnila šmiertelny blad, chciala znów uciekač, ale nie zdažyla, zbiegla 342 Pieklo ocalonych tylko jej krewna. Nie wiem, co siy z nimi stalo. Maja^ groby w mej pamiyci: groby žywe, ruchome, nieležace (ludzie w nich utkneh w pozycji pionowej), utkane z gestów, usmiechów i slów, przypominajace kadry z dlugich jak czerwcowe dni ŕilmów. «* Szukalam Leonii w Izraelu, w Niemczech. W Bože Narodzenie 1946 wyslalam do Barszczewskich list -do Radosci, bo domyslalam siy, že z kamienicy na Ho-žej, gdzie mieszkali, nie nie zostalo. I ten list Leonia dostala. Przyjechala rok po narodzinach mojego syna, w 1950. Póki žyla, utrzymywala z Barszczewskimi kontakt, ale kiedys ktos w imieniu Waclawa wyslal z zagranicy pocztówky z prosby, žeby wiycej nie pisač. Potem czasy siy zmienily. W latách osiemdziesia-tych m oj 4 koležanky z Tel Awiwu odwiedzila znajoma turystka z Warszawy, poprosilam, žeby znalazla adres Barszczewskich - zapewne žyly jeszcze ich dzieci. Tak dowiedzialam siy, gdzie mieszka Janusz, ich syn. Przez kogos, kto ježdzil z mlodzieža^ do Warszawy, przekazalam dla niego paczuszky. Wyslannik dzwonil i dzwonil do drzwi, lecz nikt mu nie otworzyl, wiyc zostawil przesylky u sasiadów. Póžniej okázalo siy, že Janusz, bardzo juž wtedy chory, nie mógl podniesč siy z lôžka. Byl prawnikiem, a z zamilowania artysta^ malarzem - nie byle jakim - zdarzalo siy, že sprze-dawal swoje obrazy. Guziki 343 Wkrótce zložylam potrzebne dokumenty w Yad Vashem i Barszczewscy otrzymali tytul Sprawiedli-wych. Tylko dla ich córki Krystyny nie udalo mi sie^ nic zalatwič, bo kiedy mnie ratowali, miala zaledwie dwanascie lat, za malo - uznali w Instytucie - žeby czynnie pomagač. Zaraz potem Janusz zmarl. Gosci-lam w Izraelu Iren^, j ego žon^, i Krystyny. Z Irena, gleboko wierzaca, pojechalysmy do wszystkich swi^-tych miejsc w Kafarnaum, Betlejem, Jerozolimie. Do Polski nigdy nie wrócilam - wspominalam juž, že groby nosze^ w sobie. História Ráchel Fleishman-Seidman. 5Z 7F E7 Drohobyczu dom naležacy do babci koň-czyl siy strychem. Nad nim sterczal stry-szek, do którego nie prowadzily žadne schody. Siostra i j a wspinalysmy siy tam po drabince uplecionej przez mamy ze sznurków. Póžniej mama nym pieprzem, bo mýlit wych towarzyszacych Niem-com psów. Ci^gle pytalysmy, kiedy wróci tata, a mama powtarzata: - Wróci, wróci - bo ukrywala przed nami j ego smierč. Ojciec pracowat u hrabiego Gorajskiego jako dy-rektor likierni w Szebniach, a póžniej miat w Jašle fabryky napojów chlodzacych, produkowal lemonia-dy, oranžady i wody sodow^. Przyjažnil siy z burmi-strzem, dlatego od razu po wybuchu wojny zwrócil siy do niego z prosby o umožliwienie nam przejazdu koleje do Drohobycza. W Jasle byla fabryka amunicji i po-wiadano, že przez to w miescie bydzie dzialo siy žle. Burmistrz wyrazil zgody i pojechališmy, ale bywaja^ wpadla na pomysl, žeby zasypywač nasze slady czar- 348 Pieklo ocalonych drogi, które - choč zmienisz kierunek - i tak zawioda^ ciy tam, skad umykaleš, w ciemna^ jamy zatracenia. Po trzech miesiacach okupacji ojciec dostal wezwa-nie do pracy. - Pôjdy - zdecydowal - bo inaczej mnie zabij^. Tego dnia we wsi Bronica zamordowali pierwszych trzystu drohobyckich Zydów, kažac im najpierw wy-kopač wielki grób. Ocalal tylko pewien rabin, który oswiadczyl, že w szabat nie pracuje - nie wiadomo, jak dlugo požyl. We dnie ležalysmy cichutko na stryszku. Z zewnatrz piyly siy ku górze odglosy krzyków, biadoleň i strza-lów - Niemcy wygarniali z domów kobiety i dzieci. Gdy zaczyli likwidowač getto, stalo siy jasne, že musimy stryszek opuscič. Jednému z moich wujków, adwoka-towi, przyjaciele zaproponowali miejsce w ich kryjów-ce. - A z nami co bydzie? - wybuchtam ptaczem. - Ja tež chcy žyč! - Mialam dwanašcie lat, siostra osiem. Wtedy wujek, który po šmierci taty obiecat mamie, že bydzie dla nas ojcem, zdecydowal: - Ty siy tam scho-wasz zamiast mnie. - Lecz ja ptakatam nadal. Cóž mi po tym, že przežyjy, skoro nie bydzie juž nikogo, kto nadawal swiatu smak kogla-mogla, i dloni tkajacych ze sznurka sciežky tam, gdzie nie prowadz^ schody. «* Odtad wujek rozpytywal rozmaitych ludzi o možli-wosci naszego ocalenia, mówil o tym obsesyjnie, tylko Szyfry 349 to sie^ dla niego liczylo. Až pewna znajoma (póžniejsza žona mojego drugiego wujka, adwokata, po wojnie až do smierci osiadlego w Polsce) wyznala mu, že zna Ukraink^, która zgodzilaby sie^ ukryč Zydów, ale nie ma gdzie. Nazywala sie^ Anastazja Kobelczuk, z mežem, Polakiem, miala córeczke^ Wieruszk^. Wujek szybko kupil jej dom przy ulicy Szaszkiewicza, sciana w sciane^ z bylým gimnazjum žydowskim Blata, w czasie wojny przemianowanym na obóz pracy, w którym wyplata-lam wiklinowe koszyki na granáty. A w domu, w piw-nicy wujek urzadzil schron - sklecon^ z desek bud^. Naokolo szczury, myszy, pchly i karaluchy. Slabiutkie, mdle swiatlo maleňkiej lampy naftowej deformowalo nasze rysy. Poza nami ukrywala sie^ tam moja przyszla ciotka (ta, co znala Anastazja), jej ojciec i obcy, który wywiercil w podlodze niewidoczne otwory umožliwia-jace wtajemniczonym wejscie do schronu. WzieHsmy go ze sob^, žeby nas nie wydal. Na tej samej ulicy malžeňstwo Polaków o nazwisku Wolosiaňscy calkowicie bezinteresownie przechowy-walo i obslugiwalo w schronie czterdziestu Zydów, w tym mojego drugiego wujka. Góre^ tej kamienicy zajmowalo gestapo. Na klatce schodowej Wolosiaňscy, mijajac sie^ z Niemcami, wymieniali uprzejme pozdro-wienia. Role^ laczniczki mi^dzy dwoma schronami pelnila Inka Kwasniewska. Jej maž byl lekarzem miejskim, 350 Pieklo ocalonych póžniej oficerem Wojska Polskiego zamordowanym w Katyniu. Kochala Zydów, glównie z nimi siy przy-jažnila. Znala bardzo dobrze pewnego wysoko po-stawionego gestapowca, który mial na sumieniu mnóstwo ludzi. Kiedy po zlikwidowaniu obozu pracy Niemcy wielu Zydów zamknyli, w tym dwóch moich wujków, poszla do niego i poprosila, žeby ich uwolnil. Nie osmielil siy jej odmówič. Jego umoczona we krwi reka zložyla žyciodajny podpis na bialej kartce. Listy przenoszone przez Inky mialy szczególna formy. Wujek wybieral fragmenty laciňskiej ksiažki (uczylišmy siy laciný w domu i w szkole) i miydzy wersami umieszczal wlasne slowa, wykreslajac zbyd-ne litery. Przypadkowy czytelnik nie by nie zrozu-mial, my odkodowywalismy szyfr bez trudu. Nie mie-lišmy pojycia, jak dlugo przyjdzie nam pozostawač w ukryciu, a tymezasem skoňczyly siy pieniadze, wiyc pisališmy do wujka siedzacego w drugiej kryjówce z zámožnými przyjaciólmi, žeby nam pomógl - i go-tówky przez nich ofiarowywana tež przynosila Inka. Dla bezpieczeňstwa nie znala precyzyjnej lokalizaeji schronów, listy dostarczala Wolosiaňskim i Anastazji, która wolalismy Nastka. Dokuczal nam glód. Každý dostawal dziennie kawalek chleba i jakaš zupy. Cukier - odmierzany lyžeczkami - oddawalam siostrze, bo straszne bylo z niej chuchro. Ja, niegdys okraglutka, przemienilam Szyfry 351 si£ w patyk. Otaczala mnie gromada patyczkowatych, watlych cieni. Ale nieopodal powstal obóz dla jeňców rosyjskich, ktorých zatrudniano przy róžnych robotách, i Nastka uzyskala zgode^ na zabieranie stamtad resztek jedzenia dla swiň. To my bylismy tymi swi-niami. Pulchna, krzepka, lubila žycie towarzyskie, przy-jažnila sie^ z obozowymi stražnikami, a w jej pokojach na górze nocami czesto odbywaly sie^ bibki. Balismy si^, že jak sobie popije, to palnie cos o swoich loka-torach albo pokaze nas - te patykowate, pociemniale osobliwosci przycupniete w podziemnej klatce. Nieraz schodzila do nas i zrz^dzila: - Wlasciwie dlaczego ja trzymam t^ menažeri^? Zyciem wlasnego dziecka ry-zykuj^. - O, Nastka bywala okrutna mieszanina sily, sytosci i goryczy, która smagala nas celnie i wytrwale refrénem niepocieszenia: „jeszcze nie tak prudko nadej dzie wasze wyzwolenie". Piotr, jej maž, prosty niby ociosany z seków pieň, odwrotnie - dzielil sie^ tym, co wiedzial. Mój wujek od pierwszego dnia w schronie až do wy-zwolenia pisal po polsku pami^tnik. Ból wyczekiwa-nia na wiesci - podkreslal kopiowym olówkiem - do-kucza bardziej niž glód, brak slowa z zewnatrz zawisa zbrylonym ci^žarem, którym tuczy sie^ odwrócona nadzieja, gdy niknie plomieň rachitycznej, osmolonej naftowej lampki. 352 Pieklo ocalonych Tego dnia, kiedy wkroczyli Rosjanie, Nastka poszla do kosciola i wyspowiadala siy, že chowala Zydów, a potem nas požegnala: - Jesli grzeszylam, niech mi Bóg wybaczy, jestescie wolni. Najpierw wychodzimy na góry, do mieszkania, žeby nie oslepnač od slonecznego swiatla. Czekamy tu na drugiego wujka, tego, który chowal siy z przy-jaciólmi w schronie Wolosiaňskich, gdzie tuž przed wyzwoleniem zaduszono nowo narodzone dziecko. Dotarl do nas w przeciwslonecznych, podarowanych przez kogos litosciwego okularach. Ujrzalam w nich odbicie swojej bialej, wychudlej twarzy z karykatural-nie powiekszonymi oczami. Bylam szczesliwa - nie do wiary, že tak može wygladač szczescie. «* Zburzony dom babci w Drohobyczu juž nie ist-nial, wiyc przyjeHsmy zaproszenie przyjaciól wujka i zamieszkalismy u nich. Niebawem jednak stalo siy jasne, že tam bydzie Rosja, dlatego zapakowalismy, co siy dalo, i ruszylismy w tygodniow^ podróž koleje do Polski, do Krakowa. Na pól roku zakotwiczylišmy w hotelu Pollera. W miydzyczasie ten wujek, który byt adwokatem, po-jechal do Gliwic. Szukal mieszkania - pustego, bo nie chcial, jak wielu innych, wypydzač wlascicieli, daj4c im godziny na wyprowadzky - i tak dlugo chodzil, Szyfry 353 až znalazl. Nowi sasiedzi, Šlazacy, ofiarowali meble, každý cos innego, žeby miejsce od razu nadawalo siy do žycia. Wtedy wziylismy do siebie Inky Kwasniewski ze starsza^ pani^, jej matka^ córka^ Dusia^ i mežem Tadzikiem Landochem, bo tež nie mieli gdzie siy po-dziač - jak okiem siygnač, swiat znaczyly wydrówki pogubionych, blakanina bezdomnych, zagnieždžania. Wyjechalam do Izraela w 1949, wilam swoje gniaz-do mozolnie, w duchocie wspomnieň, w domu bez strychu, bez piwnicy, z roslinami doniczkowymi na pa-rap etach. «* Wujek-adwokat do smierci mieszkal w Gliwicach. Od niego wiedzialam, že Inka Kwasniewska umarla i Tadzik Landoch tež. A Dusia? Co z córka^ Inki? Za-dzwonilam do szkolnej koležanki z Gliwic: - Pomôž mi odszukač Dusiy. - Koležanka na jedno oko w ogóle nie widziala, a na drugie ledwo ledwo, wiyc kázala mi uzbroič siy w cierpliwosč, ale Dusiy znalazla. Wykry-cilam numer. Lámaly siy nasze glosy, urywaly mysli. Obiecalam, že uczyniy wszystko, by razem z matka^ zostaly uznané za Sprawiedliwe - i dotrzymalam slo-wa. (Wolosiaňskim przyznano Medal juž dawno). Póžniej poprosilam profesora Shevaha Weissa, wtedy przewodniczacego Yad Vashem, žeby pomógl mi wpašč na trop Nastki. Sam, ocalony przez Polky i Ukrainky, odnalazl ich potomków. Lecz sluch 354 Pieklo ocalonych po Anastazji przepadl. Podobno Sowieci wywiežli )dí na Sybir, bo byla bardzo bogata. Ktos ja i jej m^ža za-denuncjowal. História Steli Kreshes. Roki932, zdjejcie znalezione na strychu domu w Kielcach, autor nieznany. niespetnione pragnienia umarlych zapewne szturchaja sumienie wiecznosci niespokojny-mi drgnieniami, ich energia ma moc wskrze-szania. Rodzice zawsze marzyli, žeby wyemigrowač do Izraela, ale paňstwo nie istnialo, a i funduszy na podróž nie mieli. Tylko mój starszy o osiem lat brat, jak wiekszosč chlopców, náležal do harcerstwa i do organizacji syjonistów Abe Kownera, w 1934 zapísal siy na uniwersytet w Hajfie i wyjechal. Ojciec mój, bardzo przystojny, wysoki i piekny, po-dobnie jak matka uczyl w Wilnie jezyka hebrajskiego, literatury hebrajskiej i Tory, prowadzil dzialalnošč pedagogiczna. Prawdopodobnie zamordowali go sie-demnastego lipca 1941, w czas przekwitajacego juž na drzewach kwiecia, w ulicznej lapance. Wyszedl z domu i nie wrócil. Mama, nauczycielka wgimnazjum o wysokim pozio-mie, z wszelkimi prawami paňstwowymi i z jezykiem wykladowym polskim, postanowila wtedy, že pójdzie-my do getta. 360 Pieklo ocalonych Zapisalam sie^ do pracy - rano wychodzilam na bu-dowe^ z grup^ mlodych ludzi, wieczorem wracalam. Jednego dnia, zima^ 1942, juž po kilku akcjach, nie zastalam mamy. Ciemnosč razila wilgotnym chlodem, pomyšlalam, že wyjde^ na ulice^ i postoja bez ruchu, gestapowcy zabiora mnie i tak b^dzie wlasciwie, do-pelni sie^ moje przeznaczenie, podobnie jak uczynilo to w przypadku rodziców. Chcialam tego. Lecz wtedy stanal mi przed oczami mój brat w Izraelu: može, je-sli sie^ uratuj^, dotre^ do niego, przenios^ ich pragnie-nie, wskrzesz^. Zdjelam wszystkie opaski, naložylam plaszcz, chustke^ na glowe^ i wyszlam. Nikt mnie nie pýtal, dokad, nikt nie szukal. Zapukalam do pewnej familii zaprzyjažnionej z ro-dzicami - przechowali mnie w maleňkiej komórce noc, dzieň i jeszcze noc. Gospodarz, starszy pan, zaprowa-dzil mnie potem do swoich znajomych, gdzie ktos (nie podal nazwiska) wr^czyl mi metryke^ i aryjskie papie-ry, i zapoznal z jakas kobieta, która handlowala wódka i zawiozla mnie na wies. Trwal karnawal i w mrožnym powietrzu kražyly drobiny czegos nieujarzmionego, jakiegos zatracenia - ludzie próbowali nawet taňczyč, tupiac podeszwami o podlogi nadto halasliwie. Pracowalam troche^ u soltysa - mi^dzy innymi pi-salam do wladz podania o zmniejszenie podatków -ale trzeba mi bylo urzadzič sie^ gdzieš, zamieszkač. Szczescie, že w pobliskiej wsi žyla rodzina, w ktorej Wilk 361 mloda osoba, córka gospodarzy, chorowala na gruž-licy (nieszczyscie jedných bywa szczysciem drugich) i poszukiwali tam kogos do opieki nad nia^ i jej malým dzieckiem, bo rodzice i maž chorej pracowali w gospodarstwie, a poza tym bali siy do cierpiacej zbližač w obawie przed zaraženiem. Wiyc zglosilam siy - czesalam j^ i mylam przez cala^ zimy. Jej oczy miafy oliwny blask. Odwiedzal j4 niekiedy mlodszy brat, a takže z py-taniem o zdrowie zachodzili sasiedzi - wtedy chowa-lam siy za zaslonka^ za lóžkiem. Znikalam, gdy psy w obejsciu szczekaniem wyczuwaly obcego. Raz za-wital kolega brata chorej. Zamierzalam siy juž skryč, gdy gospodyni mnie powstrzymala: - Nie bój siy, to Stefan, dobry chlopak. Odtad zagladal niemal codziennie. Domyslit siy, kim jestem, bo wyglad mam zdradziecki. Jednak z nadejsciem roztopów i przyplywami poludniowego wiatru moja podopieczna zmaria, gdyž gružlicy umie-raj^ na wiosny - jakby wiosna, wzbudzajac žyciodajne soki, niweczyla to, co ulomne. Tak znów zostalam bez przynaležnosci, bez dachu. Ale na pogrzebie Stefan szepnal: - Pójdziesz ze mn^. - I poszlam. «* Raczyňscy mieli maly, trudno dostypny, wyrwa-ny lasom, wtulony w ich swierkowo-sosnowe skraje folwark, kilka koni i osiemnašcie krów. Na polu 362 Pieklo ocalonych i w obejšciu pracowali bez niczyjej pomocy ojciec, matka, dwaj synowie i dwie córki. Ród byt rozlegty geograŕicznie i silnie rozgaleziony. (Edward Raczyň-ski - prawnik i dyplomata, w czasie wojny minister spraw zagranicznych rzadu polskiego w Londynie, u którego stawil sie^ z raportami o zagladzie Zydów w Europie Jan Karski - tež pochodzil z tej rodziny). Wiek z góra^ ternu j ego odlam przyw^drowal na Křesy, zas ojciec Stefana, žeby nie rozdrabniač grun-tów, nabyl szmat ziemi na terenie niemenczyňskim, w równinnej, bogato zalesionej, dzikiej delcie mi^dzy dwoma miasteczkami: Podbrodziem nad Niemnem i Niemenczynem nad W1H4. Wycie wilków ukladalo sie^ tu do snu z ludzkimi trwogami, w mrokach boru biesy ganialy sie^ z poszumem orlich skrzydel, letni, godowy, paciorkowy glos derkaczy okraszal wieczerze. - Witaj, Zuzanno - w progu domostwa stala brunetka o poci^glej twarzy i czarnych, podobných do moich oczach, z ogorzalymi dloňmi, slynnymi w okolicy z wyrobu serów, masla i smietany, do ktorých w dzieň targowy ustawiala sie^ kolejka miastecz-kowych i miastowych. Matka Stefana. Zakrzatnela sie^ wokól wieczerzy, pomoglam jej. Juž pierwszego wieczoru (derkacze zawodzily mo-notonnie) do drzwi Raczyňskich zapukali jacys mlo-dzi. Psy nie szczekaly, bo ich znaly. Byli to szkolni koledzy Stefana. Mlodziež žydowska z miasteczek Wilk 363 w p oblizu dužych miast wspólpracowala z harcer-stwem z Wilna, odwiedzano siy wzajemnie, konspi-rowano. Jesieniy i zimy 1942 w miasteczkach odbywaly siy akcje, a na šwiyta Nowego Roku i Jom Kippur Niemcy zarzydzili spis ludnosci žydowskiej - kázali wszystkim stawič siy na rynku z najwartosciowszymi rzeczami i oznajmili, že Zydzi pójdy do wileňskie-go getta. Trasa wiodla przez kniejy - ciemny, gysty, z wilczymi slepiami przycupniytymi za przydrožnymi drzewami, gotowymi do skoku, gdy nozdrza pochwy-cy zápach konia lub czlowieka. Poprowadzono ich wiyc w las, a tam, blisko drogi, czekala juž wykopana jama, do której osuwali siy od kul (salwy karabinów sploszyly wilki). Zabráno rzeczy, ciala przysypano ziemiy. Stefan i j ego koledzy rozprawiali o swiecie nieod-leglym i odleglym, i o tym, co hitlerowcy wyprawiajy z Zydami. Przeloženi harcerzy wkladali im do glów, žeby Niemcom nie wierzyč, a najlepiej skryč siy w lasách, dzieki czemu kilkunastu chlopców nie poszlo wtedy na rynek. Ocalala jeszcze jedna rodzina: dzia-dek z córky i wnukiem. Gdy nastala cisza, podniesli siy z dolu wypelnionego trupami, otarli siy z cudzej krwi i przedostali do gospodarstwa Raczyňskich, gdzie schronili siq juž harcerze. Inni polscy gospo-darze, zaprzyjažnieni z miejscowymi Zydami, tež 364 Pieklo ocalonych przygarneH paru: na przyklad wlasciciel sklepu z že-lastwem znalazl kryjówky po sasiedzku, u naszego znajomego - w ten sposób nie wszyscy Zydzi z mia-steczka zgineH. Raczyňscy dziadka bardzo dobrze ukryli, a jego wnuczek - Jacek go nazwano - brunecik podobny do mamy Raczyňskiej, biegal po domu z innymi dzieč-mi; w sumie bylo ich szescioro - wokól turlal siy ich czysty smiech. «* W 1942 Bože Narodzenie i Chanuka zbiegly siy w tých samých dátach. Mijal bardzo ciežki rok, Niem-cy parli naprzód, osaczaly nas zle wiesci, ale matka Stefana postanowila urzadzič uczty pocieszenia i za-prosič wszystkich ukrywajacych siy Zydów. Dziadek jadal tylko koszerne, wiyc kupila w Niemenczynie róžne naczynia i specjalnie dla niego w jedných go-towala mleczne, a w drugich jarzynowe potrawy -pomagalam w tym. Stôl skrzyl siy w blasku šwiec. Wspominališmy dobre czasy i te wspomnienia od-mienialy nasze oblicza, pilišmy i špiewali O, mój rozmarynie, Rozkwitaly pqki bialych róž i Jadq, jadq dzieci drogq, a takže piesni žydowskie i hebrajskie. Ja zaspiewalam piosenky do slów poetki Racheli znad jeziora Kinneret. I poplakali siy pijani i trzežwi, Zydzi i Polacy w zaokiennej, dyskretnej ciszy sniežnej, która na ten jeden wieczór opuscila martwych i przylgnela Wilk 365 do žywych. Odtad, kiedy Stefana chwytala nostalgia, musialam mu ty piesň przywolywač - slowa byly he-brajskie, lecz tysknoty wzajemne. «* W litewskiej policji w Niemenczynie pracowal kolega Stefana. - Sa sluchy - doniósl mu - že Raczyň-scy trzymaja Zydówky. - Wkrótce kazano mi stawič siy na posterunek dla sprawdzenia tožsamosci. Okazuj y dokumenty przesluchujacemu, a ten znajomy zaglada mu przez ramiy: - Daj spokoj, to przeciež Polka. - I puscili mnie. Stefan czekal juž z furmanka w pobliskim lesie. Na wszelki wypadek znalazl mi nowe miejsce - w domu pani Kosmowskiej, swej bylej nauczycielki - do pomocy w gospodarstwie i opieki nad dziečmi, bo jej myža, oficera polskiego w AK, widywano w domu rzadko. Za to, že mnie przyjy-li, Stefan przynosil im opal, žywnosč i dužo wódki, bo maž lubil sobie wypič i opowiadač, že taka czy inna grupa zlapala ukrywajacych siy Zydów. Róžne bandy wtedy grasowaly w gluszy, jedné zorganizowane, inne nie (w tym szajka Plechawiczów - Litwinów na uslu-gach Niemców). Czysto miydzy Litwinami i Polakami dochodzilo do potyczek - odglosy wystrzalów nio-sly siy nad pola, czasem sciany domostw wprawialy w drženie. Pewnej nocy Litwini zaplanowali spalič domostwo tego oficera, zabrali ze soba broň i wozy. 366 Pieklo ocalonych Piyč kilometrów dalej w obejsciu Raczyňskich czu-wal Stefan. Wlasciwie nie sypial, bo pilnowal swoich Zydów - každý mial inna^ kryjówky, a tym, co nie mogli jej opušcič, trzeba bylo dostarczač jedzenie, dzielič siy wiesciami (po Stalingradzie Niemcy okrop-nie siy rozjuszyli, zabijali na potygy), ostrzegač przed niebezpieczeňstwem. Przed šwitem ustyszal tytent koni, wsiadl na rower i popydzil do nas, kázal zabrač dzieci (oŕicera nie byto) i zmykač do sasiedniej wsi. Tak uczynilišmy. Niebawem ujrzelišmy tuny. Dom, dobytek - wszystko w niej koňczyto istnienie. W ten sposób Stefan uratowat mnie jeszcze raz. Kosmowska z dziečmi znalazta schronienie, bo na wsi zwykto siy przyjmowač pogorzelców pod swój dach. A co ze mna? Znowu zostatam bez przynalež-nosci. Stefan zawiózt mnie do siostry swojego ojca, ktorá mieszkata daleko, za borem. - Litwini i Niemcy morduj^ mlodych - ttumaczyl jej - wiyc uciekamy, žeby przežyč. - Ale tam byla bieda. Uzbrojeni sza-brownicy, niektórzy w polskich mundurach, napadali na siedziby chlopów, ogotacali ich z wartosciow-szych rzeczy i przehandlowywali je na wódky. Prawo nie dziatato - wojna byta prawem. Któregoš dnia wpadaj^, przystawiaj^ mnie do šciany, bij^ Stefana: - Tyš nietutejszy i chronisz swoja^ Zydowicy. -A on, že nieprawda, nie jestem Zydówk^. Ciotka na Wilk 367 to wybiega po proboszcza, co mieszkal niedaleko, i lamentuje, že szykuje sie^ nieszcz^scie, bo žli chca zastrzelič jej bratanka. Ksiadz w te p^dy gna do gos-podarstwa, chloszcze bandytów potepieňczym spoj-rzeniem: - A wy co tu robicie? - A t^ Zydowice^ chcemy zalatwič. - Jaka z niej Zydówka - ksiadz na to. - Tož sam ja chrzcilem, jak i Stefana, rodzonego tu prze-ciež. Tak nas, klamiac podwójnie, proboszcz ocalil. Póžniej rozeszlo si^, že ci szabrownicy podajacy sie^ za bojowników napadli na niewinnych ludzi - tak, že nawet duchowny musial interweniowač - i dowód-ca ich zdegradowal, trafili do ciupy. Jednak nie chcac naražač ciotki, pojechališmy dalej, do brata matki Stefana, który pisal wiersze. Pokazal mi wypelnione nimi g^sto bruliony, nabywane w wiejskim sklepie z mýdlem i powidlem. W innych czasach i warun-kach bylby slawnym pisarzem, ješli jednak prawda^ jest, že przežywamy jedynie takie žycie, jakie nam przyslugiwalo, to j ego mialo osiasč w tym okolonym brzozowym gajem gospodarstwie z pszenicznymi lanami za stodola, z pasieka, z której roje pszczól wy-wodzily swoja bzyczaca, miodna muzyk^, z szelestem kartek z utrwalonymi stanami duszy. Oddychalismy ta odmiennoscia, poezja i widokiem wiecznie zajetých pszczól, gdy nadeszla wiadomosč od matki Raczyň-skiej: Niemcy sie^ wycofali, možná wracač. 368 Pieklo ocalonych W drodze powrotnej towarzyszyla nam zamglona pošwiata - Wilno unosily dymy, bo uciekajacy podpálili miasto. Sowieci wkroczyli zakurzeni, w szarych szynelach, wychudzeni. Stefan spotkal na gošciňcu jeden z ich patroli i zaprosil do siebie. Byt lipiec 1944. Zydzi wy-szli z ukrycia, žebrali sie^ na podwórzu. Mama wysta-wila ogromny stôl, a na nim kanke^ z mlekiem - žol-nierze pili lapczywie, z žarem, po brodach sciekaly im biale potoki. -wv Myšmy sie^ ze Stefanem bardzo kochali. Któregoš dnia oswiadczyl si^, na co odrzeklam, že dobrze, jesli zyskam taka^ rodzin^. Nikt nie pytal, czy sie^ ochrzcz^. Jego ojciec nas poblogoslawil. - Wiem, že tu nie zo-staniecie - pokiwal glowa^ ze spokojem. - Pojedzie-cie do Wilna, ale i tam nie osiadziecie, pow^drujecie do Izraela. Nie bylo juž czym gospodarowač - Sowieci spusto-szyli obejscie, zabrali caly dobytek, zostawili tylko jed-n^ krówk^. A o Izraelu rozprawialo si^, choč nie bylo jeszcze paňstwa. - Wiesz co, Stefan - dumal ojciec -ja tak sobie wyobražam, že gdy dotrzecie do Izraela, ty i Zuzanna, to Zydzi przyjda^ przypatrywač si^, jak spisz. Pojechališmy do Wilna, a tam znowu lapanki -stalinowska czystka. Zabrali Stefana do wi^zienia Wilk 369 i chcieli wywiežč do lagrów na Sybir, tak jak tysiace innych - stamtad malo kto wracal. Postanowilam go ratowač. Odszukalam žydowskich chlopców, których ocalil w czasie wojny (niektórzy zaci^gali siy do armii sowieckiej, chcieli mscič siy na Niemcach), i poprosi-lam, žeby podpisali petycjy o jego uwolnienie. Wpa-dlam na taki pomysl, bo w fabryce, w której obydwoje pracowalismy, aresztowano kierownika, ucznia mojej mamy (tej nocy zabrali z fabryki dwustu Polaków), ale kiedy wstawili siy za nim partyjni, to go wypusz-czono. Wiyc zbieralam te dokumenty i organizowalam dla Stefana paczki, które pozwalano dostarczač raz w tygodniu. Zywnosč byla na kartki, oddawalismy je w fabryce za obiad. Kiedy skonfiskowali kartky Stefana, zrezygnowalam z wlasnych obiadów, za co otrzy-mywalam chleb i sloniny, które zanosilam do wiy-zienia, a Stefan kwitowal przyjycie paczki wlasnym podpisem, czym dowodzil, že žyje i nie jest na Sybirze. Zdecydowalam, že powiadomiy o tym jego rodziców. Wyruszam zaraz po pracy - Wilno od Niemenczy-na dzieli dwadziescia kilometrów, w tym osiem przez lesna^ gystwy - pieszo, bo nie mam pieniydzy na transport. Docieram do miasteczka po zmierzchu - w ciem-nosci kolysza^ siy poblyskujace sennie wody rzeki. Mostu nie ma, tylko prom. - A tobie, dziewczyno, nie straszno po nocy wydrowač? - dziwi siy przewožnik. Ulitowal siy, przewiózl mnie za darmo. 370 Pieklo ocalonych Idy przez Niemenczyn - cichy i mimo pomroki bia-ly, bo ksiyžyc kryglil siy w pelni i spadl snieg - w strong kosciola, za którym pložyl siy ze swym umarlym czasem cmentarz, a dalej las pelen wilków i biesów, co przylegajy do cieni. „Nikt siy nie dowie, jak mnie tu spotka wilk i požre, a - co najgorsze - Stefan pomysli, že od niego ucieklam" - takie okropieňstwa kolaczy mi po glowie, ale idy, modlac siy, žeby przez ten las w calosci przejsč. Nagle widzy, že z lewej strony, z na-przeciwka, wilk wysuwa szarobury pysk, wyszy, kryci siy, niespokojny, pobudzony. Truchlejy, zamieniam siy w posyg, bo ani do przodu, ani do tylu ruszyč nie spôsob. Zastanawiam siy, czy on jest sam, czy za nim czai siy wataha - wtedy nie mialabym szans. A wilk znów wyszy, unoszac pysk, i przesuwa siy w mojy strony, nieoczekiwanie potrzasa Ibem i zawraca w ciemnicy. Po latách pewien biológ wytlumaczyl mi, že wilk lubi czysty krew, a ja na plecach i nogach mialam wrzody - gdy zdejmowalam poňczochy, pykaly i sa-czyla siy z nich mýtna zropiala ciecz. Pod wplywem tego zdarzenia napisalam kiedys nowelky (zamiesz-czono j4 w izraelskich „Nowinach") o tym, jak czlo-wiek czlowiekowi byt wilkiem, a raz wilk czlowiekowi czlowiekiem. «* Pewnego dnia dostrzeglam w wiyzieniu ogloszenie, že jakis oŕicer NKWD tego i tego dnia, w godzinach Wilk 371 takich a takich przyjmuje interesantów. Tej nocy w ogóle nie položylam siy spač, ustawilam siy w dlu-giej kolejce žon, Polek i Litwinek - bylam jedyna^ Zydówk^. Przedstawiam siq ternu oficerowi, przed-kladam zaswiadczenie z podpisami ludzi, których Stefan uratowal, i przemawiam: - Niemcy zamordowali moich rodziców, krewnych, nikogo oprócz niego nie mam. Jesli go zwolnisz, bydziesz najlepszym czlowie-kiem na swiecie, a ježeli go nie zwolnisz, to zamknij i mnie. - Nic nie odrzekl, nawet nie podniósl oczu, tylko ze štosu innych wyjal jedna^ z szarych papiero-wych teczek, cos na niej nakreslil i odložyl na bok. Po dziesiyciu dniach slyszy stražniczky z fabrycznej budki kontrolnej: - O, Jezus, Maria, pani Raczyňska, pani maž wrócil! - Wynydznialy, z wklysla^ twarz^, w podartym ubraniu szedl do mnie na chwiejnych no-gach. Taki cud. Ale pod Sowietami, jak przewidzial ojciec, žyč siy nie dalo. Zaraz po wyzwoleniu spotkal nas Abe Kow-ner, który wlasnie wyježdžal do Izraela. Poprosilam, žeby odszukal mojego brata. Zrobil to. Najpierw w 1958 jako repatrianci przekroczylismy polsky granicy, potem zaczylišmy starač siy o wizy, bo paňstwo Izrael juž istnialo. Jednak przez dwa lata Stefan nie dostawal paszportu, bez przerwy wzywali go do ministerstwa spraw wewnytrznych, a kiedy juž go dostal, to w ambasadzie izraelskiej odmówiono 372 Pieklo ocalonych mu wizy. Na szczyšcie ambasador okázat siy kolega gimnazjalnym mojego brata i sprawy zatatwit, tak že w 1960 udato siy nam w koncu stanač na tej zie-mi - pustynnej, nieznanej, nomadziej - ziemi wskrze-szonego pragnienia rodziców. -wv Nie moglismy siy tu urzadzič, bieda scigata siy z ty-sknot^. W koncu wujek jednego z chtopców uratowa-nych przez Stefana zatrudnit go w swoim garažu. Ja roznositam rano gazety. Kiedy powstat Yad Vashem, zapisatam siy tam i za-czylam opowiadač. Proszono, žebym odnalazta ludzi, którzy przežyli dzieki Raczyňskim, bo moje i Stefana relacje, podobnie jak innych, przyjmowano tu z niedo-wierzaniem i chtodnym dystansem. - A gdzie wyscie byli, jak my tutaj osuszališmy blota i chorowališmy na malariy? - pytano nieufnie. Dlatego jedni nie chcie-li mówič, inni nie byli w stanie - zamknyli tamten okres, wyparli siy go, obwarowali milczeniem, nawet dzieciom nie przekazywali prawdy. Dwie rzeczywisto-sci - ich i nasza - potýkaly siy o wzajemne niewyobra-ženie: tam, daleko, wciaž wyly wilki. Tymczasem wujek, u którego pracowal Stefan, za-wiadomil niemenczyňskich Zydów w Ameryce, že kle-piemy biedy: nasze dzieci, w wieku dziesiyciu i dwu-nastu lat, poszly do szkót, a nam czysto brakowalo na chleb. Powiadomieni Zydzi uradzili, že przysl^ nam Wilk 373 auto. Nie byle jakie - taniego užywanego opia kapitána, na szesč osob. Przyslali, ale oplaty celné trzeba bylo uregulowač na miejscu, wiyc popadlismy w wiel-kie dlugi. Auto stalo siy lokálna sensacja, wszyscy znajomi chcieli siy ze Stefanem przejechač, zachodzili z winem lub wódka, no to musialo siy zadbač o zaka-ski. Žeby przyjmowač gosci z fasonem tygodniami nie mielismy co j esc, chociaž dorabialam w pralni, a nocami pilnowalam cudzych dzieci. Kiedys jeden z uratowanych przez Stefana Zydów, bardzo bogaty, na przyjycie z okazji bar micwy syna zaprosil wszystkich niemenczynian. A gdy zaczyla siy uczta, ludzie nie wokól tego chlopca siy skupili, tylko mojego Stefana nosili na rykách i plakali, tak, že on sam o malo nie zemdlal ze wzruszenia. Po uczcie wrócilišmy do swojej biedy. Przepro-wadzilišmy siy do taňszego domu - starej chatynki do remontu na zapadlej wsi, žeby zmniejszyč dlugi, utrzymywač auto i dzieci. Lata mijaly - procedura z przyznaniem Stefanowi medalu Sprawiedliwy wsród Narodów Swiata przecia-gala siy. W koňcu w 1966 przyslano zawiadomienie, ale wówczas wybuchla wojna szesciodniowa i ceremoniál wryczenia odroczono. Stefan dbal o samochód. Siadal za kierownica i po-konywal przestrzeň. Przygarniala go. W tym kraju, w którym ocaleni z požogi czuli siy zbydni, jedynie 374 Pieklo ocalonych w aucie odzyskiwal ukojenie. W okresie kwitnienia krzewów jakarandy zbieralismy z karoserii ŕioletowe platki. -wv W prasie zaczyly ukazywač siy historie zwiazane z Polakami. Na przyklad ta o Apolonii Oldak - Spra-wiedliwej, która przygarnyla žydowskie dziecko po-rzucone przez rodziców odtransportowanych do Tre-blinki. Wychowala je i przywiozla do Izraela, osiedlila siy w Ramat Gan pod Tel Awiwem. Jednej nocy na jej mieszkanie napadli rabusie. Policja znalazla j4 ležaca^ i zwiazana^ pod scian^, na ktorej wisial krzyž. Albo o žonie skatowanej przez žydowskiego meža - dziy-ki niej uratowanego - wysoko urodzonej Polce, tež Sprawiedliwej. Zainteresowano siy równiež kapitánem Kowalskim, polskim oficerem, co uratowal ze stu ludzi, a tu žyl w nydzy. Zadzwonilam do zajmujacego siy t^ tematyka^ dziennikarza i zaproponowalam: -Opowiem jeszcze jedna^ historiy o Sprawiedliwym Polaku, jaki jego los. - Przyjechal, zrobil wywiad. To, co ukazywalo siy w prasie hebrajskiej, szybko znaj-dowalo oddžwiek w polskiej gazecie, wiyc zasiyg czy-telników poszerzal siy. Historie kražyly, napieraly, wzbieraly fal^, ktorej nie sposób zawrócič. W naszym mieszkaniu pojawili siy dwaj przedsta-wiciele parlamentu. - Zróbcie coš dla tých ludzi -zwrócil siy do nich mój brat. - Przeciež to bohaté- Wilk 375 rowie, swiyci. - Wyshichali i poszli. Nadal nic siy nie dzialo. Dopiero kiedy ten dziennikarz z gazety poro-zumial siy z redaktorem programu „Sprawy do zala-twienia" - telewizja, dopiero w zárodku, byla wielky atrakcjy, wszyscy siedzieli przed ekranem - fala osia-gnyla apogeum. Stefan wahal siy, czy wystapič w programie - nie chcial robič wstydu nowemu paňstwu Izrael. Przeko-naly go dorosle juž dzieci i redaktor: - Pomysl o in-nych, tak možná pomoc wielu. Program na žywo wyemitowano we wtorek, o dwu-dziestej pierwszej trzydziesci w sylwestrowy wieczór 1985 - cieply, wyscielany naszymi udryczonymi my-slami. Przemówil prezydent Herzog. Póžniej wszyst-ko siy odmienilo. W Knesecie debatowano. Ustalono, že wszystkim tym ludziom trzeba przyznač pensje i pomagač im w sprawach bytowych. Rozesláno okól-niki do wladz samorzadowych instruujíce, jak siy nimi zajač, lecz dopiero w 1995 w parlamencie (jego przewodniczacym byl Shevah Weiss) nadáno tym przepisom rangy ustawy. Ja, po wielkich staraniach, dostalam posady sekre-tarki w szkole, a nastypnie w Histadrucie i w Zwiazku Zawodowym Kobiet. Ale starzelismy siy juž, zagladalismy na drugy stro-ny. Zmarl kapitán Kowalski, a takže pewna Holen-derka, chrzescijanka - i nie bylo ich gdzie pochowač. 376 Pieklo ocalonych Kowalskiego przygarnal kibuc na poludniu, dwie inne osoby - na pólnocy. Ale kibuce s^ przeciež w wiekszo-sci ateistyczne, grzebač w nich wierzacych nie wypa-da. - Co b^dzie, gdy przyjdzie pora na nas? - zasta-nawialismy sie^ ze Stefanem. Pragnetam, žeby to bylo miejsce honorowe: žeby nasze dzieci przychodzily na groby dumne. A na Litwie umarl ojciec, dziwnie - traŕiony pioru-nem, który nie chcial skryč sie^ w lesie (može zawyl tam wilk?) ani w rzece, tylko odnalazl go przed chat^, niosacego bierwiona, žeby nie zamokly od burzowe-go deszczu. Póžniej, w wieku dziewi^čdziesi^ciu lat, umarla matka. Urodzona w 1900, mawiala: - Ja mam tyle lat, ile widač w kalendarzu. - Dwudziesty wiek wzrastal wraz z nia^ i niemal równo z nia^ si^gnal kresu. «* Chcialam przybližyč Stefanowi ducha národu žy-dowskiego - pomyslalam, že najlepiej przez poezj^. Znalam niektorých poetów piszacych po hebrajsku: Bialika, Czernihowskiego i Altermana - zabralam sie^ do ich tlumaczenia. Przekladalam tež na hebrajski polskich poetów, žeby poznaly ich dzieci, nie tylko moje: Lesmiana, fraszki Leca, Staffa, mojego ulubio-nego, nawet w smutku zanurzonego w ozdrowieň-czym žródle harmonii. Stefan nie czul sie^ dobrze. Bylismy juž na emery-turze, gdy burmistrz Tel Awiwu powolal specjalny Wilk 377 fundusz pomocy Sprawiedliwym i sprowadzil nas do miasta. (WynajeHsmy mieszkanie - urzad doplácal do czynszu). Zaczylam udeptywač sciežky do magistrátu z now^ sprawa; miejsca na cmentarzu. Wlasnie runela wiesč, že pewna^ chrzescijanky, która^ pochowa-no na cmentarzu žydowskim, nie znajac jej wyznania, odkopáno i przeniesiono na cmentarz arabski. Stefan bardzo siy tym przejal. Wezwal dzieci i wyrazil ostatní^ woly: - Jesli nie da siy zalatwič miejsca tutaj, to po mojej smierci zawiežcie mnie do Niemenczyna. Na cmentarzu przy kosciele jest dzialka Raczyňskich, tam znaležli spoczywanie moi rodzice i dziadek. Burmistrz rozkladal ryce, w koňcu zwrócil siy do rabinów. Najpierw nie chcieli sluchač: - Przeciež to goje! - Ale rabin Tel Awiwu Lau nie zaznawal spokoju, radzil siy rožných mydrców. Raz, o drugiej w nocy, zadzwonil do burmistrza: - Znalazlem! O, mydrcy! Któž przeceni wasza^ roztropnosč, po-jemnosč waszych serc, piekno waszych sumieň. Oto Termutis, córka faraóna - tego, co ze strachu przed spelnieniem przepowiedni o narodzinach wielkiego Izraelczyka wydal rozkaz zabicia wszystkich nowo-rodków - zažywajac ze swoja^ swita^ kapieli nad jedwa-bistymi wodami Nilu, znajduje w wiklinowym koszu dziecko, umieszczone tam przez ratuj aca^ j ego žycie matky. Córka faraóna, urzeczona uroda^ noworodka, nazwanego póžniej Mojžeszem, obdarza go miloscia^ 378 Pieklo ocalonych i wychowuje na nastypcy króla Egiptu. Ten, na skutek zawilosci losu, wiodac žycie pasterza, oddala siy w pu-stynne, samotne miejsce góry Synaj, gdzie w goreja-cym, lecz nie spalajacym siy krzaku rozpoznaje Boga. Co poczač z córka^ faraóna, która ocalila najwiekszego žydowskiego proroka i wodza? Uznač, že jest swieta -Sprawiedliwa wsród Narodów Swiata, rzekli mydrcy, a žeby orzeczenie to nie zapodzialo siy w zawierusze dziejów, zapisali je w ksiygozbiorze przykazaň, prze-pisów i zásad, jakimi wypada kierowač siy bogoboj-nym - ksiygozbiorze, który tamtej nocy studiowal rabin Lau. Tak to dzieki j ego odkryciu na cmentarzu wydzielo-no dzialky dla chrzescijan, z miejscem dla žydowskich myžów i žon. U jej wejscia widnieje nápis: „Sprawie-dliwi wsród Narodów Swiata maja^ prawo do tamtego swiata". Pierwszego chrzescijanina pochowano tam w latách dziewiyčdziesiatych, Stefan byl trzydzie-sty drugi. Umarl pod koniec listopada 1995. Tysk-niy za nim. Nie ma dnia bez tysknoty, która siada ze mna^ do stolu, oblepia powietrze, glosno, natarczywie milczy. História Szoszany (Zuzanny) Raczyňskiej, zmartej w 2007. 5Z cz CM hz szesciorga rodzeňstwa bytem najmlodszy. Be-niaminek. Podobno siostra chciala mnie kiedys udusič, bo chadzala juž z kawalerami i wstydzi-la sie^ stale kr^cacego sie^ wokól berbecia. Cos j 4 jednak powstrzymalo - tak že od poczatku towarzyszylo mi szczescie. Urodzilem sie^ w Warszawie przy ulicy Towarowej dziesi^č. Wspólne podwórze laczylo Sienna^ czte-ry, przy której oj dec prowadzil restauracj^, Zielna^ dwadziešcia i Marszalkowsk^ sto dwadziešcia pi^č. Pod tym ostatnim numerem dzialalo kino Capitol -cz^sto do niego chadzalem. Ekran przenosil mnie w przestrzenie znané tylko drugim stronom luster. Mialo sie^ wraženie podgladania šwiata istniejacego równolegle, lecz w ukryciu, jedynie od swi^ta zdejmu-jacego czapke^ niewidk^ za przyczyn^ promieniujacego ostrým swiatlem projektora. Ucz^szczalem do prywatnej szkoly w Warszawie, z przedmiotami wykladanymi po polsku, ale uczono 382 Pieklo ocalonych tež hebrajskiego i Biblii. Soboty i niedziele spydzali-smy w Otwocku, gdzie ojciec mial rozlewniy piwa, ktorý pomagali mu zarzadzač mój starszy brat i siostra. Kypalismy siy w Swidrze, ježdžyc konno. Plusk wody poruszanej koňskimi kopytami brzmial jak smiech. Lišcie wierzby i olch szelešcily poufnie, miykko i džwiycznie - jakby miydzy galyziami zawieszono fle-ty. Tak odzywa siy szczyscie. Na krótko przed wybuchem wojny przenieslismy siy do Otwocka i tam, dziesiycioletni, zaczylem chodzič do szkoly powszechnej. W miasteczku byly cztery takie szkoly, w tym dwie dla dzieci žydowskich, ale do mojej uczeszczalo tež niečo Polaków. Póki co nie nekalý nas problémy materiálne. Drugie šniadania oddawalem w szkole koledze z biednej rodziny, a sobie kupowalem slodycze. W szynkach i gospodach podpici mežczyžni gadali, že wojna - ktorej oddech przywiewal suchy, póž-nosierpniowy wiatr - tež na cos siy przyda, bo ludzie pomry i stanieje chleb. Starszych na mysl o przyszlo-sci ogarniala groza. Jako nieliczni w miescie mielismy radioodbiornik, wiyc sluchalismy szczekania Hitlera. Jesieň scielila siy w duchocie - zastygla, brzemienna. Pewnego piatku nad ranem obudzil mnie odglos podobny do walenia mlotami, tuž obok. Okázalo siy, že to bombardowanie - trafili w žydowski dom sie-rot Centos, zginelo kilkoro dzieci. Wybuchla panika, a wraz z niy pogloski, že Niemcy sy tuž, tuž. Szczqšciarz 383 Ucieklišmy do pobliskiego lasu. Ukrywališmy siy tam okolo tygodnia. Z przyleglych pól wykopywali-smy kartofle i zrywalismy pomidory. Nigdy juž takich nie jadlem: w ich slodkim, jydrnym, pachnacym miaž-szu zawierala siy esencja dojrzalej ziemi, smak žycia. Raz, gdy z jedna^ z koležanek kucalismy przy krzewach, kolo nas swisnely kule i dziewczynce oberwalo z pan-tofla občas. Zwiališmy co sil. Wówczas starsi uznali, že dalsze siedzenie w lesie nie ma sensu i wrócilismy do domu. Tego samego dnia Niemcy wdarli siy do sa-siada i zastrzelili psa. Jednak jednostka, która kwa-terowala w Otwocku, skladala siy przewažnie z przy-zwoitych ludzi. Chcieli siy zaprzyjažnič, przychodzili do nas na piwo. Kiedys jeden zatkal: - Narzekacie teraz, že to czy tamto wam zabieramy, ale tu nie o przed-mioty chodzi, Hitler zamierza wymordowač wszyst-kich Zydów. Ja placzy rázem z wami. - Plakal, bo nie wierzyl, že jest na swiecie sila zdolna fúhrera pokonač. Gdy do ich koszar przyjechalo gestapo i zakázalo kontaktu z Zydami, sprzeciwili siy: - Chodzič na piwo do Gilbluma nam nie zabronicie. Z urlopów i przepustek przywozili nam pamiatki. Dali mi szesnascie albumów z plakietkami, nálepkami i znaczkami, bez trudu tež dostawalismy przepustki -dalo siy žyč. Až z Warszawy ludzie przyježdžali podzi-wiač, bo tam akcja zaczyla siy w lipcu 1942 (jeszcze wtedy Zydzi zglaszali siy do Niemców na ochotnika, 384 Pieklo ocalonych wabieni obietnicami dodatkowych przydzialów na chleb i marmolady). Jednak bezustannie trwaly dyskusje, czy zostač tu, czy jechač do Warszawy. Tak mijaly dni. Zyjac w dobrých warunkach, czlo-wiek oddala od siebie wizjy konca, przyzwyczaja siy do szczyscia. «* Co to jest niemiecka okupacja, poczulišmy, gdy do miasteczka wprowadzono jednostky SS. Chodzili od domu do domu, nocami zabijali spiacych. Zgonili ludzi na rynek, kilku pokazowo zastrzelili. Schowa-lem siy wtedy, a brat poszedl na polski posterunek i wsadzili go do ciupy. Zabierali futra, zloto, wszystko, co mialo wartosč. Powstala nawet piosenka: „Trzeba oddač buty, narty, a z nartami taka bida na póltora Zyda". Powolano Judenrat. Rozpoczal siy okres wysiedleň. Rozeszly siy poglo-ski, že wioza Zydów na smierč, ale ludzie nie dawali ternu wiary. (Czlowiek zaprzecza strasznym rzeczom, straszne rzeczy sa jak glaz u szyi, ciagnacy w dól, kru-szacy pod stopami ziemie). Z czasem uwierzyli. Judenrat mial regularnie dostarczač czterysta osôb do obozu pracy - gdy nie dostarczal, zabierano lub od razu za-bijano j ego czlonków. W pewne sobotnie popoludnie zgarneh zastypcy komendanta policji žydowskiej -podobno istnial zatarg miydzy nim a komendantem i ten go zadenuncjowal. Mimo to postanowilišmy Szczqšciarz 385 zostač w Otwocku, gdzie mieszkalo tyle samo Žydów, co Polaków - chociaž to nieprecyzyjne okrešlenie, przeciež my tež bylismy Polakami. Zydom nie wolno j už bylo prowadzič žádných in-teresów, dlatego ojciec wpadl na pomysl, že zamiast przekazač firme^ Niemcom przechowa J4 w prosty sposób, oddajac niejakiemu Piszczalowskiemu, PPS--owskiemu aktywiscie i niby wielkiemu przyjacielo-wi Zydów, bo przed každými wyborami odwiedzal božnic^, a w swoim przedsiebiorstwie ich zatrudnial. Ale szybko zaczal sie^ przechwalač, že niedlugo to on b^dzie panem piwiarni, o czym donosila nam Aniela, nasza pomoc domowa, bardzo oddaná. Dlatego ojciec w ostatniej chwili poszukal kogos innego. Marceli Górski zarzynal swinie i byl wlascicielem jatki na bazarze. Nie utrzymywalismy ze soba bliž-szych kontaktów, bo jak každá tradycyjnie pobožná žydowska rodzina wieprzowiny nie jadalismy. Dlatego gdybym wierzyl w Boga, wywnioskowalbym, že to On kázal memu ojcu przepisač na tego czlowieka rozlewni^. Trzeba bylo przeniesč ja na jego teryto-rium z calym oprzyrzadowaniem. Obejscie Górskiego od getta dzielil tylko parkan. Siostra, brat i ja wyro-bilismy sobie przepustki jako pracownicy rozlewni -nielegalnie, bo na každej widnial podpis szefa urz^-du pracy Dietza, który takich dokumentów juž nie sygnowal - a takže miejscowego komendanta policji 386 Pieklo ocalonych i komendanta wojska. Každé fachowe oko odkryloby, že podpisy s^ falszywe. Odchylalismy zatem w parka-nie dwie sztachety i tak przedostawalismy siy do zakladu. Dietz nie dawal jednak Górskiemu spokoju: zapo-wiedzial, že nas znajda^ i zabij^. Raz podježdža ciy-žarowym citroenem. (Zaskoczyl nas, nie zdažylismy uciec). Wchodzi i wskazuje na mnie: - Ty jestes maty Gilblum. Wsród oŕicerów towarzyszacych Dietzowi byt pe-wien kapitán, który znat polski i bywat u Górskich. Teraz wrzeszczy na mnie: - Zataduj mi tu natychmiast skrzynki z piwem! - Ciežarówka byta došč wysoka, niezgrabnie mi to idzie, a ten krzyczy: - Co ty tak po žydowsku te skrzynki stawiasz?! Równo taduj, jak naležy! Zatadowatem, wspiatem siy na samochód, kapitán szybko ruszyt. Podwiózt mnie do szlabanu. Wysko-czytem btyskawicznie. Tak uratowat mi wtedy žycie -nie opuszczato mnie szczescie. «* Do likwidacji getta žylišmy jak królowie. Górski ptačit nam uczciwie potowy zysku, jakbyšmy byli legálnymi wspólnikami. (Piszczalowski tymczasem przejal od jednego Zyda sklad drewna i go wypydzit). Tuž przed rozpoczyciem akej i znów zwrócilismy siy do Górskiego: - Pomôž. Ukryj nas. - Zlapat siy za glo- Szczqšciarz 387 wy: - Was jest osiem osob, a tu pelno pracowników, Niemcy kryca^ siy od rana do wieczora. Jednego to na strychu jakos przechowam, ale nie tylu. Nie chcielišmy siy rozlaczač i zeszlišmy do schro-nu, który od jakiegoš czasu budowališmy z sasia-dem. Jego bazy stanowila lodownia rozlewni, duža, gleboka, z dwiema izbami. Prowadzily do niej normálne schody. Zamurowalismy jedno wejscie, a oddzielne, zamaskowane, wyszykowalismy z przeciwnej strony -zastawialy je beczki i klapa z zámkami, žeby nikt siy nie domyslil. Schron byl j už na ukoňczeniu, gdy nastúpilo wysiedlenie z otwockiego getta. Poprzedzily je zlowróžbne zdarzenia. Osiemnastego sierpnia wraz z kilkoma oficerami pojawil siy Niemiec dowodzacy akcjú w Warszawie i zažádal w urzydzie gminy planów miasta. Po drodze zabili jakiegoš žebráka - ležal sku-lony w kalužy krwi jak owoc w rozmieklym miažszu. Przygotowališmy trochy chleba, cukier dla piyt-nastu gab, czyli dla naszej rodziny i sasiada, ale inni zdažyli dostrzec krzataniny wokól budowy i koniec koňców do kryjówki weszlo ponad czterdziesci osob -zatem nasz zapas jedzenia mógl starczyč na jeden, dwa dni. Umówilismy siy z pewnym žydowskim policjantem, že bydzie informowal nas, co siy dzieje. Przez trzy doby nie przychodzil. W koňcu puka w uzgodniony sposób i wybucha placzem: - Mialem matky, žony i córky. 388 Pieklo ocalonych Osobiscie wsadzilem je do wagonu, a kiedy chcialem do nich dolaczyč, sci^gneH mnie z powrotem. A prze-ciež przyrzekli, že rodziny policjantów, którzy dobrze wykonuj^ obowiazki, byda^ mogly zostač. - Opowiadal i chlipal. Dodat jeszcze, že z siedemnastu tysiycy Zy-dów w Otwocku zgtosito siy zaledwie osiem tysiycy, reszta siy ukrywa. Tymczasem w sasiednim domu kopano pod pod-tog^ otwór i zawalita siy ubikacja, wiyc Niemcy wraz z pomagierami, przeszukujac mieszkanie po miesz-kaniu, natrafili tež na nasza^ piwnicy - a tam wszystko posypané swiežym piaskiem. Styszymy, jak policjant, Polak, nazywat siy Lewandowski, mówi do kompana: -Oni tu siedza^ wyci^gnij ich. - Gówno, tu nie nie ma -na to tamten. Dzieli nas od nich tylko cienka warstwa z cegty. Raptem zaczyna grymasič czteroletni synek siostry, ktoš pokazuje na migi, že trzeba go udusič, mój ojciec protestuje i chtopiec uspokaja siy - zamiera z przeczucia smierci. (Na tej samej ulicy ukrywata siy rodzina Grycmanów i tuž przed wkroczeniem Niem-ców inny ojciec udusit swoje dziecko. Przežyt, a potem zwariowat. Obtyd to btogostawiona forma samoobro-ny, jak projektor w kinie potraŕi przeniesč w inna^ rze-czywistosč, wzniesč mur przestaniajacy rozpacz). - Jedno tylko mogy wam poradzič - podsumowat nasz zbolaly policjant - zdobadžcie tabletki, otrujcie siy, žeby was nie wzieH žywcem. Szczqšciarz 389 Szukalismy jednak innego spôsobu, bo, jesli siy je ma, nielatwo porzucič wiary w szczyscie. Nazajutrz Górski zaplacil dwóm polskim przewod-nikom, žeby nas przeprowadzili do wsi Kolbiel - okolo dwadziescia kilometrów od Otwocka. Niemcy co-dziennie wylapywali w miasteczku dwiescie, trzysta osob na rozstrzelanie. Z czasem Zydzi, którzy juž nie mieli srodków do žycia, przyodziawszy siy w smiertel-ne szaty, sami zglaszali siy na posterunek - žebralo siy ich kilkuset. Wówczas lekarz wojewódzki doniósl w liscie do wladz, že z powodu nadmiaru zwlok lada chwila wybuchnie epidémia, wiyc tych, którzy czekali na zaglady, zaladowali na ciežarówki i wyslali do Kol-bieli. Stád wiedzielismy, že Zydzi jeszcze tam sy. «* Szlismy przez caly noc. Po drodze mijalismy roz-swietlony posesjy Dietza. Grala tam orkiestra. Zloté poblaski w oknach figlowaly jak wyszczerzone zeby diablów. Dokuczalo mi straszne pragnienie, przykucnalem przy kalužy bio ta i wložylem w niy twarz. Odtad kaluže lypiy do mnie mokrým, metným okiem ukojenia. W Kolbieli mieszkaňcy, którym zaplacilismy za lokům, przyjeH nas jak turystów. Zylo tam spokojnie -poza gettem, poza obozami - pary žydowskich ro-dzin, jakby na zawieruszonej, odlaczonej planecie. I gdyby w Kolbieli nie žebralo siy tylu uciekinierów, 390 Pieklo ocalonych prawdopodobnie nikt by ich nie zauwažyl. A tak czu-lismy juž w powietrzu swad posypnej przepowiedni. Wiedziona tym przeczuciem moja rodzina postala do Górskiego umyslnego. Wrócit z listem: „Poczekaj-cie kilka dni, cos dla was szykujemy". Górski mial w Otwocku niezamožnego krewnego, ktorému przyrzekt dwa tysiace od lebka miesiycz-nie za ukrywanie nas - w sumie wychodzito szesna-scie tysiycy na žywnosč i utrzymanie. I ten krewny, Stanislaw Krup, zgodzit siy. Tak to tuž przed akcja wymknylišmy siy z planety namierzonej juž przez machiny zaglady. W dniach poprzedzajacych akcjy pod przylešna kapliczka rozstrzelano kolbielskich mežczyzn podej-rzewanych o przechowywanie Zydów. Traŕiono tež w metalowy krzyž. Zwloki usuniyto, a on tam zostal z rozbita czaszka Chrystusa. Ležal jeszcze dlugo, za-nim zastapiono go innym, z Jezusem caloglowym. «* W pierwszym okresie Górski placil krewnemu z wlasnych pieniydzy, a zysk dzielil nadal sprawiedli-wie: pól na pól. - To ty nam przysylaj tylko polowy z naszej polowy - zadecydowal ojciec. Od tej pory Górski sam zaopatrywal nas w jedzenie przy pomocy kuzynki Polci, f aj nej dziewczyny. Nasza kryjówka, zasiedlona juž przez pluskwy, mia-la wymiary metr osiemdziesiat na trzy. Rozmawiali- Szczqšciarz 391 šmy w niej cichutko albo na migi, žeby sasiad obok niczego sie^ nie domyslit, bo zagladat czesto do Křupa i zrz^dzit podejrzliwie: - Stuchaj, Stasiek, jak was nie ma, to ja tu gtosy stysz^. - A bo ty nie wiesz, že u nas w kominie straszy? -odszczekiwat sie^ Krup. Dobrze, že ludzie w takie rze-czy wierzyli. A w kominie zainstalowane byty drzwicz-ki do podawania nam jedzenia. Prawie zawsze rázem z positkami gospodarze przy-nosili zte wiadomosci; patrzylismy tylko, czy ternu, co odbiera prowiant, trzesa sie^ nogi czy nie. Kiedys przez tydzieň nic nie przynosili, až w drzwiczkach pojawi-ta sie^ pewna dziewczyna, której Krupowie powierzyli tajemnic^. Mieszkata w pobližu i byla mniej wi^cej w moim wieku. Raz poktócita sie^ w domu i zeszta do nas. Trzy dni jej szukali. Dia mnie okazaty sie^ one pamietne - stracitem wtedy cnot^. -wv W tym czasie nasz gospodarz zažádat od Górskiego wi^cej pieni^dzy, twierdzit - i po czesci mial racje^ -že dužo ludzi juž o kryjówce wie, dlatego on, Krup, musi postawič nowy dom, a jak nie, to wyprowadzi nas na podwórko rozlewni. Na dowód, že nie žartuje, wpakowal nas w zimie do pustego budynku naležace-go kiedys do getta. Omal nie pomarzlismy na smierč. Zeby sie^ ogrzač, zlapatem za przewody elektryczne (bo tam nie bylo kontaktów), až sie^ rozžarzyty. W tym 392 Pieklo ocalonych pomieszczeniu Krup mielil niegdys nielegalnie zbože, stád te druty na wierzchu, a kiedy przychodzila kontrola z elektrowni, dawal lapówky i tak to siy krycilo. -Co wy wyprawiacie, na slupie iskry widač! - rozsierdzil siy teraz i zabral druty - tak zostališmy bez pradú, nawet wody nie dalo siy juž podgrzač na elektrycznej kuchence. W ten sposób uplynal rok. Krup od czasu do czasu rôznym ludziom placil za milczenie, a my drželismy, že ktos nie da siy przekupič. Wtem pojawily siy aŕisze. Niemcy zapewniali, že wiedz^, ilu Zydów ukrywa siy u Polaków, ale jesli dobrowolnie siy ujawni^, obejmie ich amnestia, bo potrzebne s^ ryce do pracy. Postano-wilismy siy zglosič, nie dlatego, že im uwierzylismy, ale dlatego, že w takich warunkach nie chcialo siy juž podtrzymywač wiary w szczescie. Przekazalismy Gór-skiemu nasza^ decyzjy. Odparí, že ktos musi oznajmič to jego žonie, bo sam nie ma smialosci. Janina Górska modlila siy do wszystkich swiytych, którzy na obrazach wiecznie otwarte oczy wznosza^ do nieba. - Chcecie umrzeč? - spojrzala na nas podobným wzrokiem. - To wasza decyzja, ale jesli zrobicie to po tym, co dla was uczynilam, zabij ecie tež mnie. W takiej sytuacji nie wyszlismy - tak znów przemó-wilo szczyscie. Dosiedzielismy do lipca 1944, do wy-zwolenia Otwocka od Niemców. Kryjówki nie opusz-czalismy jeszcze przez tydzieň, bo Krup przestrzegal, Szczqšciarz 393 že na zewnatrz grasuja^ róžne bandy i moga^ nas zabič. Dyžurowalismy zatem przy okienku, ale juž na górze. Raptem rozpoznají przez szyby znajomego Zyda, ida-cego spokoj nie ulic^, i wybiegam na szosy pelna^ Ro-sjan. Którys, pijany jak bela, chwali siy: - A pilem tu, u Jewreja. - Czyli u nas pil, w naszej knajpie, bo Rusek nie powie Zyd, tylko Jewrej. Lecy wiyc do knaj-py, a tam mnóstwo kielbas, kaszanek, miysiwa, piwo, spiewy, wsród biesiadników kantor z Warszawy. No to w te pydy wracam z nowinami do swoich, a oni znowu siedza^ w kryjówce: cisza kompletná, klapa zamknuta. Na dole ojciec szlocha: owszem, wyszli, odwiedzili znaj omego, ale wtargneH tam jacys dzicy i chcieli ich utluc, čudem umkneH przez tylne drzwi. Znowu pobieglem do Rosjan, do piwiarni. - Chodž ze mna^ - namówilem jednego. - Zaspiewaj mojemu ojcu. - Zgodzil siy i, nie rzeklszy slowa wstejpu, zaspie-wal. Spiew rozczulil powietrze i wszyscy zlagodnieli. Nazajutrz pojechalismy ciežarówka^ do Lublina, je-dynego wiekszego miasta wyzwolonego, dokad z malých miejscowosci zježdžali Zydzi. Zaczyly siy modly i odnajdowanie žycia. «* Po wojnie utrzymywališmy z Górskimi staly kontakt. Póžniej nie bylo juž takich možliwosci: w Izraelu nic nie mialem, siedzialem w kibucu, ale zaraz po j ego opuszczeniu napisalem do Janiny (Marcel juž nie žyl). 394 Pieklo ocalonych Po wojnie szešciodniowej komunistyczne wladze w Polsce zakázaly nawet listów i nastala cisza. W czterdziesta^ rocznicy powstania w getcie przy-jechalem do Warszawy po raz pierwszy od wojny. Szukalem Janiny, bez skutku. Pomogla mi dopiero bardzo operatywna koležanka, od ktorej pewnego dnia dostálem list z aktuálnym adresem naszej wyba-wicielki. Mieszkala na Rakowieckiej, róg Pulawskiej. Wystarališmy siy dla niej o odszkodowanie z insty-tucji amerykaňsko-izraelskiej. Zdenerwowalem siy, bo dostala dwadziešcia dolarów. Po moim protešcie odpisali, že nie maj4 funduszy, wiyc doložylem swoje trzydziešci dolarów i od czasu do czasu wysylalem paczki. A ona powtarzala, že jest stará i samotná, i ni-czego nie potrzebuje, a my mamy przeciež wnuki. Górscy otrzymali tytul Sprawiedliwych i odbyla siy uroczystosč w Yad Vashem, ale Janina cierpiala na sil-n^ astmy i z podróžy zrezygnowala. Jej i Marcelego drzewka rosna^ krzepko, dorodnie. Ja zas czujy siy szczesliwy. Bo jak los, który spotka ciy z prawdziwym czlowiekiem, nie nazwač szczyš-ciem? História ocalenia Avrahama Gilboa (Artura Gelbluma), zmar-lego W2010. Cieszyn, roki938, HenrykStawikz žonajadwiga., autor nieznany. er* IL dg Ten. Kita? sie e wspomnieň Henryka Zvi Zimmermana: „Ze-gar mojego žycia wybijal uporczywie: «Tam, gdzie byt poczatek, tam jest zakoňczenie, ale gdzie zakoňczenie, tam tež nowy poczatek»". Dwie fotografie z roku 1943, z Budapesztu. Na pier-wszej typ amanta w zgodzie z wymogami miydzywo-jennej elegancji: wysokie czolo, wasik, wzrok chwacko wbity w obiektyw. Zimmerman, prawnik, absolwent Uniwersytetu Jagielloňskiego, ma trzydziesci lat. Druga fotografia. Postač masywna, twarz okr^gla, wylewajaca siy szczodrze z konturów jak u wiejskich plebanów - tych, co zakasujac sutanny, z posluga^ do chorých ježdzili rowerem. Slawik, poset do Sejmu Slaskiego, przekroczyt czterdziestky. Poza ciyžkimi, skondensowanymi spojrzeniami ich obu zdjycia nie zdradzaj^ zadnej wspólnoty losu ani czasu. Zadnego pocz^tku. -wv Miriam Zimmerman - drobná, wyprostowana, oczy chlonne, ciche, wspólniczka w poszukiwaniach 400 Pieklo ocalonych poczatku i dalszego ci^gu - zaznacza, že jej pierw-sze zdjycie z Krynicy Górskiej datuje siy na rok 1936, dokad, maleňka, przyježdžala z rodzicami na letnisko, jak wiele žydowskich rodzin z Krakowa. Do smierci myža spydzali w Polsce co najmniej dwa miesiace i Henryk irytowal siy, že Krynica nie jest na šwiecie doceniana, bo w czeskich Karlowych Warach na przyklad bije tylko jedno gorace žródlo, w Krynicy až siedem - bija^ bezglosnie, uparcie, ryt-micznie ze žródel swojej historii, ze swego poczatku, dokarmiajac korzenie lasów. W okolicznych lasách rosna^ wciaž drzewa z tkliw^, próchniejaca^ pamiyci^, szeščdziesiycio-, siedemdziesiycioletnie - kustosze okraszonej žywica^ smierci. Henryk Zimmerman opo-wiadal Miri o tamtých sosnách, jodlach, swierkach, jak pachnialy. «* Z woli matki zwany Herszele, urodzony w 1913 w Skale nad Zbruczem na Podolu jako szóste, naj-mlodsze dziecko przedsiebiorcy zbožowego, rodziców prawie nie znal, bo umarli w czasie epidemii cholery. Nie zachowaly siy ich fotografie, jedynie glos matki, Pesi, z domu Biterman, niezbadanym sposobem przeniknal do uszu niespelna dwulatka niskim, no-sowym, równym spiewem: „Pan Bóg stworzyl chlop-czyka, chlopczyk zwal siy Herszele, Herszele mial žyč i rosnač, rosnač". Wychowywany przez starsze Epilog. Ten, który siq upomnial 401 rodzeňstwo, popoludniami uczyszcza do szkoly hebrajskiej, rano do polskiego gimnazjum, gdzie na przerwach i potaňcówkach nuci siy piosenki Han-ki Ordonówny. Przed wyjazdem na studia do Krako-wa žegnaJ4 go hucznym refrénem do melodii starej žydowskiej piesni: „Jak Zydek umie tylko grač, to w swiecie on nie zginie. Pamiytaj, kto ci skrzypce dal i co twój tata grál". Struny skrzypiec w kulturowej symbolice przyda^ tony pomyslnosci, harmonii. Glos matki, skrzypce - poczatek. «* Zaraz po tym, jak na nocnym niebie widuje siy komety - wedle okreslenia PPS-owskiej „Gazety Robot-niczej" (Slawik jest jej redaktorem) „owego zwiastu-jacego trwogi i nieszczyšcia tajemniczego wlóczygy wszechšwiata", który wznieca pólglošne, zawiesza-ne rozmowy - wybucha wojna. Po agresji Sowietów na wschodnie terény Rzeczpospolitej przez most graniczny w Czeremoszu ewakuuje siy caly polski rzad, apelujac uprzednio o rozwiazanie siy jednostek armii polskiej i przejscie najkrótsz^ droga^ do Rumu-nii i na Wygry. Polacy ci^gna^ przez Przelycz Užock^, Tucholsk^, Wyszkowsk^ i Tatarsky najpierw w malých, potem w coraz wiekszych grupách. Ida^ žolnierze z oddzialów frontowych w brudnych, zakrwawionych bandažach, ida^ cywile golymi řekami wygrzebujacy i calujacy ziemiy tuž przed granicznym szlabanem, 402 Pieklo ocalonych zawiazujacy jej grudy w galgany i onuce. Wielu, j už po w^gierskiej stronie, zdziera wyschnie^ ziemie^ z kót wozów armatnich i ci^žarówek. Modlitewnie lamentuj^ kobiety, uchylone usta špiacych, niesio-nych na rukách dzieci snia zápach mleka. W^gierskie wiesniaczki wychodza na granice^ z saganami goracej zupy i chlebem. - Biedni wy - wspótczuja w swoim jezyku. W paždzierniku 1939 na W^grzech jest juž pi^č-dziesiat, szeščdziesiat tysi^cy polskich obywateli, dziesi^č tysi^cy z nich to Zydzi - glównie žotnierze rozbitej armii. W Budapeszcie wciaž dziata konsulat, bo mi^dzy Polsky a W^grami nie ma stanu wojny, rzadzi niechetny hitlerowcom Pál Teleki. Budapeszt žyje Polakami, j ego elita zajmuje sie^ Polakami, dla Polaków zbiera sie^ odziež, organizuje przerzut m^ž-czyzn do wojska na Zachodzie. Co zamožniejsi urz^d-nicy zlikwidowanych polskich instytucji cywilnych i wojskowych (- Prochu nawet nie powachali - pokpi-waja frontowi.) - z rodzinami, pieskami, papugami, pierzynami, klej notami, pawimi piórami, patefonami, portretami przodków i zasklepionych w pozlacanych ramach martwej sielskosci krajobrazów - zagnieždža-ja sie^ w pensjonatach i hotelach. Mlodzi w nočných klubach, pocieszani przez smagle, czarnookie dziew-czyny, že wojna szybko sie^ skoňczy, sacza^ cierpkie wino. Epilog. Ten, który siq upomnial 403 Auchodžcy wciaž napfywaj^. Po stronie w^gierskiej služby graniczne dziela^ ich na cywilnych i wojskowych i kieruj^ do prowizorycznych obozów. W przepelnio-nych obozach ludzie awanturuja^ si^, modl^, prze-klinaj^, pij 4. Jedni chca^ wracač do Polski, do swoich domów, do rodzin, drudzy rwa^ sie^ do Francji, bo tam pr^dzej czy póžniej zorganizuje sie^ polska armia. Dwudziestego pierwszego wrzesnia 1939 po trzy-dniowej przeprawie przez Karpaty (pogoda sprzyjala, tylko nocami smagal chlód i w czasie krótkich postoj ów grupki w^drowców skupialy sie^ wokól przy-skalnych palenisk jak rozbitkowie uchwyceni tratwy) w^giersk^ granice^ przekracza Henryk Slawik, PPS-o-wiec, urodzony w 1894 w slaskiej wsi Szeroka, chlop-ski syn o fizjonomii plebana, samouk - ten, który niespelna cztery lata póžniej b^dzie pozowač do dru-giej fotografii z poczatku tej historii, i o którym j ego imiennik Henryk Zvi Zimmerman powie po latách: -Doznalem magnetyzmu pierwszego wraženia. -wv Zanim do tego dojdzie, w laňcuchu zdarzeň musi nastapič nieuchronna zmowa ogniw. Ogniwo pierwsze: ruch oporu. Decyzja^ žydowskiego podziemia Zimmerman przyjmuje stanowisko kierow-nika opieki spolecznej przy Judenracie w krakowskim getcie. W kuchniach i placówkach instytucji zbieraj4 sie^ konspiratorzy: žydowscy i polscy inteligenci. 404 Pieklo ocalonych Ogniwo drugie: propozycja. Blisko czterysta kilo-metrów na poludnie Niemcy, rozwšcieczeni osten-tacja, z jaka wygierska elita pomaga Polakom, žadaja likwidacji konsulatu w Budapeszcie. W tej sytuacji rzad emigracyjny powoluje nowe przedstawicielstwo: Komitét Obywatelski dla Spraw Opieki nad Polskimi Uchodžcami. W jego sklad wchodza przedstawiciele najwažniejszych ugrupowaň przedwojennego sejmu. Jesienia^ 1939 József Antall, który sprawuje pieczy nad uchodžcami z Polski z ramienia wygierskiego MSZ, wizytujac obóz w Helembie po lewej stronie Dunaju, poznaje Henryka Slawika. W blaszanym baraku duchota. Slawik w przedwojennej granatowej marynarce uszytej przez krawca Hipolita Purzyckiego, tescia - marynarce, co reprezentuje ciaglosč odlaczo-nego, pogwalconego swiata, jego powinnosci, struktur i manier - przedstawia wizjy przetrwania: wojna by-dzie dluga, žeby pokonač marazm, pijaňstwo, rozpacz, trzeba pozwolič uchodžcom pracowač, uczyč siy, žyč w dyscyplinujacych rygorach. Antall proponuje: niech Slawik zajmie siy Polakami na Wygrzech i wesprze w ten sposób tutejsze wladze, ale uprzedza: Niemcy zastrzegli, že možná pomagač tylko chrzešcijanom. Slawik odruchowo zapina marynarky. Ogniwo trzecie: ucieczka. Po likwidacji krakowskie-go getta w 1943 Zimmerman znajduje siy w obozie kon-centracyjnym w Biežanowie. Jednej nocy, skatowany Epilog. Ten, który siq upomnial 405 przez komendanta Amona Gótha, zapadá w ciyžka^ skolowaciala^ nieprzytomnosč. Ze snu wypelza spiew: „Herszele mial žyč i rosnač, rosnač". Glos cytkuje ciemnosč, zastyga wjasniejacej smudze nabarakowym suficie, ožywia cialo dziwnym, masywnym spokoj em. Tamtego dnia stražnicy gwiždža^ na robotników pracujacych na torach kolejowych poza lágrem, dajac sygnal do powrotu. Mleczy siy i skupia mgla, poszcze-kuj^ psy, szelest lisci omiata spowolniale kroki. Naraz wszystko to oddala siy, rozmiyka, niknie. Herszele czolga siy przez zarosia w strony szosy, a glos toruje drogy: „Herszele mial žyč, žyč...". W godziny póžniej uciekinier z Julagu III w Biežanowie stáje w progu mieszkania druha z konspiracji, Poláka, czlonka Ze-goty, i wytycza (glos wypelnil powinnosč) nowy po-czatek: - Przerzučcie mnie na Wygry. «* Antyfaszysta Pál Teleki došwiadcza w tym czasie czarnej ulgi koňca: po tym, jak przegrywa polityczna^ walky o neutralnosč kraju i stáje siy jasne, že niemiec-kie oddzialy pomaszeruja^ przez Wygry na podbój Ju-goslawii, strzela sobie w leb. Urzad premiéra obejmuje prohitlerowski László Bárdossy. Wygierska „dwójka" depcze po piytach Polakom i Wygrom podejrzewanym o dzialalnosč spiskow^. Z Generálnej Guberni przez zie-lona^ granicy przedziera siy coraz wiycej Zydów z likwi-dowanych gett - wygierska straž graniczna przepydza 406 Pieklo ocalonych ich na Slowacjy, tu sy rozstrzeliwani lub zawracani do Polski, co tež oznacza smierč, zwykle po torturach, bo gestapowcy usilujy wydobywač informacje o siatce pomocy Zydom. W siedzibie Komitétu Obywatelskie-go dla Spraw Opieki nad Polskimi Uchodžcami przy Geza utca piyč Slawik strzepuje z marynarki niewi-doczny pyl. Zza sciany dobiega rytmiczny, otypiajacy, nieustajacy pogwizd pracujacego powielacza, z które-go zeslizgujy siy kartki z modlitwy Ojcze nasz, žeby ci, co dostajy katolickie papiery, bezblydnie jy recytowali. We wladzach Komitétu wrze, protestuj y przedstawi-ciele endecji: gremiálne zaopatrywanie w lewe papiery takže Zydów o zlym wygladzie prowokuje katastrofy, Niemcy zažadajy od Wygrów zamkniycia Komitétu, a wtedy tysiace uchodžców zostany na lodžie, ucierpi dzialalnošč konspiracyjna, ludzi, udryczonych prze-dlužajycy siy rozlyky z krajem i bliskimi, pozbawionych przedstawicielstwa, ogarnie epidémia szaleňstwa. Szesčdziesiat lat od tamtých wydarzeň na tarasie hotelu Continental w Krynicy Henryk Zimmerman bydzie powtarzal to samo, co wtedy w dyskusjach ze wspólnikami z podziemia: - To nie byli antysemi-ci, kierowali siy patriotyzmem, nawet jesli nie lubili Zydów, to sprzeciwiali siy ich mordowaniu, lecz ist-niala granica, ktorej przekroczyč, zgodnie z wlasnym sumieniem, nie mogli. Z sumieniem siy nie dyskutuje, nie ma wyžszej instancji od sumienia. Epilog. Ten, który siq upomnial 407 Slawik jeszcze nie zna Zimmermana, nie slyszy tych slow. Przyjmujac, po rekomendacji Antalla, petno-mocnictwo polskich wtadz na emigracji do kierowania Komitétem, jest šwiadom trudnošci, jakie napotka „problém žydowski" („problém žydowski" - eufemizm na užytek salonowych dysput, dyplomatycznych uwag i publicystycznych wywodów). Do tej pory udawalo siy kanalizowač nástroje. W „Wiesciach Polskich", gazecie dla uchodžców, Slawik ttumaczyl: „Dia nas uchodžca žydowski jest takim samým obywatelem jak každý inny. Dzielimy siy jednak na dobrých i zlých Polaków". A po Budapeszcie grasuja^ juž bojówki Ferenca Szálasiego, wylapuj^ Zydów, spory w Komitecie nasi-laj^ siy. Slawik jest przekonany, že atmosféry stono-walyby oficjalne instrukcje z Londýnu, dokad, opu-šciwszy Francjy, ewakuowat siy rz^d emigracyjny. Lacznosč szwankuje. Budapeszt zdaje siy balansowač na niewidzialnej krawydzi, której grzbiet wygina siy, rozci^ga lamliwie, kurczy. «* Ogniwa z laňcucha niechybnych zdarzeň ogarnia krytyczna temperatura - Herszele podaža w stro-ny Wygier. Trasa przerzutu wiedzie droga^ kolejow^ do granicy slowackiej, skad kurierzy górskimi szlaka-mi maJ4 poprowadzič go do celu. Dzieň ucieczki jest przejrzysty, kontury beskidzkich szczytów wyražne, omyte przez žródlany oddech. (Pamiyč przechowa 408 Pieklo ocalonych takže smolisty swad podkladów kolejowych i wiazki rozedrganego nad tórami powietrza). W Rytrze, nie-daleko Krynicy, pociyg staje. Herszele wyglada przez okno, wsiada grupa gestapowców z psami. Czas mar-twieje, krzepnie cisza. Raptem z tego bezczasu, z tej ciszy wylania siy czyjas postač. Herszele wie, že to matka, ktorej nie znal, tak, ona. Matka, ktorej nie znal, nie odzywa siy, nie špiewa, tylko podaje mu skrzypce, obiema rekami, jak bochen wciaž cieplego chleba. Pociyg rusza, a wraz z nim taje czas i rzednie cisza. Herszele przeciska siy do šrodkowych wago-nów, na zakrycie skacze. Z nim skrzypce. -wv Rannego w nogy znajduje w lesie oddzial party-zantki AK. Las odslania trupy padlých z wycieňcze-nia uciekinierów - maj y otwarte, przygarniyte przez nicošč oczy. Zywym szkieletom tých, co skrywajy siy wciaž w wyscielanych igliwiem jamách, pozostal wzrok, ktorému glód nadal juž wyraz metaŕizycznego nasycenia. Noce pachny žywicy. (O tym wlasnie zápachu Henryk Zimmerman po dekádach bydzie opo-wiadal žonie). Rany osnuwa blona. Zrenice žywych i martwych macy sny. - Slyszalem, že sprawami uchodžców z Polski zaj-muje siy PPS-owiec, posel Sejmu Slaskiego - Zimmerman przygladzil biale wlosy; na tarasie piatego piytra hotelu Continental w Krynicy Górskiej cienie Epilog. Ten, który siq upomnial 409 wczesnego popoludnia igrafy z želiwnym tworzywem balustrády, nadajac jej chwiejny wystrój. -1 že porzad-ny czlowiek. A znalém doktora Ignacego Schwarzbar-ta, czlonka Rady Narodowej w Londynie. Pomyslalem, že to dwa atuty do wykorzystania. Czynione przez rzad od 1942 zabiegi dyplomatycz-ne, by sojusznicy przeprowadzili na terenie Niemiec bombardowania odwetowe za eksterminacje^ polskich Zydów, nie powiodly si^. Na wiosne^ Szwarzbart prze-slal list wyjasniajacy do dzialaczy žydowskiego ruchu oporu w Warszawie: starania polityków napotkaly nieprzezwyci^žony opor i ze wzgl^dów morálnych, i z obawy, že represja o charakterze zemsty može spo-wodowač rewanž, a w rezultacie wzrost antysemity-zmu. W zámysle Herszele bomby nie padaje, chodzi jedynie o wzmocnienie pozycji tych, co ratujac Zydów za každa^ cen^, popadli w konflikt z otoczeniem. To sprawa polska, wewn^trzna, wlasna. - Napisalem list do Schwarzbarta. Prošitém, aby zarówno on, jak i inne znaczace osobistosci spowodo-waly wydanie przez rzad oficjalnego polecenia Delega-turze (nazywalismy tak Komitét Pomocy Uchodžcom) w Budapeszcie, žeby czynila wszystko, co sprzyja rato-waniu polskich obywateli bez wzgl^du na ich wyzna-nie i pochodzenie. Kuriér do Londýnu z apelem do Szchwarzbarta jest juž w drodze, kiedy Herszele žegna sie^ z partyzantami. 410 Pieklo ocalonych W ociemniala (nie widač gwiazd) noc przewodnik -syn znajomego lešniczego - prowadzi go przez Poprad na Slowacjy. (Z uwagi na ciemnosci i ledwie za-bližniona rany pôjda wyjatkowo ostrožnie). Tam juž inny kuriér zakamuflowanymi traktami przedrze siy z nim na Wygry. -wv - Fenomén pierwszego wraženia - tlumaczyl Zim-merman, saczac wody minerálna z krynickiego žródla Jan - sprawia, že pojmujesz wiycej niž wiesz, ogarnia ciy przekonanie, že ogniwa twego losu musialy za-dzierzgnač siy z ogniwami losu czlowieka, którego twa-rzy nigdy nie widziales, že to sprzeženie bylo wpisane w wyžszy, rozparty na matrycy istnienia, samozwaň-czy pian. I opuszcza ciy zdumienie, oswajasz siy z tym, co niemožliwe - tak jak naturalnie, niewymuszenie brzmia tamte slowa, ktorými Slawik wita Zimmerma-na na Geza utcapiyč: - Otrzymalem instrukcje z Londýnu, sa po mojej mysli. - A wiyc Schwarzbart zadzialal. Siadaja naprzeciwko siebie oddzieleni ciemnym, debowymbiurkiem, o bokach obwiedzionych pásmami brazowej skóry, na zewnatrz masywna sciana deszczu miydli swiatlo ulicznej latami, w pokoju na zaslonach, na sprzytach podrzemuje duszna, gorzko-slodka, po-mieszana woň fajkowego i papierosowego tytoniu. Slawik przyznaje, že w polemikách z politycznymi przeciwnikami dotad nie užywal przymusu, bo to Epilog. Ten, który siq upomnial 411 pogorszyloby sytuacj^, i nie chce stosowač go teraz, gdy ma oŕkjalne poparcie rzadu - woli przemawiač jak czlowiek do czlowieka. Zimmerman odkladá podsunieta przez gospodarza papierosnic^, nie pali. W logice Slawika nie znajduje bl^du - mniej sie^ zyska, wojujac ze swoimi, ale wy-darzenia wyprzedzaja logiky, czas sie^ jej nie trzyma, przyspiesza. Z rekonesansu Zimmermana wynika, že polscy Zydzi napotykaja ostatnio trudnosci przy potwierdzaniu katolickich dokumentów w Delegatu-rze, a tym, którzy je szcz^sliwie uzyskuja, odmawia sie^ legalizacji papierów w w^gierskim Centrálnym Urz^dzie Kontroli Cudzoziemców. W dodatku teczki Polaków dostarczane sq. jednego dnia, Zydów inne-go - to ewidentna sugestia, že te drugie sa trefne, to uchylanie drzwi smierci. Slawik podnosi sie^ i okraža biurko, zapewnia (Zimmerman rejestruje ledwie slyszalna wibracj^ znužone-go glosu), že wszystkie dokumenty sygnuje wlasnym podpisem i pieczatka, jednak to, co dzieje sie^ póžniej, juž od niego nie zaležy, tutejsze MSW sprzyja Delega-turze, w pozostalých urz^dach bywa róžnie. Zapadá niezr^czna, osmužona deszczem cisza. - Przygotuj^ pian. - Slawik obmacuje kieszenie, nie znajduje pa-pierosów. - Spotkajmy sie^ za kilka dni. Na ulicy Zimmerman spoglada jeszcze w okno gabinetu Slawika, ale szyby, w wilgotnych pásmach, 412 Pieklo ocalonych zamkniyte jak znužone powieki, nie przepuszczaja^ žadnego obrazu. «* Miri Zimmerman, pedantyczna archiwistka žycia po piekle (problem žycia po piekle jest taki, že nie pomiešci siy juž w žadnym niebie, uwažal Henryk: to za ciasno mu bydzie, to za gladko, to za bolesnie, jakieš bôle fantomowe podaža^ z piekla wszydzie), na tarasie hotelu Continental rozkladá znaczace fotografie: Zimmerman jako burmistrz Haj fy. Nastypnie jako posel i przewodniczacy Knesetu, tu ambasador Izraela w Nowej Zelandii, która - zaznacza Miri -w swej szczodrobliwej obŕitosci fauny, flory, krajobra-zów wyžlobionych w czystym pieknie i klimatu przy-stajacego do každego organizmu, nosi znamiona raju na ziemi, gdzie oboje spydzili trzy kojace lata. A tu fotografia w domu, z córkami. Zdjycia odmierzajace poczatki i koňce. - Kiedys powiedzial - Miri tasuje zdjycia jak karty, potem znowu je rozkladá - že do-póki Slawika nie odnajdzie, nie zamknie tamtých lat, pozwoli harcowač žarzacym siy szczatkom piekla. Rozpytywal o niego, kogo siy da, lecz zza želaznej kurtyny niemal nikt nie przybywal, a w sprzecznych relacjach ocalalych Zydów, którzy dotarli do Izraela, Slawik zostal zamordowany albo przežyl. Gdyby oca-lal, bylby slawny jak Wallenberg, gdyby go zabito, zostalby okrzykniyty bohaterem. Epilog. Ten, który siq upomnial 413 Niezajyte ležaki na hotelowym tarasie raptem zajyly siq od wiatru, jakby chcialy przeistoczyč siq w latawce. Miri odruchowo przyslonila dlonia^ fotografie. *» Zimmermanowi przemyka przez glowy, že to blef. Ale Slawik ma kamienna^ twarz, miesieň w niej nie drgnie, tylko since pod oczami - oznaka niewlasciwej cyrkulacji krwi - przemawiaja^ mow§ niepokoju, nie-dosnu. - Nikt poza mna^ nie wie, že jest pan Zydem, doktorze Zimmerman, to dla planu korzystne. Po deszczach Budapeszt osnuwa zloto-rudawe swiatlo, które przedostaje siq i tu, niezdarnym zyg-zakiem przecinajac podlogy. - Otrzymuje pan pól-oficjalne stanowisko lacznika miydzy Komitétem Obywatelskim a žydowskimi uchodžcami, takže biur-ko i moJ4 pieczatky. Bydzie pan mógl podsuwač mi dokumenty do podpisu lub sygnowač je osobiscie. Za drzwiami dzwoni telefon, štuka maszyna do písania, ktos domaga siq audiencji u prezesa, brzycza^ niesione szklanki. A wiyc to nie blef, Slawik dwu-krotnie potwierdza: uciekinier z krakowskiego getta zostaje jego wspólnikiem. - Pan ryzykuje žyciem, to paňskie nazwisko widnieje na pieczatce - odzywa siq w koňcu Zimmerman, swiadomy rytualnego charakteru tego ostrzeženia, które Slawik kwituje zniecier-pliwionym: - Daj pan spokoj. 414 Pieklo ocalonych Odtad Zimmerman przyjmuje wszystkich uchodž-ców z Polski. (Za sprawa^ pracownic Komitétu, które wyszukafy w magazynie odziežowym zielona^ kurtecz-ky w krátky i kapelusik, z przedwojennego amanta przeistoczyl siy w angielskiego arystokraty z portre-tów wiszacych wielopokoleniowo na scianach palaco-wych kondygnacji). Ustawiaja^ siy w kolejce, wypelniaj^ formularze, pieczatka potwierdza ich katolickosč - ka-tolickosč, niby krew wtlaczana masowo w žydowskie žyly, na Geza utca piyč jest pelna milczacej, tragicznej powagi. Transfuzje žycia nie plamia^ sumieň. -wv Tego lata i jesieni na budapesztaňskich ulicach przycupnejty dzieci - jak ptaki na popas w drodze za widnokr^g - dzieci žebrzace o jedzenie, moszczace siy w piwnicach przed chlodami, uczepione rur ka-nalizacyjnych, wpelzajace do blotnych lepianek, jam skleconych z gnijacych žerdzi i papy, dzieci wyrzuca-ne przez matki z transportów jadacych do Treblinki i Oswiycimia, znajdowane w miejscach postoju pocia-gów przez siostry PCK i przewožone na Wygry albo dzieci, ktorých rodzice zmarli lub zostali zabici pod-czas ucieczki przez góry. Čoraz wiycej i wiycej dzieci, nie znajacych wygierskiego, blakaj acych siy, gdzie popadnie, z otypialej tesknoty poruszajacych siy kro-kami slepców. Przygarniala je polska Zydówka Szwaj-cerowa, žona Wygra, a potem jeszcze kilka zámožných Epilog. Ten, który siq upomnial 415 salonowych dam, lecz dzieci juž siy w ich mieszkaniach nie miescily, juž przelewafy siy jak kipiel rwaca, spiy-trzona, nieokielznana i Szwajcerowa na akadémiách žalobnych po smierci generála Sikorskiego orydowala za tym, žeby zabrač je pod jeden dach, tam karmič i uczyč. Uroczystošci gromadzily polsko-wygiersky smietanky, na ryce Slawika, jako przedstawiciela rza-du, skládáno kondolencje, a on nagle wyjmuje oló-wek z kieszeni granatowej marynarki reprezentujúcej ciyglošč odlaczonego šwiata i na serwetce od kawy zaczyna liczyč, ile by taki zakamuflowany sierociniec kosztowal razem z pensjami dla personelu, i pokazuje te bazgroly Antallowi: - Dasz na to pozwolenie i finan-sowe wsparcie? - Dam. Z setki dzieci, oficjalnie sierot po polskich ofice-rach, tylko kilkoro to chrzescijanie, ale w Komitecie Obywatelskim certyfikat slusznej wiary wydaje siy wszystkim. (Zimmerman zapamiytal szczególnie zdjycia kilkanašciorga ze znamionami smierci: tých wygielkožrenicznych, czarnowlosych, ostronosych). «* Sennošč malých miasteczek ziewa bezglošnymi drgnieniami ŕiranek i ezoterycznym taňcem kocich lap balansuj acych na krawydzi dachów i smietniko-wych obmurowaň, to znikaj acych za wyglem, to wyla-niajacych siy z apatii popoludnia. W miasteczku Vác, kilkanašcie kilometrów od Budapesztu, poruszenia 416 Pieklo ocalonych firanek množa siy i falduja czujniej, odkad przy bocz-nej Torpe utca, w polowie drogi miydzy košciolem a božnica, zaczyna instalowač siy sierociniec. Firan-ki rejestruja ty ostronosošč, ty czarnožrenicznošč, ty swoista kocia plochliwosč gestów podopiecznych podažajacych z podlužnego, piytrowego budyn-ku internátu - naležacego do ortodoksyjnego Zyda Hirszfelda, a wydzieržawionego przez Komitét -do chrzešcijaňskiej šwiatyni na lekcje religii i na-božeňstwa. Firanki z koronkowa precyzja odnoto-wuja równiež nieprzystawalnosč polsko brzmiacych nazwisk do wygladu pewnych czlonków personelu, w Vác bowiem nazwiska te szybko staj^ siy znane dziyki osobliwej wlašciwošci malých miasteczek, przenikajacej wszystko, co widzialne i niewidzialne. Na przyklad magister Stefan Bratkowski, nauczyciel (w istocie Icchak Bretler), czyž mógl nie budzič podej-rzeň, jak každý bogobojny Zyd paradujac nieogolony w swiyto Rosz Haszana? Albo lekarz Kotarba (tak na-prawdy Mosze Osterweil), wprawdzie ogolony niena-gannie, czy na pewno nie kryl w spojrzeniu jakiegos zasuplanego cienia? - Trzeba bylo zaradzič firankom - w okularach Zimmermana zaszarzala przefruwajaca ziyba - wiyc Slawik poszedl do katolickiego duchownego o nazwi-sku Bucharczyk i powiedzial, že w sierociňcu potrzeb-ny jest ksiadz. Bucharczyk na poczatku siy zdziwil, Epilog. Ten, który siq upomnial 417 bo Starego Testamentu i znaczenia swiat žydowskich uczyl juž dzieci ów bogobojny Bratkowski, ale przyjal role^ aktora w seansie egzorcyzmowania firanek i co-dziennie odwiedzal internát w najpelniejszym swietle dnia, žeby nie przeoczylo go žadne okno, a w niedzie-le prowadzil dzieci na msze. Z Bratkowskim i Kotarba^ bardzo sie^ zaprzyjažnil. Jednak firanki stygly powoli, z niedowiar^, po-niewaž nátura firanek nie zna sytosci, zaspokojenia. I miejscowy Zyd, który sprzedawal kartofle, szep-nal Tiborowi, co zaopatrywal sierociniec w žywnosč, že ksiadz ksi^dzem, a ludzie swoje, mianowicie: že te dzieci nieswoje. I wkrótce stalo sie^ jasne, že firanki naležy nakarmič czyms, czego w miasteczku Vác oko nie widzialo ani ucho nie slyszalo, czyms donioslym i pami^tnym, czym zachlysn^ sie^ starzy, mlodzi i ci, którzy dopiero nastaň^. Zimmerman napomknal, že przydalby sie^ w Vác nuncjusz apostolski Angelo Rotta - niechby ludziska przestali miotač sie^ w domy-slach, czyje te dzieci, do žydowskich przeciež papie-ski wyslannik by nie zawital. Ksi^dzu Bucharczykowi pomysl sie^ spodobal, tylko jak sprawič, žeby w planie podróžy watykaňskiego ambasadora znalazlo sie^ to senné, niespiace miasteczko Vác? -wv Szapáry, hrabina Erzsébet Szapáry - postač tyle slynna, co nieodgadniona, tyle wplywowa, co samotná, 418 Pieklo ocalonych pieknosč o klasycznych, chlodnych rysach i bladosci woskowych figur, bezmyžna, bezdzietna, o ktorej Gyórgy Szapáry, jej krewny - na poczatku dwudzie-stego pierwszego stulecia wiceprezes Narodowe-go Banku Wygier - powie, že choč ich rodzina jest szczególnie mala, nierozgalyziona, dlugie lata nie mial pojycia o jej istnieniu. Wedlug Slawika i Zim-mermana hrabina byla jedyna^ osoba^ wladna^ naklonič Rotty do wizyty w Vác - zreszta^ nie watpil w to nikt. Erzsébet Szapáry náležala bowiem do wyróžnionego rodzaju istôt posiadajacych dar utylizacji sprzeciwu, dar którego czujniki umiejscowily siy w zaciekle spokojných oczach i dystyngowanej tonacji glosu, a takže w nienagannym rysunku pleców, jakby pod elegancki-mi garsonkami od urodzenia rzežbil je gorset. Zimmerman bez trudu potrafil wyobrazič j^ sobie w kardynalskim gabinecie o scianach obitých bordo-wym aksamitem, zapewniajac^, že nie osmielalaby siy zabierač cennego czasu znanému z rozleglej dzialalno-sci duszpasterskiej (wizytowal miydzy innymi osrodki internowanych, a w maju obóz polskich wojskowych w Szigliget) eminencji, gdyby nie sprawa niecierpia-ca zwloki. Zimmerman wyobražal sobie, jak kardy-nal wzdycha, a nastypnie wyglasza znan^ wszyst-kim j ego interesantom formuly o cierpliwosci, jednej z najcenniejszych chrzešcijaňskich cnót, albowiem tylko ona pozwala ogarnač každý ziemski problém Epilog. Ten, który siq upomnial 419 z perspektywy wiecznosci. I jak hrabina, utkwiwszy wzrok w žrenicach kardynala, biorac je w ob roty owe-go zaciytego, nakazujacego spokoju, oglasza, že tu wchodzi w gry dokladnie ta perspektywa. I jak Angelo Rotta poprawia faldy sutanny, chrzaka, a nastypnie siyga po zloty dzwoneczek na biurku, którym przy-woluje sekretarza, by polecič mu umieszczenie domu sierot po oficerach polskich w kalendarzu wizytacji, z nieodlegl^ dat^. I jak Erzsébet Szapáry niedostrze-ženie przesuwa siy w glab rzežbionego krzesla i ukladá dlonie na j ego ciyžkich poryczach. Dzieň wizytacji wstal szybko i czysto, šwiadomy donioslosci wydarzeň. Szczególnie podczas blogosla-wieňstwa udzielanego przez papieskiego wyslannika pochylonym glowom dzieci oraz doroslych w džwiyku šwiatynnych dzwonów, šwiatlo dnia, oniemiajac fi-ranki, przybralo królewski, zlotawy odcieň, holubiac wygierskie i watykaňskie flagi. - Udalo siy uratowač wszystkie dzieci. Przed wkro-czeniem Niemców wychowawcy ulokowali je w bu-dapesztaňskich mieszkaniach, a potem ewakuowali siy z nimi do Rumunii. - Na piatym piytrze krynic-kiego hotelu Continental Zimmerman odstawil pusty pojemnik z woda^ minerálny Jan, na posadzky spadla kropia i za chwily stopila siy z mozaikowym tlem, zanikla jak los hrabiny, który dlugo pozosta-wal nieznany. Gyórgy Szapáry zdolal ustalič jedynie, 420 Pieklo ocalonych že najprawdopodobniej schronila siy przed Niemca-mi w tureckim poselstwie, opušcila Wygry w 1947 i pelnila funkcjy osobistego sekretarza hrabiego Mi-hályego Károlyiego, mianowanego ambasadorem we Francji. Kiedy w dwa lata póžniej zrezygnowal ze stanowiska, opušcila ambasády razem z nim, spy-dzajac odtad dužo czasu z rodzina^ Károlyich na La-zurowym Wybrzežu w ich prowansalskiej rezydencji w skalistym, wspinajacym siy po wzgórzach miydzy palmami i drzewami cytrusowymi, otwartym na mo-rze Vence - tam, gdzie na ostatnie lata žycia osiadl schorowany Witold Gombrowicz. Zmaria wiosna^ 1980 w Lozannie - ze swoja^ tajemnic^, zaci^gniyt^ jak želiwna kotara. «* Tajemnice budowaly wielowarstwowe rozpadliny, wypelzaly z pytaň: czy može rozplynač siy w niebycie czlowiek reprezentujacy przez kilka lat polskie wla-dze? Czy ten sam los dotknal žony Slawika i jedyne ich dziecko - córky? Czy pamiyč swiadków i ocalonych zawsze wskrzesza zapomniane? Czy istniej^ postaci noszace wrodzone piytno skazania na niepamiyč? - Trzeba lecieč do Polski, do Warszawy - zdecydo-wal Zimmerman w 1987, wtedy juž siedemdziesiycio-piycioletni, i Miri pomyslala: a jesli komunisci cos zle-go mu zrobi^, a jesli przeszlosč zatrzasniyta na klódky juž dawno zagarnyla ostatni slad? Ale Henryk nadal Epilog. Ten, który siq upomnial 421 mial polskie obywatelstwo wzmocnione statusem izraelskiego polityka-dyplomaty, system totalitarny pekal, j ego granice miekly, za kontakty Zydów z Pola-kami - choč nikt do nich nie zachrčal - nie grozify juž represje. I Miri poleciala razem z nim szukač poczatku zapodzianego konca, a ten poczatek (Zimmerman na-zwal go landszaftem destrukcji) porazit go rozmiara-mi szarzyzny szczelnie okrywajacej budynki, cierpliwe kolejki ludzi pod pustými sklepami, a nawet drzewa przyťtumione w kwitnieniu, jak smutne koňskie lby pochylone nad podziurawionymi trotuarami. - To inna Polska niž ta, która przez pól wieku przechowa-lem w sercu - powtarzal w zdumieniu, próbujac odp^-dzič owo nieprzyjemne wraženie, jakiego doznaje sie^ czasem we snie: že to, co sie^ sni, dzieje sie^ naprawd^ i nie ma z tej prawdy przebudzenia. W hotelu z widokiem na popsuty neon sklepu obuw-niczego w przeciwleglej kamienicy wykonuje telefon do dobrego znajomego Mordechaja Paltzura, który trzy lata póžniej, z koncern PRL-u, zostanie pierwszym ambasadorem Izraela w Polsce. Paltzur ma zawodowe úklady w tutejszym Ministerstwie Spraw Zagranicz-nych, radzi, žeby skierowač tam pismo. Odpowiedž z resortu jest krótka: nic o niejakim Slawiku nie wie-dza, zadných dokumentów na jego temat nie maja. Pusty sklep bez butów przypomina padle zwierz^. Zimmermanowie nie spia. 422 Pieklo ocalonych Pian byt chytrý: ewakuowač do Rumunii tylu pol-skich i w^gierskich Zydów, ilu sie^ da - jako Polaków wyznania katolickiego, którzy niby uciekaja^ z terenów zajetých juž przez Sowietów, bo nie chca^ žyč pod bol-szewi^. Zimmerman - wciaž w zielonej kurtce w krátky i w angielskim kapelusiku, maskuj acy ch j ego milo-siernie niekrzyczace žydostwo - przedstawil pomysl Kastnerowi i Brandowi, przywódcom Komitétu Oca-lenia W^gierskich Zydów. Kradli nosem. Trwaly wla-snie pertraktacje z Eichmannem w sprawie wymiany Zydów na ciežarówki - milion ludzi za dziesi^č tysi^-cy ciežarówek, jednak alianci nie pálili sie^ žeby w ten sposób wzmacniač Niemców na wschodnim froncie. Dotychczas zdoláno wykupič za olbrzymie sumy za-ledwie waskie grupy lub pojedynczych ludzi - projekt rumuňski zakladal ratunek dla tysi^cy i to niewygó-rowanym kosztem, co poddawalo w watpliwosč real-nosč przedsiewziepa, dlatego Kastner i Brand doma-gali sie^ gwarancji ze strony Delegatury. Zimmerman i Slawik przechadzaj^ sie^ wzdluž okázalých kamienic Báthory utca, z rzežbionymi pila-strami przylgni^tymi do fasád niby naddana warstwa lukru - ostatnio dla bezpieczeňstwa, konšpirujme, opuszczajm siedzib^ Komitétu, id^ w wietrznej wilgoci nad Dunajem, w przenikliwym zimnie nadci^gajacego konca. - Kto od nas b^dzie asekurowač przerzut? - Epilog. Ten, który siq upomnial 423 Slawik rozciera ryce jak nad niewidocznym ogniskiem i Zimmerman przystaje - tak sugestywny jest obraz, którego nie ma. - Ja, panie prezesie. W Bukareszcie trzeba rozlokowač przybywajacych, w razie czego zorganizowač im papiery, pilotowač przerzut dal ej - Brand i Kastner od razu wskazali na Zimmermana i dokooptowali mu kilku przedsta-wicieli žydowskiej mlodziežówki. Juž pary tygodni wczešniej dla bezpieczeňstwa „operacji Rumunia" opuscil zajmowane lokum i przygotowywal siy do niej w tajných, przysposobionych, czysto zmienianych bunkrach. - Kiedy? - Slawik odrzuca zápalky, która^ zdmuch-nal wiatr, potem papierosa. - Za dwa dni. Po Dunaju plynie motorówka, charkot silnika za-chlystuje siy wiatrem. -wv - Wiedzialem, že widzimy siy po raz ostatni, prze-czucia chadzajú z nami jak laňcuchy u nóg, nawet te dobre maja^ w sobie coš dramatycznego w pamiytli-wej, uporczywej obecnosci, nieodczepialnosci, možná powiedzieč - na tarasie piatego piytra hotelu Continental w Krynicy Górskiej w 2003 slowa te obarcza juž wymowa nieodwracalnych faktów dokonaných -zakoňczeň. - Slawik wryczyl mi koperty adresowan^ do Wladyslawa Kaňskiego, który kierowal cywiln^ 424 Pieklo ocalonych placówk^ polityczna^ KASK, nazywana^ przez nas Delegatus Polsky w Rumunii. Pismo zawieralo zapew-nienie, že nasza^ misjy wspiera Londýn, a takže prosby o pomoc dla wszystkich, którzy dotra^ do Bukaresztu. Schowalem gryps i powiedzialem: - Niech pan ucie-ka. - Ziemia pálila siy nam pod nogami, gestapo szy-kowalo siy do wielkiej akej i, Slawik, j ego žona i córka byli na liscie przeznaczonych do aresztowania, tylko ucieczka mogla go ocalič. - Uciec? - zerknal na mnie spod oka - I zostawič pary tysiycy ludzi samým so-bie? - Byl spokojný, prawie pogodny, a ja, nie wie-dzieč czemu, zwlekalem z wyjšciem, gdybym pálil, siygnalbym po papierosa, i to on pierwszy wyci^gnal ryky. Požegnalismy siy bez slowa. Uszedlem juž kilka kroków, kiedy uslyszalem: - Powodzenia, doktorze Zimmerman. - Wtedy odwrócilem siy i zobaczylem czlowieka, którego juž nigdy nie zobaczy. -wv Dziyki „operaeji Rumunia" uratuje siy co najmniej kilkuset Zydów, ale prawdopodobne, že wiycej - nie zachowala siy žadna dokumentacja. Ocaleli tež studená z zakamuflowanej kolonii polskiej w Mohaczu pod wodz^ Jakowa Rosenberga vel Józka Zelazo -trzydziesci osôb. W Mohaczu polski król Ludwik II Jagielloňczyk bil siy po stronie wygierskiej z Turkami, až go zatlukli na šmierč, wiyc Wygrzy wystawili mu tam pomnik Epilog. Ten, który siq upomnial 425 i czcili. Zaledwie kilka tygodni przed ostatním spo-tkaniem ze Slawikiem Zimmerman pokazal mu ten punkt na mapie i zapewnil, že to najlepsze miejsce na kamufláž, dodatkowo blisko granicy z Jugoslawin, a mlodzi rwali siy do walki, chcieli do partyzant-ki - w konspiracji od tego pragnienia kipialo. Niech bydzie - przybil pieczatky Slawik jako wladza polska, a Antall jako wygierska - legalnie. Zimmerman prze-strzegal, že kontakty z jugoslowiaňska^ partyzantk^ naležy nawiazywač ostrožnie, bo trzydziestoosobowa kolónia, nowo utworzona, može zaciekawič nie tylko žyczliwych. Jakowa Rosenberga, aryjskiego jak malo-wanie, na komendanta wyznaczyl Slawik. I tak, za-brawszy tylko najniezbydniejsze rzeczy, zainstalowa-li siy w Mohaczu, w budynku przywolujacym polski dziewiytnastowieczny dwór, do którego prowadzila kasztanowo-lipowa aleja. I gdy Zimmerman podažal ni^ jakis czas potem z wiesciami i zaopatrzeniem -zasniežon^, w ciszy hiperbolizujacej stabilnosč i real-nosč bialych konarów i galyzi, a takže sinego, nisko zawieszonego nieba, w ciszy oddalajacej rzeczywistosč wojny - ujrzal dwie postaci zmierzajace w j ego kie-runku, w których rozpoznal Tusiy Gutman i Abrahama Weinryba, okutanych w watowe kurtki. Za nimi wylanialy siy z budynków niby rozbudzone mamidla, jedno po drugim, Hania i Minia Brettler, nastypnie Olek Gutman i Zosia Minz, Gela Milchman i Pinek 426 Pieklo ocalonych Trauman, Emil Brig i Samek Diamant, a na koniec Hans Brig i Jakow Rosenberg, poruszajacy siy nie-spiesznie jak w procesji - czarne punkty na bialym tie. Tušia pierwsza rzucila w niego sniežka, po niej kolejni, odpowiedzial tym samým, tarzali siy w sniegu i smiali, až Jakow Rosenberg, otrzepujac siy, oznajmil: - Trup Janikowskiego wyplynal - i cisza, która zwiekszala stabilnosč rzeczy, zaniosla siy czyms niepewnym. Weszli do budynku. W obszernej jadalni pod kuch-nia pálil siy ogieň, na drewnianym stole ležal bochen chleba, przy nim nóž. Usiedli na zydlach, w cieple. -Chôdzi o to - Jakow Rosenberg kroil chleb na pajdy, dzielil - že niedlugo po naszym przyježdzie w Mo-haczu pojawil siy niejaki Wiktor Janikowski, žydow-skiego pochodzenia, o prawdziwym nazwisku Blat. Gadano, že niemiecki konfident i ma na sumieniu wielu ludzi. - Naslany - rzucila Gela Milchman, ale može ktos inny. - Szpion do zdemaskowania grupy - przytaknal Abraham Weinryb, choč niewykluczone, že Hans Brig. Caly dzieň rozmyslali. - Trzeba go zabič - skonklu-dowala Bela Trauman, choč prawdopodobne, že Olek Gutman. I wszyscy siy zgodzili. Potem mežczyžni wy-szli, a kobiety dokládaly bierwion do kuchennego pie-ca, na którym pyrkala kartoflanka. W koncu wrócili, skineH glowami. - A jesli ktos go znajdzie? - zasypila siy Zosia Minz. Epilog. Ten, który siq upomnial 427 - Nie znajdzie, utopilismy w Dunaju - uspokoil jeden z nich. Nazajutrz žycie toczylo siq zwyczajnie, podobnie nastypnego dnia, trup wyplynal dopiero dnia trzecie-go. Dostrzegli go miejscowi, zawiadomili žandarmeriy i zaczelo siq dochodzenie. Mundurowi wyszyli, kaž-dego z osobná pytali, czy byl tu niejaki Janikowski, czy go znali. Janikowski? A któž to taki? Zreszta^ nikt do nich nie dolaczyl, od poczatku s^ tu w trzydziest-kq - odpierali po kolei, ale sledczy jeszcze krycili siq po okolicy, zagladali do miejscowych i Zimmerman uznal, že trzeba odsunač na jakis czas piany zwiaza-ne z partyzantk^ - obserwowano ich, každý kontakt grozil wsyp^. Na kolacjy jadali chleb ze smalcem. Przed powro-tem Zimmermana do Budapesztu zrobili sobie zdjq-cie pod obeliskiem ku czci Ludwika Jagielloňczyka. -Niech to szlag - przeklal Slawik, kiedy dowiedzial siq, že trup wyplynal. - Niech to szlag. Potem trzydziestka z Mohacza z tymi fotografiami rozpierzchla siq po šwiecie, po wojnie odnajdywali siq w Ameryce, w Izraelu, zdjycia blakly w dyskretny sposób, z wolna, jak tracaca opalenizny skóra. *» Komunistyczny Budapeszt nie przytlacza szarzy-zn^, tu miydzy nietkniytymi przemijaniem kwar-talami szerokich arterii scementowal siq osiadly 428 Pieklo ocalonych po goryczy smutek. - Poszukuje^ czlowieka o nazwisku Henryk Slawik - anonsuje bez wstepu Zimmerman w polskiej ambasadzie. Bogumil Dabrowski, attaché kulturalny, równie rzeczowo odpiera: - On nie žyje. Ojciec Dabrowskiego, tež Henryk, wspólpracowal z sekcja oswiatowa Komitétu, przykrywka dla dzia-lalnošci konspiracyjnej, wielu sie^ tak kamuŕlowalo, wi^c slyszal, že Slawika rozstrzelano w sierpniu 1944 w Mauthausen, lecz na tym j ego wiedza sie^ koňczy, može w Instytucie Polskim, gdzie pracuj^ W^grzy i Polacy, sa lepiej poinformowani. Obejmujac panoramy Dunaju ze Wzgórza Gellerta, z mostem taňcuchowym najbližej, a dalej mostami Malgorzaty, Elžbiety i Franciszka Jozefa, z dôstojnými budowlami przeciwleglego Pesztu, Henryk Zvi Zimmerman czuje powiew starej Európy: tej, ktorej fragment nosil Slawik w uszytej na miare^ gatunkowo wykwintnej marynarce, i tej, która przechowala sie^ w kawiarniach czasów monarchii, w scianach obitých bordowym, niekiedy splowialym juž suknem w zloty deseň - w jednej z tých, gdzie pij a teraz z Miri kaw^, krzepiac sie^ przed wizyta w Instytucie Polskim na Na-gymezó utca. W placówce nie ma zadných interesantów, dyžu-rujacy urz^dnik wysluchuje owych slów-kluczy, ktoré konstruuj a szkielet tej historii z poczatkiem bez zakoňczenia - w každým razie takiego zakoňczenia, Epilog. Ten, który siq upomnial 429 co zawiazuje kolejný poczatek - wojna, uchodžcy, Slawik, Antall, Zydzi. Urzydnik kieruje do nastypne-go pokoju. Przy suficie niby oszalaly pajak kryci siy tu dužy wiatrak walczacy z duchota^ okolo-poludnia, za biurkiem zawalonym szpargalami brazowe, okra-gle oczy mlodej, rozmawiajacej przez telefon kobiety oplataj^ wchodzacych powsci^gliwym znakiem zapy-tania. - To jest Klára Hess, wnuczka Józsefa Antalla -przedstawia J4 urzydnik i znika, kobieta w pošpie-chu odkladá sluchawky, jest kompletnie zaskoczona, nikt z Polski nie pytal tu nigdy o Slawika, tak samo o dziadka. Wszyscy w rodzinie wiedzieli, že Slawik uratowal mu žycie, bo dziadek umarl dopiero piytna-scie lat ternu, uczyl chytnych laciný i niemieckiego, tak utrzymywal rodziny. Wszyscy znali w detalach ty scény rozgrywajaca^ siy o swicie latem 1944 w wilii na Melinda utca szesnascie, w dzielnicy przyczajonej na zalesionych wzgórzach - jednej z katowni gestapo, gdzie odbyl siy krótki, krwawy proces wytoczo-ny Slawikowi i Antallowi, oskaržonym o najciyžsze przestypstwa wobec Trzeciej Rzeszy: pomoc Zydom, konspiracjy, przerzuty, dywersjy i tak dalej. Antall siy nie przyznaje, Slawik, po torturach, z sinoczerwon^, zdeformowan^ obrzykiem twarza^ potwierdza: Antall o niczym nie wiedzial. Przewod-niczacy sadu (przez otwarte na ogród okna dobiegaj^ ptasie tryle, wtlacza siy rzeškie, rosiste powietrze) 430 Pieklo ocalonych teatralnie przeciyga slowa, apelujac do Slawikowego rozsudku: žony ma przeciež i córky, prawdy powie i stád wyjdzie, odetchnie tym ožywczym, laskawym powietrzem wolnošci. Ale Slawik swoje: že József Antall pozostawal jego dzialalnošci niešwiadomy, do wspólpracy z Komitétem wyznaczyly go wygier-skie wladze, zatem jest niewinny. Póžniej sydzia kaže wyprowadzič Antalla do pomieszczenia bez sprzetów, z okratowanym okienkiem, pelniacego pewnie kiedys funkcjy službówki, i Józsefowi zdaje siy, že wszystko juž siy dokonalo albo jeszcze nie zaczefo, že czasu nie ma, a przestrzeň kurczy siy do przedwymiarów glówki od szpilki. Kiedy przyprowadzajy go z powro-tem, sala rozpraw wyglada po starému, tylko Slawik, zakrwawiony, chwieje siy na nogach, a sydzia bawi siy czerwonym olówkiem, obraca go w pákach. - No jak tam, Slawik, zmienil pan zdanie? - pyta lekko, niemal zdawkowo, a Slawik prób uje siy wyprostowač, unosi niečo glowy i czyni znak sprzeciwu, i raptem padajú te slowa wywodzace siy z ladu šwiata, ktorý usieczono, z regúl i nakazów jego cywilizacyjne-go rdzenia: - W imieniu prawa miydzynarodowego, w imiy sprawiedliwosci, nie oskaržajcie go - Slawik znów obraca glowy, ciežko, niczym obryczony želazny sztaby. I Antall domysla siy, že szuka jego wzroku. Niespodziewanie sydzia zdecydowanym ruchem zamyká akta, koňczy rozprawy. Epilog. Ten, który siq upomnial 431 Czarny, zaciemniony van rusza spod willi na Me-linda utca, mija rezydencje^ Eichmanna i asfaltow^, odrzewiona serpentyna sunie w dót, ku centrum mia-sta. Skuci z tytu na drewnianej tawce nie widza swoich twarzy. Antall po omacku odszukuje dtoň Stawika, sci-ska ja, wydaje si^, že ten stracit przytomnosč, jednak nie, szept brzmi zrozumiale: - Polonia semper fidelis. Samochód zatrzymuje sie^ pod brama^ wi^zienia na Fo utca, stoňce jest dopiero w zenicie, a jakby dzie-je zeszty z torów, skoňczyta sie^ história. Miri wyjmuje z torebki biala^ chusteczk^, mi^dli J4 w dtoni, Zimmerman unosi reke^ do czota, jakby sprawdzat, czy nie zmienito potoženia, brazowe zrenice Kláry Hess nadal okragleja ze zdziwienia, že tyle lat po wojnie opowiada o dziadku nieznanym przy-byszom z odleglych stron i história, która sie^ skoňczyta - história dyskretnie i pieczotowicie upychana w szczelinach rodzinnej pami^ci - nagle wytrysnela na zewnatrz, by zasilič cudza pami^č - tylko dlaczego, po co? Komunizm jeszcze trwa, wciaž nie o wszyst-kim možná mówič i w okraglych oczach Kláry Hess odzywa sie^ czujnosč. - A žona, córka Slawika? - Miri chowa chusteczk^ i, nie wiedzieč czemu, znowu ja wyjmuje. (Blogosta-wione sq. pewne przedmioty bez znaczenia, btogo-stawione w odciažaniu ludzkich ciežarów ze znacze-niem). - Co z nimi? 432 Pieklo ocalonych - Dziadek wspomnial kiedyš, že Krysiy zawiež-li do Polski, do matki, rosyjska^ ciyžarówk^. Potem nie utrzymywali kontaktu. - Rozmowa siy rwie, ci^g dalszy umyka. W drodze do hotelu Zimmermano-wie wymyšlaJ4, jak w trzydziestoparomilionowym, totalitarnym kraju odnaležč dwie nieznane kobiety, krewne czlowieka, o którym nikt nie nie wie. «* Olsnienie wskazuje wlasciwy tok myslenia, ma cechy wstypu do matematycznego dzialania, jedynie okolieznosci, w jakich siy rodzi, zdaja^ siy bez zwiazku z powag^ ci^gu dalszego. Tak jak tego dnia, gdy Zimmerman, zaciskajac czarne sznurowadlo w pólbucie, ujrzal w splocie jego czubka litery bez skladu i ladu, które raptem zaiskrzyly trešci^, tak že wykrzyk-nal: - Ogloszenie! - i w chwily póžniej tlumaczyl Miri, že nawet w paňstwie totalitarnym wychodz^ gazety, a w nich zamieszcza siy anonsy, komunika-ty, informacje, trzeba tylko zachowač ostrožnošč, maksymaln^ ostrožnošč, powtórzyl kilkakrot-nie - bo ludzie s^ nieufni i boja^ siy, že jak Zyd szuka Polaka, to po to, žeby zemscič siy na tých, co poma-gali Niemcom w wylapywaniu i mordowaniu ukrywa-jacych siy, albo tež zglasza siy po swoje kosztownosci czy elementy dobytku oddane sasiadom i znajomym na przechowanie - z takich powodów poszukiwalo siy wtedy najczyšciej, nie žeby dziykowač za ocalenie. Epilog. Ten, który siq upomnial 433 Najpierw zatem náležalo przekonač kogos, by užyczyl swego adresu i polskiego nazwiska, co niebawem siq udalo, i szóstego listopada 1988 w tygodniku „Prze-krój" pojawia siq nastypujace ogloszenie: „Henryk Zimmerman z Izraela poszukuje Pana Slawika, byle-go konsula [zwrot grzecznosciowy, wynikajacy z faktu, že Slawik w istocie jako prezes jedynej oficjalnej placówki Rzeczpospolitej na uchodžstwie pelnil taka funkcjej polskiego w Budapeszcie, który w latách 1943-44 dopomógl w ocaleniu wielu Polaków i Zy-dów. Wszelkie informacje proszy kierowač na adres: Anna Janowska, ulica Stróžeckiego osiem, Kraków". Henryk Zimmerman mocuje siq wtedy nadal z bó-lami fantomowymi po piekle - w starzejacym siq ciele Herszele wciaž skacze z wagonu smierci, rqce z trudem utrzymuja skrzypce, ich džwiek rozprasza nocne cisze, martwe i pólmartwe twarze, które skrywaly lasy, i te opatrzone nowymi tožsamosciami na Géza utca piyč, twarze wychodzace mu na spotkanie w nie-mej, czarnej procesji po osniežonym trakcie w Mo-haczu przesuwajú siq w niekoňczacych siq korowo-dach, potem z wolna ukladaj a siq w strzypy zdaň, a te w szkielet jakiejs calosci, čoraz wyrazistszej, ubranej w chronologie^ - Zaczal spisywač wspomnienia, roz-drapywal pamiyč - sylwetka Miri Zimmerman niemal zlewa siq z cieniem rzucanym na taras hotelu Continental w Krynicy przez skloniony w tq strony potežny 434 Pieklo ocalonych dab. - Jeden z rozdzialów poswi^cil Slawikowi. Byt pierwszy, nikt przedtem o Stawika sie^ nie upomniat. Znajoma, która zgodzita sie^ udostepnič w „Prze-kroju" swój krakowski adres, niebawem wysyta mu do Izraela dwa listy - w jedným pewna kobieta informuje, že w czasie wojny jej przebywajaca w Budapesz-cie babka znala Slawikow^ (imienia nie zapamätala), že póžniej zabrali j4 do obozu w Ravensbrúck, i že po wyzwoleniu zamieszkala w Katowicach przy uli-cy Róžanej. Drugi jest od samej Jadwigi Slawikowej, która na zmiane^ z koležank^ od szóstej rano do pól-nocy až do emerytury sprzedawala papierosy i gazety na dworcu glównym w Katowicach. (Przedtem tuž obok domu - tak, že mogla dogladač córki - prowa-dzila z powodzeniem sklepik z materialami buchal-teryjnymi, ale bala si^, že Krysia jako dziecko czlo-wieka w Polsce Ludowej rozmyšlnie zapomnianego oraz matki prywaciary, czyli „elementu antysocjali-stycznego", nie dostanie sie^ na studia - i z biznesi-ku zrezygnowala). Szóstego listopada 1988 lupalo J4 w kosciach i skákalo cisnienie. Zamierzala zetrzeč kurze, wyr^czyč Krysie^ - bo ona zalátaná - jednak z trudem wytarla meble w jadalni - tých z przedwo-jennego katowickiego mieszkania, cudem przechowa-nych u znajomych z niemieckim pochodzeniem, pach-nacych plynem na korniki i fajkowym tytoniem, tež przedwojennym - gdy zadzwonil telefon. Znajoma Epilog. Ten, który siq upomnial 435 z kiosku podekscytowanym glosem pytala, czy Ja-dwiga TO czytala. - A co mialam czytač? - Henryka szukaj^, ktoš z Izraela - znajoma jest zadowolona, že o takiej sensacji powiadamia pierwsza, a kiedy Ja-dwiga odkladá sluchawky, telefon dzwoni ponownie i tak przez cale popoludnie. Wieczorem w domu po-jawia siy Krystyna w rozpiytym plaszczu, zdyszana, z siatka^ w jednej ryce, z „Przekrojem" w drugiej. - Bože mój - bierze siy za glowy Jadwiga. Znad stolu, na którym lezy gazeta, spogladaja^ na siebie w milczeniu, w koňcu Krystyna zdejmuje plaszcz. «* Opowiedzialy ty scény Zimmermanowi pól roku póžniej, na Róžanej, a Krystyna przyznala, že gdy stanal w drzwiach, ogarnylo J4 to samo uczucie, co na dworcu w Budapeszcie. Wszystko, co wtedy wi-dziala: chmary podróžnych na peronie, oj ca przedzie-rajacego siy ku nim przez tlum w pelnym swietle, to, co slyszala: gwar rozmów w nieznanym jyzyku, walc wiedeňski saczacy siy z glosników - náležalo do in-nej rzeczywistosci. Nierealnosč otaczala juž sama^ jej i matki podróž z zaciemnionej, okupowanej Polski, w konspiracyjnej tajemnicy, pod falszywymi nazwi-skami. Jaskrawo ošwietlony, rozkolysany walcem dworzec Keleti wieňczyl ty ucieczky do nieznane-go šwiata przerysowanymi akcesoriami, stawiajac pod znakiem zapytania j ego autentycznosč. Tak i teraz 436 Pieklo ocalonych Zimmerman - elegancki (owym niewymuszonym me-lanžem genów i przysposobionych do nich wzorców starannego wychowania), wyražnie poruszony, sie-dzacy przy stole z lampa^ z kulistym abažurem, snujacy opowiesč o Henryku Slawiku, jej ojcu, o tamtých latách, nie szeptem, pólgebkiem, aluzjami, lecz wprost, skladajacy obietnicy, že w dalekim Izraelu Slawik zostanie uznaný - bo jakžeby inaczej - Sprawiedliwym wsród Narodów Swiata - zanurzal lokatorów miesz-kania przy ulicy Róžanej w nierealnosci i Krystyna, z wyksztalcenia historyk sztuki, przyznawala racjy Brunonowi Schulzowi, autorowi odkrycia, že nasz jy-zyk nie zawiera okresleň, które dozowalyby stopieň realnosci, definiowaly jej gestosč i namacalnosč. Dla-tego zapytala: - Czy pan istnieje? - Zimmerman ro-zesmial siy, i Miri tež. Niezaprzeczalne istnienie Henryka Zimmerma-na mogli pošwiadczyč pieczyci^ urzydnicy ambasády izraelskiej w Warszawie, która^ nawiedzal wielo-krotnie ze swoj^ idée fixe, žeby o Slawiku powstal film na miary Listy Schindlera, i žeby Zydzi szukali sposobów na sfinansowanie przedsiewziycia. Zwra-cal uwagy na istotne róžnice miydzy sytuacjami Sla-wika i Raoula Wallenberga, szwedzkiego dyploma-ty, przybylego do Budapesztu z misja^ uratowania jak najwiekszej grupy wygierskich Zydów przed de-portacjú na Wschód w lipcu 1944, kiedy szefa polskiej Epilog. Ten, który siq upomnial 437 Delegatury zgarnylo juž gestapo. Wallenberg dys-ponowal praktycznie nieograniczonymi funduszami od Amerykanów i Swiatowego Komitétu Zydów. Sla-wik zapewnial opieky kilkudziesiyciu tysiacom oby-wateli polskich na Wygrzech z pieniydzy przekazy-wanych tylko przez rzad na uchodžstwie i w pewnym stopniu przez wladze w Budapeszcie. Ponadto jako dyplomacie z neutrálnym szwedzkim paszportem Wallenbergowi za pomoc Zydom nie grozila smierč i nie za to zginal - zabili go Sowieci, bo najprawdo-podobniej nie chcial z nimi wspólpracowač. Slawika Niemcy powiesili miydzy innymi za ratowanie Zydów. Henryk Zimmerman istnial niezaprzeczalnie, gdy publicznie zdumiewal siy glošno, dlaczego Polska o Slawiku zapomniala. Ta komunistyczna karala go niepamiycia^ za to, že náležal do PPS-owskiego nur-tu niepodleglošciowego, który odrzucal dominacjy Sowietów, ale i ta pokomunistyczna (owszem - po-stawila pary pomników, nazwala j ego imieniem pary szkól i ulic) nie wykorzystala atutu, jakim jest Sla-wik, w zmaganiach z rozpowszechnianymi zagranic^ opiniami o antysemityzmie Polaków i przekonaniem wielu, že obozy smierci byly polskie. Polska pokomunistyczna nie postarala siy, žeby nazwisko Slawika znalazlo siy na liscie bohaterów II wojny swiatowej, ba - žeby stalo siy powszechnie znané przynajmniej we wlasnej ojczyžnie! - Nie rozumiem, nie pojmujy - 438 Pieklo ocalonych podkrešlal zdumienie marszczeniem czola i rozkla-daniem dloni. Swoje niezaprzeczalne istnienie ujal w trzywyrazowym tytule wspomnieň z piekla: Prze-žylem, pamiqtam, šwiadczq, które ukázaly siy w 1997 w krakowskim Wydawnictwie Baran i Suszyňski, i w ktorých opieczytowal niezaprzeczalne istnienie Henryka Slawika. Na odwrocie fotografii Slawika podarowanej Zim-mermanowi Krystyna napisala: „Wielkiemu przyja-cielowi mego ukochanego ojca, jedynemu, który pa-miyč o nim tak pieknie przechowal". -wv Nie mial pogrzebu w Polsce? To bydzie mial w Izraelu - z pompy, honorami, nabožeňstwem, modlami, jak Anders - postanawiajy w Yad Vashem. W Sali Bo-haterów paly siy swiece - znowu jasnosč, przejaskra-wienie tla. Duszna woň kadzidel laczy siy ze slodka-wym, mdlycym zápachem kwiatów. Powietrze wibruje od spiewu kantorów, migajy ŕlesze, szemrzy kamery. Sy ocaleni z sierociňca Vác, z dziečmi, z wnukami. Zimmerman wstypuje na mównicy. Po jego bialych wlosach blyka siy swiatlo jak po wyspie skrzycego siy sniegu. „Czterdziesci siedem lat ternu ja, Zvi Henryk Zimmerman, zostalem wstrzyšniyty masakry, jaka rozegrala siy wokól mnie. Calym sercem i duszy bun-towalem siy przeciwko prowadzeniu ludzi na rzež. Ja, nazistowski wiyzieň numer 68220, zostalem wtry- Epilog. Ten, który siq upomnial 439 cony do celi smierci w obozie koncentracyjnym dla Zydów. Los zrzadzil, že ja, numer 68220, tak jak wie-lu wiyžniów, stojy przed wami jako wolny obywatel paňstwa Izrael w miejscu poswiyconym pamiyci ofiar zbrodni Holocaustu, biorac udzial w podnioslej ceremonii nadania tytulu Sprawiedliwy wsród Narodów Swiata wielkiemu czlowiekowi, Henrykowi Slawiko-wi. Za ocalenie od niechybnej smierci tysiycy Zydów w czasie Holocaustu, w tym równiež mnie, zostal ska-zany przez Niemców na kary smierci. Dzis my wszyscy, którzy przežylismy Holocaust w Polsce, którzy przy-wydrowalismy na Wygry z obozów koncentracyjnych, lasów, bunkrów, z podziemia, i dzis žyjemy wbogatym Izraelu, pamietamy o Henryku Slawiku, odznaczajac go posmiertnie za ocalenie nas na Wygrzech jako pol-skich katolików i umožliwienie nam przetrwania piekla i zamieszkania we wlasnym kraju. Jestesmy szczy-sliwi, že možemy zložyč wyrazy pamiyci i serdeczne podziekowanie na ryce Jadwigi, wdowy po Henryku Slawiku, i córki Krystyny - czlowiekowi, który mial szlachetne serce, który kochal ludzi i podejmowal každé ryzyko dla ratowania osieroconych dzieci. W j ego czynach i charakterze znaležlismy wsparcie i nadziejy w owych pamiytnych dniach ciemnošci i bezprawia. Uczmy nasze dzieci i wszystkich na tej ziemi, že ist-niejú dobrzy ludzie, tacy jak Henryk Slawik, že jest piykniejszy swiat i czeka nas lepsza przyszlosč". 440 Pieklo ocalonych O, tak, tu byt swiat piekniejszy. Przez osiem dni uratowani przez Stawika przekazuja^ sobie Krysty-ny z rak do rak (Jadwiga, bardzo juž niedomagajaca, zostata w Polsce) - sniadanie u jedných, obiad u dru-gich, kolacja u nastypnych - maratón ŕiesty, eksplozja celebry, czysta radosč wieňczenia, gala pogrobowego zwyciestwa. W swiecie, do którego wrócita, w stotecz-nym dzienniku „Zycie Warszawy", na jednej z dal-szych stron poswiyconych informacjom ze swiata, do-strzegta notky wcisnieta^ miydzy doniesienie o wizycie prezydenta USA w Meksyku i wiadomosč, že firma holenderska skaržy Watysy o zwrot kosztów, bo od-wotat wizyty. Notka brzmiata: „Jeden z dwóch tysiycy dziewiyciuset siedemdziesiyciu trzech. Kolejný Polak uhonorowany w Jerozolimie". - W každým razie, kiedy w 1993 umarla Jadwiga -biel wlosów Zimmermana na tarasie krynickiego hotelu Continental tonuje schodzace miodowo swiatlo popotudnia - Krystyna mogla na ptycie nagrobnej obok imienia matki umiescič nápis: „Redaktor Hen-ryk Stawik, Sprawiedliwy wsród Narodów Swiata" -tak, jakby i on tam spoczywat, jakby miat wtasne miejsce, przynajmniej pod ziemi^, gdzie každý zrzuca wtasny ciežar. «* Józsefowi Antallowi grobu nie zabrakto. Polecit wygrawerowač na nim sylwetky orla z rozpostartymi Epilog. Ten, który siq upomnial 441 skrzydlami i napiš: Polonia semper Fidelis. Možná po-wiedzieč: przygarnial tak Slawika, zabieral go ze soba^ tam, na cmentarz Farkasrét, prosto z gestapowskiego zaciemnionego vana zježdžajacego pagórkowatym, zadrzewionym terénem z Melinda utca do wiezienia na Fó utca w centrum miasta. Dlatego Zimmerman zamierzal spotkač ich w Jerozolimie tego samego dnia, wšród Sprawiedliwych tego šwiata, na owej biesiadzie zwyci^stwa, ale udalo sie^ to pošrednio dopiero w majů 1991. Tuž po obj^ciu teki premiéra uwolnionych od komunistów W^gier przyjechal József Antall junior, odebral dla ojca medal i, jak-by chcial od razu mu go przekazač, mlody jeszcze, wkrótce zmarl na raka. - Pieklo - Miri Zimmerman skubie rabek chustecz-ki - szuka ofiar na oslep. Koňce i poczatki nie znaja^ granic, podažaja^ z nami w rej ony umilklych pragnieň, wiaža^ struktury wszech-swiata. Sprawiedliwi odnajduj^ tam pourywane wat-ki, brzmienie skrzypiec, ton po tonie, odslania dalsze ci^gi. Tak wyraža sie^ harmonia. Henryk Zvi Zimmerman, o czym zašwiadcza Miri, umieral w spokoju, twarz po przejsciu mial wypogodzon^, wi^c zapewne juž to wiedzial, byč može odkryl nawet miejsce, gdzie krynickie wody wytryskuj^ ze swego pražródla. Fotografie archiwalne Na ok+adce wykorzystano zdje_cie nieznanych osob znalezione na strychu domu w Kielcach, autor nieznany, przedi939 r., MHŽP-D100/3, depozyt wMuzeum Historii Žydów Polskich POLIN. s. 29 Žydzi z Przeworska, autor nieznany, wiek XX, MZt-DRM-443, ze zbiorów Muzeum - Zámek wtaňcucie/Muzeum Historii Žydów Polskich POLIN. s. 95 Dziecko žydowskie w getcie, pocz. 1940-lato 1942, SŽIH-385/4, ze zbiorów StowarzyszeniaŽydowski Instytut Historyczny/ Muzeum Historii Žydów Polskich POLIN. s.129 Pó+kolonie letnie zorganizowane przezTowarzystwo Opieki nadSierotami Žydowskimi, autor nieznany, Krakówi930 r, 1-N-2846-2, ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego. s.185 Dzieci žydowskie, autor nieznany, 1941 r., SŽIH-386/3, ze zbiorów StowarzyszeniaŽydowski Instytut Historyczny/Muzeum Historii Žydów Polskich POLIN. S. 295 Fotografia przedstawiajaca chasydów siedzacych na lawce w parku, autor nieznany, przedi939 r, MHŽP-B677, ze zbiorów Muzeum Historii Žydów Polskich POLIN. s. 327 Žyd i dziewczynka z kúrami na ulicy, autor nieznany, Kraków rok 1933, 1-P-2377-2, ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego. s.355 Zdje_cie. nieznanych osob znalezione na strychu domu w Kielcach,1932 r, MHŽP-D1002, depozyt w Muzeum Historii Žydów Polskich POLIN. s. 395 Fotografia z uroczystošci zajačia Zaolzia przez Polské:, autor nieznany, 02.10.1938 r., SŽIH41/9, ze zbiorów Stowarzyszenia Žydowski Instytut Historyczny/Muzeum Historii Žydów Polskich POLIN. Elžbieta Isakiewicz prozatorka, reportažystka, eseistka, autorka miniatur literackich z po-granicza poezji i prózy. Wažniejsze ksiažki: Ustna harmonijka, Czerwony olówek. O Poláku, który ocaliltysiqceŽydów, Kaprys. Przypowieščo kobiecie i meiczyzme, Lekkie kaíki czarowmc i 'mne mikľoopowiešci, Niewyšnione historie. Laureatka m.in. Nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Na-rodowego (2000) i Nagrody Dziennikarskiej UEwkonkursie „Rázem przeciwdyskryminacji" (2011). Fanpage www.facebook.com/E.Isakiewicz, gdzie zamieszcza miniatury literackie, gromadzi tysi^ce czytelników. SPIS TREŠCI Skok históriaAleksandraAllerhanda.........................................7 Tydzieň história Israela Rozenbluma.......................................31 Wciszy história Maru Perlberger-Shmuel................................37 Zabawa história Llisi Hornstem..............................................65 Fabryka história Shlomo Wo+kowicza.....................................75 Dmuchawce história Ciseli Schmulowitz ...............................97 Talizman história Seweryna Pilipskiego-Tytelmana ...............105 Podwójnie história Janiny (Baran) Ekier.................................131 Co+^bie história Racheli (Kap+aňskiej) Kal iskier......................153 Sumienie história Márii Polaňskie] ........................................171 Przypadek história Dawida (Eframowicza) Efratiego .............187 Ostatniawola históriaAnatola-AvshalomaThau..................219 Komin história kili Thau.......................................................235 Srebrnataca história Justiny-Dusi Coldgraber......................267 Beczka história Meira Agamiego ..........................................287 Dziecko história Miriam-Marii KI a i n .....................................297 Aryjka história Brahy Bergman ..............................................311 Cuziki história Rachel Fleishman-Seidman............................329 Szyfry históriaSteli Kreshes..................................................345 Wilk história Szoszany (Zuzanny) Raczyňskie]........................357 Szcz^šciarz história Avrahama Cilboa (ArturaCelbluma) ......379 Epilóg. Ten ktorýsi e, upomniat wspomnienie Henryka Zvi Zinimermana o Henryku Stawiku ....397 Zdj^cia archiwalne...........................................................443 Elžbieta Isakiewicz...........................................................445 redaktor prowadz^cy: Hubert Musial redakcja: Sylwia Majcher, Hubert Musial projekt okladki: Piotr Paczuski projekt typograficzny, opracowanie karttytulowych: Crzegorz Majcher korekta: Adam Buszek, Sylwia Majcher llustracje: Ewa Mazur, Hubert Musial © Copyright by Elžbieta Isakiewicz © Copyright for the Polish edition by Paňstwowy Instytut Wydawniczy, 2019 Ksiažka dostupná jako e-book ksi^garnia internetowawww.piw.pl www.fb.com/panstwowyi nstytutwydawn iczy ISBN 978-83-66272-70-5 Warszawa 2019 Wydanie pierwsze PRINTED IN POLAND Paňstwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019 ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa tel. 22 826 02 oi e-mail: piw@piw.pl sklad i lámanie: Crzegorz Majcher druk i oprawa: Drukarnia READ ME wtodzi